KULTURA

„Myślę, że mi się oberwie…” – rozmawiamy z Mery Spolsky o jej nowej płycie

12.11.2019 Kasia Mizera

„Myślę, że mi się oberwie…”  – rozmawiamy z Mery Spolsky o jej nowej płycie
Fot. materiały prasowe

Dwa miliony wyświetleń na YouTube dla „Miło Było Pana Poznać” oraz milion wyświetleń pod „Liczydłem” i  „Ups!”-em to dowód na to, że pierwsza płyta Mery Spolsky zdobyła wielu fanów. O artystce znów zrobiło się bardzo glośno za sprawą drugiego albumu „Dekalog Spolsky”, który ukazał się pod koniec września tego roku nakładem wytwórni Kayax. Mery bawi się na nim konwencją dekalogu i prezentuje dziesięć własnych życiowych zasad moralnych. "Myślę, że mi się oberwie za niektóre aluzje na płycie i zabawy konwencją. Ale cenne jest dla mnie to, że ktoś próbuje wyjść poza szereg i spróbować, zrobić coś po swojemu", kokieteryjnie twierdzi Mery, która nie boi się mówić to, co myśli, "wzywać swoich eks na daremno" i nie przebierać w słowach. "Tych samych słów używają artyści i panowie pod blokiem – dlaczego mamy udawać, że ich nie ma […]. Mery Spolsky to ewenement na młodej scenie muzycznej i sygnał nowej fali feminizmu. Dlaczego nie lubi przereklamowanych haseł o #girlpower, jaki jest jej grzech główny i kto stoi za jej scenicznym wizerunkiem? Oto spowiedź Mery Spolsky.

Językowe gry uliczne

Studiowałaś amerykanistykę. Nie korciło cię, by na drugą płytę napisać coś po angielsku?

Mery: Zupełnie nie korciło. Na płycie jest tylko jeden obcojęzyczny tytuł: „Sorry from the Mountain”, bo lubię bawić się zapożyczeniami z języka angielskiego. Wszystko jest dla mnie very much (śmiech). Ale nie używam go pisząc piosenki, bo wydaje mi się, że mój przekaz już nie jest wtedy taki sam. Ten zasób słów nigdy nie będzie dla mnie wystarczający, bym mogła wyrazić wszystko to, co chcę powiedzieć. Język polski jest dla mnie bardziej plastyczny – ma więcej rymów i dziwactw. To mnie bardziej kręci. Chcę, by mój język był lokalny, tak jak wtedy, gdy mówię „na patelni”, a każdy wie, że chodzi o potoczne określenie stacji metra w Warszawie.

Z jednej strony twój język jest bardzo potoczny – stosujesz językowe gry uliczne. Z drugiej strony używasz masę poezji streetowej.

Mery: Lubię taki miks. Literacka mowa, ale nie ultraprzemetaforyzowana. Wszystkie teksty są o mnie, o moich sytuacjach, o tym, że coś naprawdę przeżyłam którejś nocy na ulicy Mazowieckiej. Chciałabym to móc opowiedzieć wprost, a nie kryć pod warstwami języka. 

Wszystko to, o czym piszesz, naprawdę ci się przydarzyło?

Mery: Tak! Czasem staram się ukryć niektóre fakty – to nie jest tak, że ja się ze wszystkiego odkrywam. Jeśli pierwsza płyta była o panu, „którego miło było poznać”, to jest o nim jeszcze milion faktów, których nie zdradziłam. Ale tak –  wszystkie utwory są absolutnie o mnie i o tym, co mi się zdarzyło.

Twoja muzyka jest jak Instastories – niemal na bieżąco relacjonujesz co u ciebie słychać!

Mery: Trochę tak, bo jak coś niemiłego mi się przydarzy, to siadam i z siłą huraganu o tym „klikam”. Czasem to same słowo jest kluczowe. I to ono staje się bohaterem jakiejś kompozycji, bo chodzi mi o właśnie ten dźwięk słowa. Tak np. było z singlem „Fak” o mówieniu sobie niemiłych rzeczy. To słowo musiało się znaleźć w piosence.

Przeklinać można kulturalnie

Twój ojciec jest muzykiem, mama poetką i projektantką mody – jesteś ich cudowną mieszanką.

Mery: Od dziecka byłam wychowana w artystycznej atmosferze i w miłości do sztuki. Chciałam być jak mama, choć ona zawsze mówiła, że słoń nadepnął jej na ucho. Muzyczne aspiracje mam więc od taty. To on wysłał mnie do szkoły muzycznej. 

Gdy czytałam o Tobie, Twojej rodzinie, wykształceniu klasycznym jakie odebrałaś, o zamiłowaniu do poezji wyobrażałam sobie dziewczynkę z dobrego domu. A ty jesteś niezłym chuliganem – skąd ten zadzior i artystyczna przekora w miksowaniu rapu z popem, a przekleństwa z poezją?

Mery: Faktycznie do dziś dziadek mówi, że woli mnie w wersji, gdy występowałam przed nimi ze skrzypcami, niż teraz  – na scenie z gitarą (śmiech). Kręci mnie, że można być na swój sposób grzeczną i z klasą, ale nie musi to być zachowawcze. Zawsze podniecały mnie utwory Gwen Stefani, która mimo wizerunku słodkiej blondynki potrafiła przekląć i dla mnie to było super – to zupełnie ludzkie. Wszystko jest kwestią rozsądku. Z resztą sama napisałam, że „przeklinać można kulturalnie”. W końcu jest to część naszego języka, kultury. Tych samych słów używają artyści i panowie pod blokiem – dlaczego mamy udawać, że ich nie ma. Nosowska kiedyś powiedziała coś w stylu, że to, że na swojej płycie przeklęła wiele razy, uważa za za…biste (śmiech).

Może to jakiś znak dzisiejszych czasów mocnej kobiecej postawy, feministycznej siły. Nie są grzeczne, bo nie muszą.

Mery: I nowa forma wyzwolenia. Podoba mi się taki kierunek promowania siły kobiet – nie w tym sensie słodkim i przereklamowanym pod hasłem: „kobiety górą”. Wiemy czego chcemy, jesteśmy odważniejsze, nie mamy barier w ubiorze, zachowaniu. Możemy włożyć głębszy dekolt i nie musi to nic więcej oznaczać, niż że tak czujemy się dobrze. Jest naszym wyrazem siebie. Ja raz lubię wyjść na scenę w krótkiej spódnicy, by na następnym koncercie założyć golf. I taka wolność wyboru mi się podoba. Popatrz na teledyski Beyonce i Miley Cyrus – są wyzwolone i robią to, co im się podoba.

Hmm, ale może nie jest zupełnie tak jak nam się wydaje – Miley trochę się dostało za jej wyuzdany wizerunek.

Mery: Myślę, że mi się też oberwie za niektóre aluzje na płycie i zabawy konwencją. Ale cenne jest dla mnie to, że ktoś próbuje wyjść poza szereg i spróbować, zrobić coś po swojemu.

Okładka płyty "Dekalog Spolsky"

Social media: love&hejt

Na nowej płycie mówisz o internetowym hejcie. Też padłaś jego ofiarą?

Mery: Raczej byłam jego obserwatorką. Wokół mnie stworzyło się grono oddanych, sympatycznych ludzi. Sporadyczne nieprzychylne komentarze na temat jakiejś stylizacji zdarzały się, ale nie spotkałam się z tak wzmożonym hejtem jak np. Julia Wieniawa, po tym jak wsparła ruch LGBTQ. Na pewno dużym problemem jest to, że masa ludzi lubi sobie robić przykrości w internecie. Stąd utwór „Fak”, w którym śpiewam, że mówienie drugiej osobie przykrych rzeczy jest kluczem do klęski, a nie dobrego humoru.

Temat social mediów jest jednym z najczęściej obecnie poruszanych. Mają ogromny wpływ na pokolenie. W „Fak” piszesz: „więcej mówisz do mnie na fejsbuku niż ze mną rozmawiasz”. Jaki jest twój stosunek do social mediów?

Mery: Myślę, że Instagram, problem z nadmiarem lub zbyt małą ilością miesza niektórym wartości w głowie – zaczynają być ważniejsze niż życie. Ich telefon przejmuje kontrolę nad mózgiem, co sama czasem widzę po sobie. Stąd też w moich 10 zasadach: „Nie pożądaj Instagrama bliźniego swego”, czyli nie zazdrość, nie patrz zawistnie na to, kto co ma, co wrzucił na feed. Pamiętaj, że fejsbuk czy inne platformy to tylko wykreowany świat. Nie można dać się zjeść przez własny telefon. Jest to problem dzisiejszych czasów, choć nie na tyle poważny, by się nad nim załamywać. 

Ty trochę też budujesz swój wizerunek sceniczny – przyjęłaś pseudonim, występujesz na scenie w określonej kolorystyce, z symbolami, z którymi jesteś kojarzona. Jaka jest Mery prywatnie?

Mery: Mery prywatnie w domu od czasu studiów kreowała swój projekt pt. „Mery Spolsky”. Pisałam wiersze na wykładach, teksty do piosenek i marzyłam, że fajnie byłoby, żeby to było coś co będę robić na co dzień.  Mój styl nie wziął się znikąd. W moim mieszkaniu też króluje biel i czerń, są czerwone schody. Grafiki, które zobaczycie w klipach czy na koncertach wiszą u mnie w domu. To nie jest kreacja – nie jestem kimś innym na scenie. To raczej przedłużenie ześwirowanych akcji z domu. Moja mama zawsze mi powtarzała, że sztuka to jest coś, co człowiek robi w domu, gdy mu się nudzi. Razem się przebierałyśmy w futra i obcasy. To ona nauczyła mnie jak ważny jest wizerunek, pseudonim – coś co będzie twoją marką i wizytówką. To gdzieś kiełkowało nieśmiało we mnie.

Zdecydowanie jesteś produktem własnych marzeń.

Mery: Piszę teksty tak jak mówię. Na przykład w singlu promującym moją drugą płytę „Bigotka” jest takie zdanie, w którym rym kończy się nie na tym słowie, w które byśmy celowali. Wszystko wskazuje na wulgaryzm, a kończy się na czymś zupełnie niezobowiązującym. Bardzo często w taki sposób smsuję ze znajomymi i robimy sobie takie słowne dowcipy. W tym roku prowadziłam warsztaty wokalne dla młodych dziewczyn – trzeba było im wytłumaczyć jak budować swoją drogę kariery, jak zgłosić się do wydawnictwa. Każdej z nich zadałam pytanie jak one siebie widzą w przyszłości. Zauważyłam co Instagram zrobił z ich myśleniem o karierze – wszystkie w pierwszej kolejności podkreślały, że najważniejszy jest wygląd. Każda z nich opowiadała mi w jakiej widzi się stylizacji, fryzurze – bardzo mnie to zdziwiło. 

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że Twoje obecne występy niewiele różnią się od tego jak wtedy, gdy występowałaś w salonie przed rodziną.

Mery: Mieliśmy taki swój rytuał  – co wieczór byłam wołana przez mamę, bym zaprezentowała swoją nową piosenkę – była takim moim krytykiem. Jak mama powie, że nie ma obciachu (a czasem mówiła że jest) to znaczy, że jest dobrze. To mój „wielki brat” i mentor. Występowałam także przed znajomymi rodziców – muzykami, i to mi chyba pozwoliło pozbyć się stresu przed publicznością. Teraz  gdy wychodzę na scenę nie wstydzę się powiedzieć czegoś do publiki, popatrzeć im prosto w oczy. Uwielbiam zwłaszcza tych nieprzekonanych, którzy trzymają się z boku – czasem wystarczy spojrzeć takiej osobie prosto w oczy, by się uśmiechnęła. 

Wolisz takie mniejsze kameralne koncerty?

Mery: Wolę. Lubię widzieć i słyszeć publiczność.  Często podczas występu zastanawiam się czy koncert się im podoba. Gdy ludzie są blisko jest większa chemia.

Masz bliski kontakt z fanami?

Mery: Tak, rozmawiamy, spotykamy się po każdym koncercie w moim sklepiku z płytami i ciuchami – lubię z nimi rozmawiać. Dobrym komunikatorem jest też właśnie Instagram – rozmawiam na nim z fanami, którzy np. dopytują o teksty piosenek. Ten kontakt między nami bardzo się zacieśnia przez te rozmowy.

Inspiracje do konceptu płyty

Które grzechy z „Dekalogu Spolsky” masz na swoim sumieniu?

Mery: Wszystkie – dlatego powstał ten dekalog, który systematycznie łamię.

Czyli nosiłaś cieliste rajstopy?;)

Mery: Oczywiście! Musiałam na egzaminach w szkole muzycznej jako galowy strój. Po to napisałam ten dekalog, by pamiętać o tych ważnych zasadach, by spróbować się ich trzymać i ich jednak nie łamać (śmiech). Zasada „nie przeklinaj” jest przewrotna, ale na przykład, bardzo ważna dla mnie zasada, „nie wściekaj się” jest może i prostą i naiwną, a czasem fajnie czasem tak po prostu stanąć przed lustrem rano i powiedzieć sobie, że w gruncie rzeczy, po co się w ogóle wściekać w życiu – bez sensu. To czasem bardzo proste zasady, ale dopóki ich sobie nie napiszę i nie utrwalę, to można o nich zapomnieć.

Koncept dekalogu powstał zanim zaczęłaś pracować nad płytą czy w miarę jej tworzenia?

Mery: Najpierw powstał koncept – potem piosenki. Już od dwóch lat, czyli od czasu wydania debiutanckiej płyty wiedziałam, że następna będzie się składać z 10 piosenek i 10 zasad – nie wiem skąd mi się to wzięło. Podejrzewam, że z dwóch powodów. Po pierwsze zawsze posługuję się motywem krzyża jako znakiem rozpoznawczym. Przy pierwszej płycie krzyż miał taką formę jak polski czerwony krzyż, bo płyta  była o rozterkach miłosnych i zależało mi na żarcie, że Mery Spolsky to sanitariuszka muzyczno – modowa lecząca zranione serca. Pomyślałam, że trzeba go wydłużyć, by z przymrużeniem oka, był bardziej „kościelny” – to pasowało mi do koncepcji dekalogu. Druga rzecz to grafiki mojej mamy – mam ich całą kolekcję. To one mnie zainspirowały do tego, że każdy ma swoją własną interpretację przykazań i może je zinterpretować po swojemu. 

Który grzech uważasz za główny współczesnego społeczeństwa?

Mery: Myślę, że „czcij głowę swoją”, przykazanie nr 4. Grzechem jest, że ludzie nie dbają o swoje poczucie psychiczne i bez sensu wprowadzają się w dziwne stany, brak poczucia wartości. Każda z moich koleżanek ma problemy – jedna jest za chuda, druga za gruba, trzecia ma zły humor, bo widziała na Instagramie, że ktoś ma lepsze życie niż ona. Myślę, że kompleksy, to problem dzisiejszych czasów. Coraz więcej ludzi jawnie deklaruje, że chodzi do psychologa.

Kto się boi Mery?

Masz wymyślonego odbiorcę swoich utworów – do kogo je piszesz? 

Mery: Postaci są, niestety, realne! (śmiech)

Aż strach się z Tobą przyjaźnić!

Mery: Nigdy nikomu nie powiem wprost, że ta piosenka jest o nim, ale kto mnie dobrze zna, ten wie. Często tyczy się to mężczyzn. Utwór „Bigotka” kierowany jest do moich byłych. Jest w nim taki fragment, że „nie powinno się wzywać wszystkich byłych na daremno” – rozpalcelowuję w nim na części pierwszy mój problem, by nie wracać do przeszłości. 

Zdarzyło Ci się, że któryś bohater rozpoznał się i zadzwonił do Ciebie z pretensjami?

Mery: Często przezornie dzwonią do mnie koledzy z przeszłości, którzy myślą, że to o nich, choć najczęściej nie trafiają (śmiech).

Trendy, a lojalność wobec stylu

Wiele mówiłaś jak ważna w Twojej artystycznej pracy jest dla Ciebie mama. Podobno wiele razy zganiła Cię za zbyt nudną stylizację na scenie. To ona nauczyła Cię jak eksperymentować ze swoim wizerunkiem scenicznym?

Mery: Tak, jako projektantka mody, miała hopla na punkcie butów i ciuchów. Można by rzecz, że jej garderoba, to był oddzielny pokój. Można się tam było zanurzyć i naprawdę znaleźć wszystko. I ja tak właśnie robiłam. Mama nauczyła mnie jak przekraczać granicę, ale nadal zachować dobry styl. To ona nauczyła mnie, że jak się już malować to można przyświrować i zrobić np. kropkę pod okiem. Dzięki niej nauczyłam się, że scena to miejsce gdzie wszyscy się na ciebie patrzą i warto tę uwagę zatrzymać na sobie na dłużej. Wyzbyć się strachu. 

Twój wizerunek na scenie jest bardzo określony. 

Mery: Kocham modowe tematy. W swoich stylizacjach lubię przemycać motyw pasków. To mój osobisty hołd dla Grzegorza Ciechowskiego, którego bardzo cenię. Jakbym czegoś nie znalazła w szafie – na wszelki wypadek mam zawsze gitarę w paski. To ważne, bo ludzie przychodzą na moje koncerty ubrani w paski – nie mogę ich zawieźć. Nie zapominam o butach na wysokim obcasie lub koturnie – mam to po mamie, której ulubionymi domowymi kapciami były… szpilki. Twierdziła, że jak chodzi na płaskim, to ją nogi bolą. „Bez obcasów, to nie da się”, jak mówię w jednej piosence. Lubię łączyć sportową stylówę z jakimś nieoczekiwanym dodatkiem, np. z za dużymi kapturami od bluzy, które noszę w trochę „maryjnym” stylu. Lubię się bawić konwencją i kontrastem. Poza tym czerwona szminka to podstawa oraz fryzura na Dua Lipę – choć ja tak chodziłam, zanim ona zaczęła (śmiech).

Trendy są ważne dla Ciebie w tym co wybierasz?

Mery: Nie noszę czegoś tylko dlatego, że jest to obecnie modne, ale niektóre z nich biorę pod uwagę. Nie śledzę trendów, po to, żeby się do nich ślepo dopasowywać. Paskom pozostanę wierna, choć wiem, że mają swoje gorsze i lepsze momenty w modzie. 

Powiedziałaś,, że „fascynuje cię to, co cię dziwi”. Co cię dziwi?

Mery: Ta fascynacja dziwnością wzięła się u mnie od Salvadora Dalego, którego jako dziecko uwielbiałam. Jeśli chodzi o wizerunek, to uwielbiam dziwactwa takie jak rajstopy  na głowie w komplecie z czerwoną szminką. Widziałam to na wybiegu. Ma to w sobie coś z japońskiej dziwności – bardzo intrygujące. Lubię krzaczaste brwi, wszystko co jest nie ułagodzone, nie perfekcyjne. Jeśli chodzi o muzyczną scenę – płyta „Dekalog Spolsky” ma w sobie wiele kontrastów. Utwór „Fak” ma refren w stylu rave i techno, ale zwrotka jest balladowa. Gdy w innym rapuję ludzie na „pierwszy rzut ucha” będą myśleli, że już skończy się tylko na nawijce, a nagle wchodzi śpiewana melodyjna wstawka. 

W „Fak” słyszę muzyczne echa Die Antwoord, Grimes, Ramonę Rey – taki miks kontrolowanego kiczu.

Mery: Jak najbardziej. Kategoria kontrolowanego kiczu bardzo mi się podoba. Jestem wyznawcą teledysków i pokręcenia Die Antwoord. Chciałabym kiedyś dojść do takiego momentu, by ktoś mówił, że ktoś jest bardziej „spolsky”, że będzie to pewnego rodzaju styl. Może kiedyś się uda?

Bardziej czujesz się muzykiem czy performerką?

Mery: Z racji muzycznego wykształcenia powinnam powiedzieć, że jestem muzykiem, ale z racji tego, co wykonuję na scenie określam to mianem performancu. Skupiam się i na ruchu, tańcu i obsługiwaniu różnych sprzętów na scenie i nie ma to wiele wspólnego z wirtuozerią muzyczną tylko jest bardziej takim spektaklem ocierającym się o teatr. 

Byłam pewna, że powiesz że muzykiem. Jesteś tak nieprzewidywalna jak myślałam.

Mery: To miło – lubię być nieprzewidywalna, o ile nie jest to kontrowersyjne. 

A ja nie cierpię przewidywalnych rozmówców, do których zdecydowanie nie należysz. Dziękuję za rozmowę. 

Mery: Dzięky!!!

„Myślę, że mi się oberwie…”  – rozmawiamy z Mery Spolsky o jej nowej płycie