MODA, STYL ŻYCIA

Gosia Baczyńska, czyli praca (fragment książki „MODNI” Karoliny Sulej)

01.11.2015 Redakcja Fashion Magazine

Gosia Baczyńska, czyli praca (fragment książki „MODNI” Karoliny Sulej)

Gosia Baczyńska. „Małgorzata Baczyńska” zajmowałoby za dużo miejsca na metce, a poza tym Gosia brzmiało bardziej dekadencko, jak Misia (Godebska), legenda Paryża początku XX wieku. Kreacje Gosi też są często zanurzone w przeszłości – czy to w komunistycznej Polsce, czy erze niemego kina, czy epoce kontrkulturowych lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Do projektowania Gosia również ma podejście niedzisiejsze – śmieje się, że jest trochę jak Rzecki, który całe życie mieszkał przy sklepie Wokulskiego. Gosia nieraz całymi dniami nie wychodzi z atelier, gdzie ma swoją garsonierę. Najbardziej lubi projektować w nocy, nie chce zlecać niczego do wykonania poza pracownią, bo jest przekonana, że tylko jej krawcowe uszyją to lepiej.

Ale z drugiej strony fantazję ma jak Wokulski, nie boi się ryzyka. Krążą legendy o jej pracowitości, ale też o temperamencie. Ona sama mówi, że jest pełna sprzeczności. Malkontentka i optymistka. Komendant i wrażliwiec. Leniwiec i pracoholik. Nieśmiała ekstrawertyczka. Konkretna marzycielka. Podejrzliwa i ufna. Skłonna do zwątpień i załamań, ale uparta jak diabli. W rozmowie dowiaduję się, że według numerologii liczbą jej życia jest trzydzieści trzy. Sprawdzam. To liczba ludzi wyjątkowych, ale też wyjątkowo wypróbowywanych przez los.

Jak szefowa kuchni

Gosia jest wojowniczką, nigdy się nie poddaje.
– Kiedy byłam mała, poraził mnie prąd. Mam zniekształcone palce u prawej dłoni. Wiele miesięcy spędziłam w klinice, a potem mama musiała mnie wozić na kontrolę do oddalonego o trzysta kilometrów Poznania. Budziła mnie o trzeciej w nocy, wkładała do koszyczka i pedałowała na rowerze na dworzec. To był ciężki czas. Zahartowałam się.

Była połowa lat sześćdziesiątych. „Epoka meblościanki”, jak mówi Gosia, kiedy to trzydrzwiową szafę czy podwójne łóżko u dziadków we wsi Piaski postrzegała jako relikt przeszłości. Salonik wciąż był umeblowany w stylu lat trzydziestych, a atmosfera wsi, wspólnej pracy podczas żniw przypominała tę przedwojenną. Gosia często wraca pamięcią do tamtych czasów, może dlatego kocha polskie seriale, takie jak Nad Niemnem, Chłopi, Noce i dnie.

Meblościanka w rodzinnym Kępnie, w pokoju sióstr Baczyńskich, pojawiła się w latach siedemdziesiątych i była szczytem ówczesnych marzeń estetycznych. Ale Gosia wciąż lubiła relikty. Przeszukiwała strychy krewnych w poszukiwaniu ubrań z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i różnych konfekcyjnych skarbów, z których mogłaby stworzyć nową stylizację. Uwielbiała się przebierać.

Szyć zaczęła, kiedy zorientowała się, że nie znajdzie wokół wystarczająco dużo ładnych rzeczy. W domu Baczyńskich była maszyna. Według Gosi „to był zwykły gruchot, który zrywał nitki”. Uparła się jednak. Najpierw uszyła prosty żakiecik. Chociaż, jak wspomina w wywiadach, wykrój pochodził z radzieckiego podręcznika i bardziej przypominał instrukcję budowy odrzutowca.

Czesała włosy w wysoki, rozczochrany koczek, nosiła watowane marynarki, spodnie rurki. Była duszą towarzystwa. Zawsze w jakiejś podwórkowej bandzie. Bardzo lubiła też śpiewać. Występowała jako solistka w chórze i szkolnym kółku wokalnym. Potem razem z młodszą o cztery lata siostrą Beatą. Do dziś uwielbiają wspólnie śpiewać, szczególnie w samochodzie. Ich ulubiony numer to ludowa piosenka Leciały żurawie. Beata pamięta, że mocny głos Gosi był bardzo doceniany i jeździła jako solistka na festiwale piosenki żołnierskiej i radzieckiej. Podobno dziś jej wokal ma inną barwę, ale na pewno pozostał równie mocny.

Gosia przyznaje, że nawet jak normalnie rozmawia, wiele osób odbiera jej ton jako podniesiony. Kiedy naprawdę podnosi głos, niektórzy uważają, że krzyczy. Gdy zdarza jej się krzyknąć, sytuacje te stają się potem kanwą anegdoty. Jak wtedy, kiedy nawrzeszczała na manekina, bo nie mogła sobie poradzić z wymyśleniem zadowalającego upięcia. Albo na modelki przed ważnym pokazem, ponieważ rozłaziły się na wszystkie strony, a ona chciała, żeby stanęły w rzędzie na odprawę przed wyjściem. Albo kiedy nakrzyczała na panów, którzy rury od wentylacji pracowni zainstalowali pół metra od sufi tu i niemal na środku przestrzeni wystawienniczej, zamiast zrobić wszystko tak, aby oszczędzić jak najwięcej miejsca. Brak wyobraźni, bylejakość i bezmyślność wyprowadzają ją z równowagi najbardziej.

Gosia przyznaje, że jak jest wkurzona, to tego nie ukrywa. Wpada w sprawiedliwy szał.
– Rzadko jednak zdarza mi się krzyczeć podczas codziennej bieganiny w pracowni. Najczęściej zachowuję się jak dobry szef kuchni: przyglądam się i wydaję polecenia, żeby wszystko w mojej restauracji, było perfekcyjne.

Siostry Baczyńskie od małego były uczone przez dziadków, a potem przez mamę, że trzeba ciężko pracować. Ojciec nadużywał alkoholu. Gdy Gosia skończyła jedenaście lat, opuścił rodzinę. To wtedy nareszcie mogła odetchnąć pełną piersią. Przyznaje, że odebrał jej beztroskie dzieciństwo. Wcześnie zaczęła zarabiać, już w podstawówce raz w tygodniu chodziła pracować do ogrodnika. Chciała mieć pewność, że zawsze sobie poradzi.

Z natury nieśmiała, zawstydzona tatą, postanowiła, że nikomu nie będzie pokazywać, że czuje się niepewnie. Choć w środku cała się kuliła, na zewnątrz pozostała towarzyską, kolorowo ubraną, popularną dziewczyną.
– Pewnie ludziom wydawało się, że tak się stroję, bo jestem bardzo otwarta. Ale ubranie dawało mi poczucie bezpieczeństwa, mogłam się za nim schować. I mogłam być, kim chcę.

Po latach, w 2011 roku, Gosia przyznała w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów Ekstra”, że najprawdopodobniej ma syndrom Dorosłych Dzieci Alkoholików. Stąd jej potrzeba udowadniania wszystkim, że jest mocna, niechęć do odsłaniania się. Nie chciała jednak nigdy iść na żadną terapię. Czy ona ma czas, żeby przez pięć lat o tym rozmawiać? A zresztą czuje, że już to przepracowała. Nie chce się nad sobą rozczulać. Pół Polski ma DDA, to żaden wstyd. A ona sama jest na tyle mądra, że nie potrzebuje rad obcych.

Moda stała się dla dorastającej Gosi sposobem, żeby pokazać, że wcale nie jest ofiarą. Pamięta, że miała dziesięć lat, kiedy zaczęła prowadzić zeszyt, w którym wklejała wycinki z gazet. Szczególnie ceniła te cotygodniowe felietony prowadzone w „Przekroju” przez Barbarę Hoff. Często przecierała oczy ze zdziwienia na widok kompletnie dla niej wówczas niezrozumiałych fasonów i stylizacji. Cały czas rysowała, malowała. Ale gdy pani od plastyki zasugerowała, żeby poszła do liceum plastycznego, nie było w klasie bardziej zdziwionej osoby od niej. Ona – córka księgowej i elektryka z Kępna? Posłuchała jednak nauczycielki. Co poniedziałek łapała stopa do Wrocławia, żeby dojechać na lekcje. Wracała na weekendy. Śmieje się, że zamiast „cześć” słyszała w drzwiach: „Gosia, co zjesz?”.

– Mama jedzeniem okazywała nam miłość. Zresztą nadal, jak przyjeżdża do Warszawy, to zawsze z wałówką.

Pokój przy dworcu Victoria
Wprost proporcjonalnie dla swojego uwielbienia przedmiotów artystycznych Gosia nie znosiła matematyki. Matematyczka również nie darzyła jej sympatią. Żeby uniknąć stresujących lekcji, wagarowała.
Zdarzało jej się też zwyczajnie nie zdążyć do szkoły.

– Gosia była taka sama jak dziś. Czyli potrafiła siedzieć całymi nocami, ale z trudem rano wstawała. Kiedy budziła się po dziesiątej, uznawała, że już trochę głupio iść na lekcje – wspomina Beata.
Maturę zdała w szkole wieczorowej, bo z dziennego liceum wyleciała za dwóje z matematyki, otrzymane dwa lata z rzędu. Postanowiła starać się o przyjęcie do wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dostała się za trzecim razem. Dzięki temu mogła we Wrocławiu zamieszkać razem z młodszą siostrą, która dołączyła do niej, kiedy zaczęła swoje studia. Beata zatrudniła się w lokalnej galerii sztuki. Czasem wisiały tam też, malowane pod pseudonimem, obrazy Gosi – na przykład architektura Wenecji, Wrocławia czy martwe natury.

Ale Gosia nie miała ochoty zamieniać się w małą manufakturę plastyczną. Wolała tworzyć w pracowni rzeźby albo imprezować. Mieszkanie sióstr stało się epicentrum życia towarzyskiego. Po kilku miesiącach studiowania Gosia znalazła też inny sposób na zarobek, a przy okazji nową pasję. Zatrudniła się jako asystentka kostiumografa. We Wrocławiu wtedy prężnie działała wytwórnia filmów fabularnych.
Punktem zwrotnym w jej karierze okazała się niespodziewana katastrofa akademicka. Profesor nie zaliczył jej jednego przedmiotu – rysunku technicznego. Ta dwója ją załamała. Teraz twierdzi, że to było zapisane w gwiazdach. Śmieje się, że ów profesor był jedynie wykonawcą szerszego planu.

Szybko otrząsnęła się ze smutku. Dostała propozycję pracy w brytyjskiej produkcji. Dwóję zaś zamieniono jej na urlop dziekański. Praca w filmie okazała się fascynująca. Dziś wspomina:

– Pamiętam, jak po zakończonych zdjęciach stałam na balkonie, był świt. Chłopak, z którym spędziłam tę noc, jeszcze spał. A ja paliłam papierosa i pomyślałam: Właściwie dlaczego nie pojechać do Londynu? Przecież mimo że nie znam angielskiego, tak dobrze się ze wszystkimi dogaduję. – Niewiele myśląc, jeszcze tego samego ranka zadzwoniła do mamy i poinformowała ją, że wyjeżdża. – A to były jeszcze takie czasy, sam początek lat dziewięćdziesiątych, że w całym Wrocławiu nie można było kupić mapy Londynu.

W Poznaniu, podczas kolejnej kontroli w znanej od dziecięcych lat klinice, udało jej się kupić przewodnik. Nosił tytuł Let’s go i można się było z niego na przykład dowiedzieć, że autobusy zatrzymują się przy dworcu Victoria Station, a w okolicy jest dużo hoteli bed and breakfast, gdzie można przenocować za siedemnaście funtów. Gosia nie do końca wie, czy dobrze zrozumiała, o co chodzi z tym bed and breakfast, funty to dla niej abstrakcyjna waluta, ale wsiada do autokaru i przeprawia się przez Europę.

Kiedy wysiada na Victoria Station, jest skonana. Zaczyna krążyć wokół dworca, szukając miejsca, gdzie można się przespać. Potrafi tylko wydukać „I want room”. Dostaje pokój za wymarzone siedemnaście funtów. Jest wielkości dużego łóżka, ale to nie ma znaczenia. Gosia kładzie się spać na bite dwadzieścia cztery godziny, tak jest wyczerpana.

– Nie zeszłam nawet na śniadanie, bo bałam się, że będę musiała za nie zapłacić.

Nie może jednak siedzieć w hotelu za długo – pieniądze jej się kończą. Postanawia skontaktować się z dalekim znajomym, do którego początkowo nie chciała dzwonić. Może ją ugości. Gosia łyka swoją dumę i jedzie do niego pod Londyn, do Richmond. Przez kolejne kilka tygodni źle się czuje, nie ma nawet siły wychodzić z domu. Ale w końcu się spina i wybiera się do szkoły językowej na Hammersmith, w której jej znajoma, Jolanta, uczyła się dziesięć lat temu. Wsiada do metra i błądząc po okolicznych uliczkach, szuka szkoły. Znajduje coś, co w żaden sposób nie przypomina uczelni, jakie do tej pory znała. Zaledwie trzy salki na trzecim piętrze, paru Polaków, Brazylijczycy, jeden Włoch, jeden Mongoł, jeden Irańczyk. Ta szkoła to jej drugi dom.

Pewnego dnia Polki, koleżanki z kursu, pokazują jej ogłoszenie: małe studio poszukuje szwaczek do pracy. Postanawia się zgłosić.

– To studio obsługiwało młodych londyńskich projektantów. Również pierwsze kolekcje McQueena.

Gosia dużo się uczy i znajduje w obcowaniu z modą coraz większą przyjemność. Płaca jest jednak niska, a wysiłek ogromny. Czuje się coraz gorzej. Psychicznie i fizycznie. Wie, że musi przetrwać, że po coś to jest. Wpada na pomysł, aby zacząć realizować swoje modowe fascynacje w Polsce. Ale zupełnie inaczej. Chce wracać. W ostatniej chwili postanawia zostać jeszcze trochę, bo zwalnia się intratna posada sprzątaczki. Przez trzy miesiące odbywa szybką edukację estetyczną – co dom, to inna lekcja. Szczególnie dobrze zapamiętuje pewną pięciokondygnacyjną posiadłość nad Tamizą z wielkim ogrodem. W rozmowie z Michałem Zaczyńskim dla „Fashion Magazine” w 2010 roku, wspomina:

– W kuchni mieli kolekcję ceramiki z Delft, w jadalni stał dwustuletni stół, przydymione kryształy, bibeloty, stare dywany, biblioteka, bawialnia ze stolikami do gry dla panów, do haftowania dla pań.

Wróciła z oszczędnościami i głębokim przekonaniem, że wie, co chce robić: projektować modę.

Ale najpierw kończy studia i rejestruje firmę. Ma dziesięć tysięcy kapitału. Firmę nazywa Fri 13.08 – od swojej daty urodzenia, uznawanej za pechową. Jednak Gosia postanawia zinterpretować ją inaczej – w jej wyjątkowości widzi szansę na powodzenie.