brak kategorii

Yves Saint Laurent – wielki projektant, mali reżyserzy

31.01.2015 Redakcja Fashion Magazine

Pierwszy był Bonello. W 2011 roku skończył on nieźle przyjętą „Apollonide. Zza okien domu publicznego” — stylową opowieść o luksusowych paryskich prostytutkach, rozgrywającą się u schyłku XIX wieku. Pełną blichtru, dekadencką historię la période glorieuse w twórczości jednego z największych francuskich projektantów chciał opowiedzieć w podobnym tonie. I pewnie z tego właśnie względu Pierre Bergé, pociągający za wszystkie sznurki, nie obdarzył reżysera zaufaniem.

Bergé — numer jeden w środowisku Saint Laurenta, jego długoletni partner i zarządca domu mody, a dziś opiekun schedy po nim — wielokrotnie dał się poznać jako agresywny gracz. W 1992 roku dla przykładu sprzedał on swoje udziały w YSL na chwilę przed ujawnieniem słabych wyników finansowych firmy. Oszukani akcjonariusze wpadli w szał, a sąd po przewlekłym procesie orzekł milionową grzywnę. Na kilka miesięcy po śmierci Saint Laurenta Bergé wyprzedał z kolei wielką kolekcję dzieł sztuki, którą budowali razem przez pół wieku. W jej skład wchodziły między innymi rzeźby, zrabowane Chińczykom w trakcie jednej z dawnych wojen. Gdy Chiny zażądały zwrotu skradzionej własności, milioner odpowiedział imperium jak równy równemu. Owszem, zgodził się, ale pod warunkiem, że chiński rząd wprowadzi prawa człowieka, zwróci Tybetańczykom wolność i przyjmie Dalajlamę. Postępując niczym francuski Jordan Belfort, wciąż na granicy prawa, Bergé dorobił się wielkiego majątku — z markami opatrzonymi logo YSL jako klejnotem koronnym.

Młody reżyser postanowił zdrapać złocenia z pomnika, który Bergé wytrwale budował zmarłemu partnerowi. Nie chciał uciekać od skandali, które w swoim czasie stały się znakiem rozpoznawczym projektanta. Gdy nawał obowiązków związany z przygotowaniem aż czterech kolekcji rocznie zaczynał go przygniatać, Saint Laurent wpadał w ciągi pełne narkotyków, seksu i alkoholu, o których regularnie donosiła prasa. Tajemnicą nie był też jego płomienny romans z Jakiem de Bascherem — turboseksownym kochankiem Lagerfelda, arystokratą wannabe, zmarłym przed czterdziestką na AIDS. Bonello wiedział, że wszystkich tych afer nie sposób przemilczeć, nie rozmijając się z prawdą. Ale Bergé — jak się zdaje — uważał inaczej. Odmówił pomocy Bonellemu, by zaoferować ją Lespertowi.

Przez długi czas obaj twórcy szli łeb w łeb. Bonello, odcięty od materiałów, do których Lespert miał nieograniczony dostęp, pracował jednak wolniej i gdy stało się jasne, że przegra ten wyścig, opóźnił premierę o pół roku. Pierwsza na ekrany kin trafiła zatem wersja zatwierdzona przez Pierre’a Bergé.

Trzeba to powiedzieć od razu i wprost: ten film jest potworny. I to wcale nie ze względu na wpływowego patrona, który wstrzymał chyba swoje cenzorskie zapędy. Lespertowi podano zatem na tacy historię skrojoną na scenariusz filmowy — życie giganta z, nomen omen, rue de Babylone, wypełnione oszałamiająco pięknymi strojami, gejowskimi orgiami i kreskami koksu rozsypanymi na lusterkach zaparkowanego w salonie harleya davidsona — a on położył gotowy temat.

Reżyser sprintem przebiega przez kolejne wątki, w niespełna dwie godziny chcąc powiedzieć jak najwięcej. A ponieważ wątków jest dużo, brakuje mu już czasu na rzetelne przedstawienie postaci, nadanie im psychologicznej głębi, znalezienie uzasadnień dla ich zachowań i tego, co wokół nich. Tak już po prostu jest, że Yves Saint Laurent przez lata trwa w związku z Pierre’em Bergé, choć ten z upływem czasu coraz mniej przypomina miłość życia, a coraz bardziej opłacanego administratora. Spektakularna sława Saint Laurenta też bierze się z powietrza.

Gwoździem do trumny jest postać Bergé, który pełni tu funkcje zarazem narratora i pierwszoplanowego bohatera. W finale, przywołany przez YSL, podchodzi do jego biurka i chwali powstający właśnie projekt. Po zwrocie kamery okazuje się jednak, że krzesło jest puste. YSL odszedł przecież na zawsze. Bergé spogląda z nostalgią w okno, a widz roni łzę. W literaturze odpowiednikiem takiego zakończenia byłby pewnie refleksyjny wielokropek.

Bonello miał więcej trudności ze skupieniem na sobie świateł, ale jak na tak niedogodne warunki poradził sobie świetnie. I gdy pokazał wreszcie swój film — najpierw na festiwalu w Cannes, gdzie walczył o Złotą Palmę, później na ekranach francuskich kin i wreszcie, w połowie grudnia, w Polsce — zaskoczył publiczność.

Spodziewano się, że jeśli Lespert podał przystawkę, „Saint Laurent” Bonella będzie daniem głównym. Twórca „Apollonide” rozsądniej wybrał bowiem temat, ograniczając się do szczytowego okresu w pracy projektanta (1967—1976), nie pracował pod presją czasu, nie musiał uwzględniać życzeń postronnych, słowem: nie wiązało go nic ponad zwyczajową miarę. Tymczasem powstał film-bliźniak — tyle że piękniejszy.

Znów w chronologicznym porządku oglądamy, jak YSL poznaje dwie muzy: Betty Catroux (odgrywaną przez — przyznać trzeba — olśniewającą Aymeline Valade) i Loulou de la Falaise, nawiązuje relację z Andym Warholem, tonie w dragach i wychodzi na prostą. Bergé nie został wcale sportretowany znacznie ostrzej niż u Lesperta. Bonello odważniej mówi za to o relacji między Saint Laurentem a de Bascherem. Wysłany już po rozstaniu list miłosny, w którym projektant pisze, jak za nim tęskni i jak chce go przywołać, uprawiając seks z ich wspólnymi kochankami, wzrusza bardziej niż wszystkie ckliwe buziaczki z Bergé.

„Saint Laurent” — to jego największy atut — nieznacznie wykracza poza ilustrację. I najlepszy jest chyba właśnie w momentach, w których Bonello sugeruje, zamiast pokazywać. W pamięć zapada na przykład zestawienie na dwóch ekranach kronik filmowych z końca lat sześćdziesiątych i projektów, które Francuz tworzył w tym czasie. Gdy całą Francję ogarniają masowe strajki, niewzruszony Saint Laurent prezentuje kolekcję jesienno-zimową. Studenci i robotnicy walczą przeciw policji — modelka schodzi kamiennymi schodami, sunąc dłonią po poręczy wieńczącą kutą balustradę. Bonello ośmiela się zresztą krytykować swojego bohatera i bez osłonek, każąc mu najpierw skłonić jedną ze szwaczek do aborcji, bo ciąża przeszkodziłaby jej przecież w pracy, a zaraz potem — wysłuchać uroczystego toastu, w trakcie którego Bergé mówi: „Wiem, że kobiety mogły i mogą na ciebie liczyć”. Aby dać do zrozumienia, że problemy zwykłych ludzi nie obchodzą świata haute couture, Lespert musi natomiast zaczernić wiele kartek scenariusza.

Obaj reżyserzy popełniają jednak ten sam błąd. Skoncentrowani na meandrach życia Saint Laurenta, niemal zapominają o jego twórczości, dla której to biograficzne niuanse powinny być tłem, nie odwrotnie. Przypominają się tu słowa Pierre’a Bergé, wypowiedziane zaraz po wydaniu „Niegrzecznego chłopca” (książki, której — mówiąc nawiasem — również nie zaakceptował). „Biografia YSL wciąż jest do napisania”.