Ma 46 lat, a apetytem na życie mogłaby obdzielić ze trzy dwudziestolatki. Rozmowa z nią daje energetycznego kopa lepszego niż kawa – Kasia Sokołowska żyje na turbodoładowaniu i całą sobą pokazuje, że wiara we własne siły i ciężka praca to wszystko, co potrzebne do podbicia świata.
Tekst: Agata Brandt
Zdjęcia: Dawid Klepadło
Agata Brandt Fashion Magazine: Scena to chyba twój żywioł?
Kasia Sokołowska: Zdecydowanie i od zawsze! Pierwszy raz wystąpiłam na niej, gdy miałam siedem lat i trafiłam do zespołu Scholares Minores pro Musica Antiqua. Pamiętam, jak po pół roku prób pierwszy raz wzięłam udział w koncercie na scenie – ten zachwyt, ekstaza, że tu występuję, ja, taki mały krasnal, a biją mi brawo! I zostałam w zespole na 15 lat, z koncertami zjeździliśmy pół świata, pierwszy raz wyjechałam w trasę na trzy tygodnie – bez rodziców – jako siedmiolatka.
Nie bałaś się?
Byłam przeszczęśliwa! Jako bardzo aktywne, takie zdyscyplinowane dziecko umiałam się ogarnąć. Miałam ogromne szczęście, że trafiłam do zespołu – i że moi rodzice zaakceptowali tę moją pasję, wspierali mnie. Po szkole biegłam na lekcje instrumentu albo próbę chóru, w weekendy i ferie były zgrupowania przygotowujące do pracy na scenie albo koncerty. Nie miałam czasu na trzepak i nudę, ale absolutnie nie żałuję. To wszystko nauczyło mnie dyscypliny i dało świadomość, że ciężka praca się opłaca, bo potem są ogromna satysfakcja i duma. Zespół zaważył na całym moim życiu i moich wyborach. To był mój pierwszy uniwersytet.
Od grania muzyki dawnej do reżyserowania pokazów mody droga jednak wydaje się dość długa...
Zespół nauczył mnie mnóstwa rzeczy, które przydały mi się później w pracy. Przede wszystkim rozwinął moją wrażliwość i wyobraźnię, pomógł odkryć, w czym jestem dobra i najlepsza. Dał mi warsztat muzyczny – grałam na instrumentach dawnych, w wydaniu kameralnym i zespołowo-orkiestrowym, ale też śpiewałam w chórze, uczyłam się pracy w kostiumie, poruszania na scenie. Koncertowaliśmy w wielkich salach i małych salkach, w szkołach i kościołach – musiałam się nauczyć elastyczności, przystosowania do każdych warunków, pokonywania tremy i stresu, pracy z ludźmi, dopasowania się do różnych konwencji. To była też prawdziwa lekcja dramaturgii. Koncert miał swoje tempo, dynamikę, akcenty. Były początek, kulminacja i spektakularny finał. Istotne były też kostium i choreografia. Dokładnie jak w pokazie mody...
I którą z tych części pokazu mody lubisz najbardziej?
Początek, moment, kiedy stoję w reżyserce i wszystko już się dzieje. Czuję wtedy to samo co kiedyś na sali koncertowej, ściska mnie w sercu, jestem wzruszona. To bezcenne uczucie, gdy to, co było do tej pory w sferze wyobraźni, dzieje się tu i teraz. Chcę w pracy przeżywać takie emocje, nic w moim życiu nie może być letnie.
Studiowałaś dziennikarstwo, aktorstwo, reżyserię. Trochę cię no- siło, zanim odkryłaś, że to reżyserowanie mody jest twoją drogą?
Miałam jeszcze krótki epizod w Business College... Poszukiwałam swojej drogi, a scena była moim życiem. Kochałam film, muzykę, teatr i miałam też wyczucie mody. Wtedy przyszła propozycja. Mój profesor reżyserii zapytał, czy nie chciałabym wyreżyserować dyplomowego pokazu mody na Wydziale Projektowania Mody. Weszłam w ten projekt i okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Zdałam sobie sprawę, że pokaz zawiera w sobie wszystko, co kocham. Muzykę, ruch sceniczny, światło, kostium, emocje. Już nie muszę wybierać. Mogę się zajmować całością. Postawiłam na jedną kartę, chociaż wtedy, 24 lata temu, nikomu się o takim zawodzie nie śniło, słów „moda” i „reżyser” nie zestawiało się w jednym zdaniu...
A ty postanowiłaś to zmienić – miałaś 22 lata i uparłaś się, że postawisz na zawód, który w komercyjnym znaczeniu nie istniał.
Nie znaczy to, że w Polsce nikt tego nie robił. Pokazy mody miały oczywiście swoją historię. Ale nikt nie uczynił z tego wyłącznie swojego zawodu, nie na taką skalę i w pełnym wymiarze pracy. Był ku temu idealny czas, wszystko się w Polsce zmieniało. Zagraniczne marki wchodziły na nasz rynek, rozwijały się polskie brandy, a projektanci zaczęli pracować na swoje nazwisko. Ale oczywiście podjęłam ogromne ryzyko, bo nie wiedziałam, czy będę w stanie się z tego utrzymać i jak to się skończy. Od tego czasu minęło 25 lat.
To wtedy nosiłaś słynne golfy, o których wspominałaś w wywiadach? Te, które miały dodać ci powagi w oczach – głównie męskich – ekip technicznych, którymi zarządzałaś?
Byłam młoda, ale zawsze miałam świadomość, że wygląd bardzo wpływa na to, jak ludzie nas postrzegają. Stąd golfy i spodnie – w pracy chciałam stworzyć wizerunek osoby kompetentnej, odpowiedzial- nej, która wie, czego chce. I choć pracowałam z ekipami składającymi się głównie ze starszych ode mnie mężczyzn, świetnie sobie radziłam. Zawsze byłam zdecydowana, ale grzeczna. Przez lata nauczyłam się zarządzać. W reżyserowaniu mody jest to tak samo ważne jak artystyczna wrażliwość. Dzisiaj równie kompetentna i silna czuję się w sukience i na szpilkach.
Gdy słyszę „golfy i spodnie”, przed oczami staje mi Katharine Hepburn...
Tak! Najpiękniejsza i najbardziej kobieca – w tych golfach, męskich koszulach i szerokich spodniach.
To twój wzór kobiecości?
Z ręką na sercu mogę przysiąc, że nie mam wzorów i idoli, podobają mi się różni mężczyźni i różne kobiety. Tilda Swinton też jest nieprawdopodobna, oczu od niej nie mogę czasami oderwać, ale to nie wynika tylko z jej wyglądu, także z tego, kim jest, co sobą reprezentuje, jaką drogę przeszła. Jej wizerunek jest opakowaniem, ale spójnym z wnętrzem. Zawsze najbardziej pociągają mnie ludzie mający osobo- wość, imponujący mi intelektualnie. Ktoś złożony tylko z opakowania nie staje się ikoną, ciągle jeszcze, dzięki Bogu.
Ten wywiad przeczytasz w jesiennym wydaniu Fashion Magazine >>