MODA, STYL ŻYCIA

Mariusz Przybylski White Wolf i Transplantacja

02.11.2015 Redakcja Fashion Magazine

Mariusz Przybylski White Wolf i Transplantacja

Zarówno projektant, jak i sama firma, bardzo zadbali, żeby kolekcja „Transplantacja”, realizująca założenia upcyklingu, zyskała jak największy rozgłos. Na łamach Fashion Post wspominałem już o konferencji, podczas której Przybylski i reprezentantka Vive Textile Recycling opowiadali dziennikarzom o planowanej współpracy. Ta niewątpliwie pionierska na polskim rynku akcja zainteresowała nas tak bardzo, że w oczekiwaniu na jej premierę przeprowadziliśmy wywiad z Eweliną Rozparą. Niecodziennie się zdarza, żeby projekt tej rangi i klasy zabierał się za szycie ubrań z fragmentów gotowych produktów. Ale dla Przybylskiego najwyraźniej nie ma rzeczy niemożliwych i trzeba przyznać, że udało mu się wycisnąć ten temat niczym dorodną cytrynę, a dodając do niej sporo projektanckiego cukru, zamiast kwasu, mogliśmy poczuć smak całkiem orzeźwiającej lemoniady. To jednak zaledwie preludium, bo regularna kolekcja wywołała jeszcze więcej emocji i wrażeń. Ale zacznijmy od początku.

W tym sezonie Mariusz Przybylski zrezygnował ze swojej ulubionej hali na Domaniewskiej, na rzecz przestronnych wnętrz hal Expo, umiejscowionych w kontrowersyjnych estetycznie okolicach warszawskiej dzielnicy Wola. Piszę „kontrowersyjnych”, ale prawda jest taka, że ten rejon skutecznie ściga się z „deszczową listopadową nocą” i jej walorami. Nie oszukujmy się – jest to przygnębiające pustkowie. Całe szczęście same Hale już tak mocno nie starszą, chociaż wystrój wnętrz jest typowo „expo”, dizajnu tam tyle, co kot napłakał. Niemniej miejsce posiada jeden plus – jest bardzo przestronne, a to daje nieskończone możliwości scenograficzne. Oprawa pokazu była bez zarzutu, na samym wejściu do sali została umieszczona ekspozycja zdjęć dokumentujących proces tworzenia kolekcji „Transplantacja”. W rogach dyskretnie umiejscowione bary, nie zabrakło też strefy Tołpy, dla której Przybylski sygnował w tym roku produkty.

Pierwsze wrażenie déjà vu pojawiło się na widok wybiegu. Projektant znów sięga po teatralne rozwiązanie, w którym horyzontalnie ustawiony wybieg zmienia się w scenę, otoczoną z trzech stron rzędami krzeseł. Na podłodze stonowana wykładzina przykrywająca upiorne kafelki, w ramach przesłony kulis – niezwykłe tafle tworzywa, które naśladują krzywe zwierciadła. W tych niewdzięcznych lustrach mogliśmy się przeglądać dość długo, bo z sezonu na sezon pokazy Przybylskiego ściągają coraz więcej gości. W tłumie gapiów można było dostrzec solidną reprezentację uczestników programu Project Runway, w którym projektant miał sezonowy epizod sędziowski, pojawiło się też kilka efemeryd, rzadko odwiedzających pokazy mody – choćby Agnieszkę Włodarczyk, która natchniona duchem zbliżającego się Halloween wdzięczyła się w kreacji straszliwej, składającej się z dzianinowego podkoszulka do którego ktoś przytroczył tonę porażającego tiulu. Szalenie to pasowało do nowoczesnego i progresywnego wzornictwa Przybylskiego. Trudno w to uwierzyć, ale dla niektórych pokaz mody to nadal wydarzenie sięgające swoją rangą przedszkolnego balu karnawałowego.

To krzywe zwierciadło prowokowało do wielu refleksji na temat branży, być może całkiem nieintencjonalnie, ale jednak. Publiczność wpatrzona w ironiczną taflę falowała, przekrzywiała się, buzowała. Dookoła fertyczne zamieszanie, poszukiwanie miejsc, lekkie przepychanki, a co za tym zawsze idzie – z minuty na minutę rosnące oczekiwanie. Bo kiedy ktoś organizuje igrzyska, to na arenie musi się polać solidna dawka krwi. Co ważne – Przybylski nie zawiódł, a jego kolekcje, niczym dobra walka na ringu, dostarczyły ogromną moc rozrywki i emocji.

Wieczór zaczął się od prezentacji kolekcji „Transplantacja”, która ambitnie udowodniła, że z pozornych odpadków tekstylnych można wyczarować zgrabną i niemal luksusową linię ubrań. Przybylski zamknięty w magazynach i sortowniach Vive Textile Recycling wydobył czarną bazę, którą żmudnie ozdabiał aplikacjami prosto ze snu każdej sroki – haftami, cekinami, żakardami, koralikami, guzikami i błyszczącymi materiałami, ekologicznie, bo wprost z odzysku. Efekt to płynne połączenie sportu i wieczorowej elegancji. Co ważne – idealnie wpisujące się w coraz bardziej ustaloną estetykę Przybylskiego, która opiera się na kunsztownych geometrycznych patchworkach. Nie zabrakło w tych propozycjach zabawy konstrukcją i fasonem. Projektant pokazuje nieco ciała modelek w seksownych wycięciach, prezentuje asymetryczną „Wilmę”, czyli krótką sukienkę na jedno ramię, kontrastując ją z obszerną spódnicą maksi, odkrywa piersi w transparentnej bluzce, a większość projektów wykańcza czarną skórzaną lamówką. Kolekcja, z uwagi na skomplikowany proces produkcji, nie trafi oczywiście do regularnej sprzedaży. To akcja stricte wizerunkowa.

Oczywiście głównym wydarzeniem wieczoru było przedstawienie regularnej linii Przybylskiego, żyjącej w kategorii Premium, czyli oferty która śmiga później na celebrytkach i w sesjach zdjęciowych, ale której zakup jest możliwy tylko w usłudze miarowej. Niestety, i mówiło mi o tym już wiele czytelniczek, nie są to stroje, które można po prostu przyjść – przymierzyć – kupić. Dlaczego? No cóż, prawda jest taka, że gdyby Przybylski chciał odszyć swoje ostatnie sezony w pełnej rozmiarówce, wymagałoby to ogromnej inwestycji. To bardzo charakterystyczna dla niego i zupełnie odmienna od innych polskich projektantów metoda, poza Gosią Baczyńską oczywiście, ale daje ona jeden zasadniczy plus – w swoich kolekcjach wybiegowych Przybylski może naprawdę zaszaleć wzorniczo, nie patrząc na sprzedażowe kompromisy. I dokładnie taka była kolekcja, raczej przekornie nazwana „White Wolf”, na sezon jesień-zima 2015. Porywająca, pełna detali, dostarczająca wrażeń i rozrywki właśnie.

W poprzednich akapitach padło już wyrażenie déjà vu, do którego będę musiał wrócić. Przybylski wykształcił w sobie manierę projektancką, która każe mu dzielić kolekcje na podobne do siebie (na przestrzeni kolejnych sezonów) połowy. Z jednej strony jest to czarna baza, często urozmaicana bogatą dekoratywnością aplikacji i detali, z drugiej – multikolorowe „total looki”. Tak było w kolekcji „Wild at Heart” (wiosna-lato 2015) i tak było w kolekcji „Cold Love” (jesień-zima 2014). Podobieństw jest jeszcze więcej – fiksacja Przybylskiego na patchworkowych łączeniach paneli z materiałów potęguje się z sezonu na sezon, a sam projektant coraz mocniej rozwija jej potencjał. I całe szczęście, bo zamiast efektu wtórności widać tu zdecydowany progres. Podobnie ma się sprawa z asymetrią, po którą Przybylski sięga coraz odważniej i coraz efektowniej.

Nowy sezon to przede wszystkim arcymocny, odważny kwiatowy wzór, który skutecznie przyciąga wzrok. Przybylski szyje z niego zarówno obszerne wieczorowe suknie, męskie garnitury i koszule, które zestawia w jednej sylwetce, powodując u widzów niemal oczopląs, damskie marynarko-żakiety, zapinane tradycyjnie na cztery guziki i ozdobione świetnym detalem, w postaci jednej i zadziornej frakowej klapy, a nawet sportowe kurtki z przedłużonymi „koszulowymi” połami, ściągaczami przy rękawach i kapturem. Co ważne – Przybylski w swojej kolekcji dopieszcza na równi i kobiety i mężczyzn, z jedną uwagą – jego facet, szczególnie jak na polskie realia, to prawdziwy i coraz większy unikat. Zawieszony pomiędzy elegancją a modnym szaleństwem, lubi typowo damskie desenie, a na dodatek nie boi się nosić rzeczy, które posiadają niebanalne fasony i konstrukcję, choćby koszulę z krótkim rękawem, efektownie konturowaną czerwoną lamówką, z połami wywiniętymi w lekko przestrzenne formy. Temat czerwonej lamówki to jeden z mocniejszych i bardziej ryzykownych motywów tej kolekcji. Oddziela od siebie czarną bazę i wzór, konturuje geometrię ubrań, dodając im wyrazistości, pojawia się na nogawce w formie lampasa, wieńczy uroczo zbędne, ale jakże modne i efektowne odstające formy.

Bardzo ciekawie prezentował się ostatni segment kolekcji, zdecydowanie finałowy, w którym Przybylski tworzy swoją własną wizję stroju wieczorowego. W przypadku męskich propozycji, choć korzysta z klasycznych cytatów, to zdecydowanie zmienia ich kontekst i znaczenie, idąc w bardzo odważnym kierunku. Powszechnie panujące reguły nie mają dla projektanta znaczenia – z rękawa marynarki nie musi wystawać mankiet, a koszula wcale nie musi być wkasana do spodni. Połączenie skórzanych spodni i góry, składającej się z marynarki (znów frakowe klapy) i nonszalancko wyciągniętej koszuli, spod której wyziera jeszcze jedna warstwa materiału, jest więcej niż nietypowe, podobnie jak miks wzorzystych spodni i całkowicie autorskiej marynarki z geometrycznym asymetrycznym panelem materiału i bazą w postaci golfu, który (miks, nie golf) jest płynną syntezą tego co męskie, z tym co damskie.

Im bliżej finału, tym ciekawsza staje się dekoratywność ubrań. Przybylski łączy trochę rustykalne, a trochę orientalne pompony z lekko kiczowatymi, ale ułożonymi z żelazną konsekwencją dżetami, mężczyzn ubiera w doskonałe spodnie ozdobione panelami materiału à la wystająca koszula. W kolekcji nie zabrakło też doskonałych okryć wierzchnich, wśród których na pierwszy plan wychodzą klasyczne płaszcze i ich absolutne przeciwieństwo, czyli radosne nietypowe futerka. Ostatnie sylwetki pokazu to świetne czarne suknie wieczorowe, ze spódnicami szytymi na wzór kielicha kwiatu, w którym kolejne płatki nachodzą na siebie, zarówno w opcji gładkiej, jak i lamowanej kryształkami. Jedyny detal, który psuje odbiór tych kreacji, to ordynarny odkryty suwak, ciągnący się przez plecy, który zdecydowanie obniża luksus tych szlachetnych fasonów. Szkoda.

Finał pokazu był niemal magiczny. Podczas ostatniego grupowego wyjścia przesłona z krzywych zwierciadeł zmieniła się w przeźroczystą taflę, dzięki której na wybiegu powstał kolejny plan, spowity dymem powoli wydostającym się w kierunku widzów. Modele i modelki, wijąc się w choreografii niczym wąż z popularnej gry, skończyli swoją paradę ustawiając się wdzięcznie „po drugiej stronie lustra”, efekt był godny całego zamieszania. Kasia Sokołowska miała tym razem pełne pole do popisu, a przed podopiecznymi postawiła trudne zadanie – układ był skomplikowany, pełen przystanków i zakrętów, ale dzięki niemu, każdą sylwetkę można było obaczyć pod, dosłownie, każdym kątem. Włosy, jak to w polskich pokazach, wiały nudą, bo ile można powtarzać słowa „naturalne”, „niedbałe”, „związane” i „upięte”? Makijaże również stonowane, z jednym mocnym akcentem – plamą wyrazistego oranżu w kąciku oka i masywną jaskółką, poprawnie, ale takie ubrania wytrzymałby zdecydowanie więcej charakteryzacji. Tym bardziej, jeśli tworzy się spektakl.

Przybylski z sezonu na sezon jest coraz bardziej odważny, coraz bardziej progresywny. Chwilami wraca do krzykliwości, którą można było zobaczyć w jego starszych kolekcjach, choćby w obsypanych szkiełkami sylwetkach z pokazów „Digital” (jesień-zima 2012) i „Cold Love” (jesień-zima 2013), ale sięgając po podobne rozwiązania, pokazuje, że jego estetyka rozwija się, ewoluuje, i co ważne – podlega wyrafinowaniu. Owszem, można nieco narzekać na powtarzalność pewnych rozwiązań, a szczególnie na to dualistyczne dzielenie kolekcji, które z jednej strony można nazwać konsekwencją, ale z drugiej – asekuracją, bo to działanie sprawdzone, pochwalone i ewidentnie mocne wizualnie. Niemniej, moda Przybylskiego to moda na światowym poziomie, którą można bez najmniejszych kompleksów pokazywać na zagranicznych wybiegach, bo oprócz rozbudowania, kompleksowości i mnogości autorskich detali posiada jeden podstawowy walor – dostarcza ogromnej ilości rozrywki, a w modzie to wartość nadrzędna, wpisana w każdą jej dekadę. Mam również ogromną nadzieję, że równie chętnie co oglądana, będzie również noszona. Pytanie tylko – kto w Polsce jest w stanie unieść wzorniczą ekstrawagancję Przybylskiego? Fashioniści potrzebni od zaraz!

P.S. Lekkie zamieszanie wywołał docelowy sezon kolekcji „White Wolf”, który według niektórych miał antycypować jesień i zimę z przełomu 2016 i 2017 roku. Wydaje mi się jednak, a biorąc pod uwagę chronologię pokazów Mariusza jestem niemal pewien, że był to mały chochlik drukarski, który wkradł się w zaproszenie, na którym skrócono sezon do zdawkowego jesień/zima 2016. Ale zawsze jest szansa, że nie mam racji. Ty bardziej, że w polskim programie pokazów już na stałe zagościł jeden absztyfikant, który pokazuje sezony z rocznym (a nawet większym) wyprzedzeniem, wprowadzając je do sprzedaży tuż po pokazie. Nie warto go naśladować. Pod żadnym względem.