brak kategorii
Małgorzata Niezabitowska o pierwszych wolnych wyborach, 4.06.1989
04.06.2016 Redakcja Fashion Magazine
Pomiędzy tymi wydarzeniami rozciągało się osiem nadzwyczaj intensywnych lat – konspiracja, internowania, strajki, a także doświadczenia indywidualne: redaktor naczelny, Tadeusz Mazowiecki, był najbliższym doradcą Lecha Wałęsy, Jacek Ambroziak, sekretarz redakcji, pracował dla Episkopatu, ja, reporterka, spędziłam rok na Harvardzie. Nikt z nas jednak w ciągu tego przeważnie mrocznego czasu nawet nie mógł sobie wyobrazić, że doczekamy odrodzenia naszego „Tygodnika”. A ono właśnie tej nocy miało nastąpić i oczywiście musieliśmy temu towarzyszyć.
Już na wejściu przeżyliśmy wielkie wzruszenie. Wszyscy drukarze mieli przypięte do roboczych kombinezonów znaczki „Solidarności”, za co do niedawna groziło w najlepszym wypadku wyrzucenie z pracy, w gorszym areszt. Później także wszyscy, poza bezpośrednio obsługującymi prasę drukarską, razem z nami zgromadzili się wokół niej w momencie, gdy ruszała. Ta ogromna maszyna rotacyjna powoli rozpędzała się, nabierała tempa. W napięciu wpatrywaliśmy się w pustą taśmę. Nagle u góry błysnął biały papier, zaczęły zjeżdżać ku nam pierwsze egzemplarze. Litery jeszcze szare, brudne, „Solidarność” w tytule, zamiast czerwonej, żółtopomarańczowa, lecz jest!
Małgorzata Niezabitowska, Tadeusz Mazowiecki, Jarosław Szczepański
Chwytaliśmy prosto z taśmy pierwszy, drugi i następne egzemplarze, umorusani farbą ściskaliśmy w drżących rękach, oglądając okładkę – zdjęcia, artykuł wstępny i mój wywiad z Lechem Wałęsą. Wgapialiśmy się w pierwszą stronę „Tygodnika”, jakby nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, że to nie sen. „Dla takiej chwili warto jest żyć” usłyszałam z boku zdanie, które sama chciałabym wykrzyczeć, wypowiedziane głosem cichym, spokojnym, aż spojrzałam, by sprawdzić. Tak, to powiedział człowiek zawsze opanowany, w słowach oszczędny, uczuć nie okazujący nigdy, nasz szef. Teraz i on i my oczy mieliśmy wilgotne, ale już śmieliśmy się głośno, coraz głośniej. Odpuściło nam. Ściskaliśmy ręce drukarzom, podpisywaliśmy sobie wzajemnie, na pamiątkę, wciąż mokre płachty „Tygodnika Solidarność” numer jeden, który został wydany specjalnie na wybory.
Ich dzień, niedziela czwartego czerwca, to był prawdziwy, emocjonalny rollcoster. Rozpoczął się głosowaniem w moim wypadku po raz pierwszy w życiu, bo chociaż byłam uprawniona, wręcz nakłaniana do wykonania tego „obywatelskiego obowiązku” kilkakrotnie wcześniej, bojkotowałam wybory, których wynik był z góry wiadomy. Tym razem nic nie było wiadome, poza ilością miejsc – sześćdziesiąt pięć procent – zarezerwowanych dla reżimowych partii w Sejmie. Do Senatu natomiast wybory były w pełni wolne. Kto je wygra, wcale nie było pewne. Nie istniał przecież, w co obecnie trudno uwierzyć, internet ani telefony komórkowe, a monopol na media posiadali komuniści, którzy wykorzystali telewizję i radio do potężnej kampanii wyborczej.
My naszą prowadziliśmy oddolnie, za pieniądze ze społecznej zbiórki i przy pomocy wolontariuszy roznoszących ulotki i rozwieszających plakaty z „drużyną Wałęsy” oraz ten, który błyskawicznie stał się ogólnopolskim hitem, afisz do sławnego westernu „W samo południe” z Garry Cooperem zachęcającym do pójścia na wybory i głosowania na „Solidarność”. Na jego tle fotografowaliśmy się z moim ojcem i córką, dziesięcioletnią Maryną, gdy rano czwartego czerwca pojechaliśmy do wyborczego sztabu Związku w kawiarni „Niespodzianka”, siedziby warszawskiego Komitetu Obywatelskiego, obleganego przez tłum współpracowników i sympatyków. Po paru godzinach rodzina wróciła do domu, a ja pojechałam do redakcji. Tam też był tłok, zgromadziło się wielu, nie tylko dziennikarzy „Tygodnika”, aby śledzić sytuację, bo dzięki teleksom otrzymywaliśmy na bieżąco i bez cenzury relacje z całego kraju. Na początku przesyłano informacje o frekwencji i atmosferze, potem po zamknięciu lokali i sprawdzeniu kart, wyniki przekazywane przez naszych przedstawicieli w komisjach wyborczych. Pierwsi opuszczali je ci z małych ośrodków, w których mniej było uprawnionych do głosowania, następnie ci z coraz większych, wreszcie ci z komisji okręgowych, zbiorczych.
Małgorzata Niezabitowska z córką Maryną i ojcem, Tadeuszem. 4 czerwca 1989, Warszawa.
Nastrój w redakcji od początku niezwykły, jednocześnie odświętny i gorączkowy, pełen niepokoju i nadziei, wraz z upływem czasu i przypływem wiedzy wzmagał się coraz gwałtowniej, zwłaszcza od środka nocy, aby osiągnąć apogeum nad ranem. Zwycięstwo „Solidarności” było miażdżące, klęska komunistów i ich sojuszników totalna. Nasi ludzie uzyskali w tej pierwszej turze niemal wszystkie miejsca możliwe do zdobycia. Kandydaci Związku wygrali nawet w okręgach zamkniętych – w bastionach reżimu, w wojsku, milicji, placówkach dyplomatycznych. Ten wynik przeszedł wszelkie nasze oczekiwania, pragnienia, marzenia.
I tak piątego czerwca o wschodzie słońca my młodzi w „Tygodniku” szaleliśmy z radości, podczas gdy starsi wiekiem i doświadczeniem wyrażali też pewien niepokój. Obawiali się, czy ta druzgocąca porażka rządzących nie sprawi, że cofną się, złamią dopiero co osiągnięty kompromis. Wkrótce okazało się, że nie. Odwrotnie wydarzenia jeszcze bardziej przyspieszyły.
Trzy miesiące później piątka obecnych przy druku odrodzonego „Tygodnika Solidarność” pełniła ku własnemu najwyższemu zaskoczeniu zupełnie inne funkcje: Tadeusz Mazowiecki został premierem, Jacek Ambroziak szefem Urzędu Rady Ministrów, Janek Dworak prezesem telewizji, Jarek Szczepański zastępcą dyrektora Biura Prasowego Rządu, a ja rzecznikiem tego pierwszego od wojny niekomunistycznego polskiego rządu.