W ramach naszego cyklu „Przypominamy” powracamy do wywiadów i artykułów z poprzednich numerów Fashion Magazine. Dzisiaj zapraszamy do lektury tekstu Piotr Zachary o Catherine Deneuve.
Czy obchodząca w tym roku osiemdziesiąte urodziny Catherine Deneuve jest jednym z najważniejszych twórców czy raczej największych dzieł kina?
Dorosłemu synowi mówi, że go nie kocha, nigdy nie kochała. Przepraszać nie będzie. Za co? Człowieka nie wolno zmuszać do miłości, nawet jeżeli ten człowiek to przy okazji matka. Mężowi serdecznie dziękuje za seks, zbyt żenujący, żeby milcząco wybaczyć, małżeństwo to podobno po równo podzielone obowiązki
i przyjemności, pora zainkasować wypłatę zaległych rozkoszy. Czas nagli, odkąd dowiedziała się, że ma raka wątroby. Przy swoim charakterze i determinacji pewnie z tego wyjdzie, terapia trochę ją jednak stresuje. Jak bardzo wysuszy jej cerę? Czy elastyczność i gładkość uda się odzyskać? Taka jest Junon, główna bohaterka „Świątecznych opowieści” z 2008 roku w reżyserii Arnauda Desplechina. Ponieważ gra ją Catherine Deneuve, publiczność podejrzewa, że nie dostała tej roli tylko ze względu na talent, pewnie jest jak jej bohaterka. To znaczy jaka? Lodowata i intrygująca. Publiczność nie musi mieć wyrzutów sumienia, może sobie do woli spekulować. Deneuve od ponad 55 lat jest wielką gwiazdą kina, chwilę krócej legendą, a legenda karmi się insynuacjami, domysłami, plotkami, spekulacjami, nieporozumieniami, prawda jest jałowa, w niczym nie pomaga.
Dziś aż za łatwo zaspokoić ciekawość ludzi i zaraz ich na zawsze stracić, dlatego Deneuve odmierza nam siebie po cząsteczce, dostajemy tyle, by docenić smak, ale się nie napchać. Na Instagramie i TikToku jej mnóstwo, ale nie osobiście, nie szwenda się po talk-showach i telewizjach śniadaniowych, pytana o sprawy niepoważne, szybko sygnalizuje wyczerpanie tematu. Rasowa gwiazda, ale przede wszystkim totalna aktorka, full wypas.
Grać zaczęła jako dziecko, w jej rodzinie to naturalne, tata jest szefem studia dubbingowego i przedstawicielem Paramountu, mama aktorką paryskiego Teatru Odeon. Na start dostaje skromne role podlotków, którym znacznie starsi panowie proponują zabawę w wio koniku, to ważna część dziedzictwa kulturalno-obyczajowego Francji. Catherine lubi kino, ale nie planuje kariery, nie ma ambicji, jest naturszczykiem, słucha intuicji. Oraz Rogera Vadima, czołowego skandalisty wśród reżyserów. Vadim rezerwuje dla niej 36 miesięcy w swoim napiętym terminarzu podbojów seksualnych, po długawym związku z Brigitte Bardot, przed poderwaniem Jane Fondy. W planach jest ślub, jednak dzień przed Catherine decyduje się zostać samotną matką. Za mąż wychodzi dopiero w1965 roku, za Davida Baileya, fotografa mody i gwiazd, na siedem lat i jakby z rozpędu, na fali ekscytacji po „Parasolkach z Cherbourga” w reżyserii Jacquesa Demy’ego. To tzw. cinéma en chanté, śpiewa się cały czas, wszystkie dialogi, w związku z czym dziś film Demy’ego ogląda się wyłącznie dla Deneuve, a i tak nie do końca.
Pierwszy sukces, przedsmak wygodnego życia w blasku reflektorów, a ona co – zaczyna wszystko komplikować? Gra u Polańskiego manikiurzystkę z paskudnymi problemami. „Wstręt” – horror psychologiczny – krytycy uznają za deklarację mizoginii reżysera. Polański wykorzystuje piękną Francuzkę, robi z niej wariatkę i nimfomankę, Deneuve gra jak zgwałcony manekin, jak zombie. Sporo czasu upłynie, zanim pojawią się nieśmiałe sugestie, że to film m.in. o reakcji ludzi oficjalnie zdrowych na chorobę psychiczną. Reakcji brak, nikt nic nie widzi, wszyscy są skupieni na sobie, dlatego na swój sposób szczęśliwi.
Mimo szarży recenzentów dobre słowo o Deneuve dociera do Pałacu Buckingham, zostaje przedstawiona królowej. Mąż podpowiada, by z tej okazji wynegocjowała kreację haute couture, koniecznie od Yves’a Saint Laurenta, to nowy Dior. Tak wygląda początek jednego z najdłuższych sojuszy zawodowych w historii kinematografii. YSL mianuje Catherine swoją muzą, szyje dla niej setki kreacji na oficjalne imprezy oraz kostiumy do sześciu filmów, zaczyna od tego ultraskandalicznego.
Séverine Serizy nieustannie słyszy, że jest piękna, elegancka, BCBG („bon chic, bon genre”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy tyle co „dobry styl, klasa”). Prawda, to pewnie geny, ale Yves Saint Laurent też się przyłożył. Reżyser Luis Buñuel, zawodowy surrealista, robi zbliżenia na twarz bohaterki jak z teatru kabuki, powieki ma białe, jakby makijaż robiła kredą. Oto kobieta prawie idealna, doktorowa, typ trofeum, przyjaciół męża inspiruje do składania szeptem obleśnych propozycji. Samcom alfa takie zachowanie się wybacza, to kobieta musi się bronić, taka jej dola. Większość recenzentów uznaje główną bohaterkę „Belle de Jour” za burżujkę znudzoną życiem. Niesłusznie, Séverine jest raczej rozczarowana, że życie nie umie doścignąć jej wyobraźni. Ponieważ rozczarowanie boli, na trzy godziny dziennie zatrudnia się w instytucji przez bydlaków nazywanej burdelem, przez elity domem schadzek. Pod ksywką Belle de Jour zaspokaja intymne potrzeby klientów oraz swoje fantazje. Pytanie, komu sprawia to większą frajdę.
Legenda Deneuve ma tyle mutacji, ilu jest wyznawców jej kultu na świecie, ostrożnie licząc miliony, wszystkie jednak zakiełkowały na gruncie zaoranym przez Buñuela. U niego po raz pierwszy gra nie do końca, nie na 110 procent, po prostu jest. I to absolutnie wystarcza. Taki talent pomaga znieść granicę między osobą prywatną a rolą, prowokuje pytania: co się dzieje w głowie tej kobiety, jak daleko jeszcze się posunie, jeżeli dalej w ogóle można. W 1967 roku „Belle de Jour” porównuje się z porno, chociaż Deneuve nagie ma tylko plecy, tylko przez chwilę. Jeżeli jakaś scena jest spaczona, to ta z udziałem satynowych nóg aktorki oraz bordowej skarpetki Pierre’a Clémenti, jawnie wczorajszej, z wielgachną dziurą na pięcie.
Ponieważ Deneuve sama decyduje, ile poza filmem ofiaruje siebie światu, nawet gdy publicznie robi banały, media stają na baczność i raportują. Newsem 1993 roku jest jej nowa fryzura, wciąż blond, tylko o połowę krócej, odsłania kark. Tak wygląda w „Mojej ulubionej porze roku” André Téchinéego, w teledysku do piosenki „Paris, Paris”, którą nagrywa z Malcolmem McLarenem, uprawia tam tzw. parlando, z krótkimi włosami reklamuje też odmładzający krem Yves’a Saint Laurenta.
W 2019 roku Deneuve zarządza publiczne wietrzenie szafy. Sprzedała dom w Normandii, jeden z kilku, trzymała w nim wszystkie prezenty od YSL, z których wyrosła, nie pasują do nowych czasów, nowego stylu, także do nieco innej sylwetki, chociaż naprawdę nie ma na co narzekać. 129 kreacji haute couture trafia na aukcję w paryskim Christie’s, sprzedają się zdecydowanie powyżej szacunków: Le Smoking z 1982 roku za 20 tysięcy euro, metaliczna suknia z Oscarów z 2000 roku za 33 700. Wynik końcowy: 900 tysięcy euro, trzeci najwyższy w kategorii „garderoba gwiazd”. Więcej zarobiły w 2011 roku ubrania Elizabeth Taylor – 2,6 miliona dolarów za 67 sztuk oraz w 2017 roku Audrey Hepburn – 5 milionów za 246 rzeczy. Ale Audrey i Liz jakiś czas już z nami nie ma, a Catherine przeciwnie – kwitnie. Kilka miesięcy po aukcji przygotowuje specjalną kolekcję-kapsułę dla APC, inspirowaną najsłynniejszymi rolami w kinie, kolejny komercyjny hit.
Rok 2023 rozpoczyna od rundy honorowej po paryskich pokazach prêt-a-porter i haute couture. W czerwonym płaszczu u Diora, w beżowym z futrzanym kołnierzem u Jean-Paula Gaultiera, w ocelocie u AMI. Udziela się trochę z obowiązku, została ambasadorką torebki Le Déjà-Vu AMI, na czarno-białym zdjęciu reklamowym wygląda na tak sobie zaszczyconą i przeciętnie usatysfakcjonowaną. Znacznie bliższa prawdy o sobie wydaje się w kampanii promującej zegarek Tank Cartier. Ta reklama to niemal pełnoprawny film krótkometrażowy, reżyseria: Guy Ritchie, główna rola męska: Rami Malek, główna rola kobieca: ona – pokazana od początku kariery do dziś, gdy po Paryżu wozi ją limuzyna lepsza niż ma prezydent Piątej Republiki, inaczej byłoby niesprawiedliwie. Przekaz podprogowy brzmi: świat się zmienia, człowiek starzeje, ale styl nie, kup sobie drogi zegarek, przynajmniej tyle będziesz mieć wspólnego z Deneuve.
Największą krzywdę gwiazdom wyrządzają kręcone po ich śmierci dokumenty według schematu: sadzamy przed kamerą przeciętniaków, którzy otarli się o sławę, i pozwalamy im smęcić. Błędom lepiej zapobiegać, niż je naprawiać, w związku z tym Anne Andreu w filmie „Catherine Deneuve, belle et bien là” rozmawia sam na sam z Deneuve, cytuje fragmenty jej starych wywiadów i sporadycznie pozwala coś dodać pracującym z nią reżyserom, pozostali sza! Czemu to się tak dobrze ogląda? Bo Deneuve jest błyskotliwa, dowcipna, ma charyzmę i styl, także mówienia, zawsze miała.
W l968 roku amerykański magazyn „The Look” nazywa ją najpiękniejszą kobietą świata. Od tej pory połowa wywiadów dotyczy urody oraz sensownych sposobów jej wykorzystywania. Francuskiej telewizji na początku lat 70. XX wieku Catherine tłumaczy, co jest teraz symbolem kobiecości. Włosy, chociaż coraz modniejsze są krótkie, praktyczne fryzury. Sylwetka, przy czym wiele kobiet przypomina chłopców i mężczyznom to odpowiada. Nawet zęby nie muszą być już jak perełki, duże też się podobają. A spojrzenia spod półprzymkniętych powiek, dopytuje dziennikarka. Moje powieki całkiem naturalnie nigdy nie unoszą się do końca. Zmiana tematu na poważniejszy – polityka. W 1971 roku Catherine składa podpis pod dokumentem czule nazywanym „Manifestem 343 zdzir”. Wszystkie sygnatariuszki są sławne i deklarują, że dokonały aborcji, we Francji wtedy jeszcze zakazanej. Pojawia się też na manifestacjach przeciwko karze śmierci, bo tu i tam coś tak bestialskiego nadal się praktykuje. Nudzi mnie, gdy aktorzy mówią o swoich poglądach politycznych. Mają prawo robić, co czują i myślą, ale potem niech milczą.
Gdy padają pytania o mężczyzn, Deneuve demonstruje dyskrecję nie do przebicia. Reżyser François Truffaut uczył ją oceniać cały film, a nie tylko grę aktorów. Jeśli było między nimi coś więcej, a cała Francja czuje, że było, „François nie życzyłby sobie, bym o tym mówiła”. Z Marcello Mastroiannim, ojcem jej córki Chiary, kręci w 1972 roku dadaistyczną „Lizę”, reżyseria Marco Ferreri. Marcello jest tam nonkonformistą, przed poukładanym życiem chowa się na bezludnej wyspie, ona przed nim klęka, liże po rękach i dobrowolnie zakłada na swoją szyję psią obrożę. Rok wcześniej w „To się zdarza tylko innym” Nadine Trintignant grają małżeństwo, które traci dziecko. Oczy obojga wypełnia rozpacz, ona jest na granicy obłędu, przerażająco wiarygodna. – Marcello to delikatny, wrażliwy człowiek – mówi. – Kobiety widziały w nim latynoskiego kochanka, którym za nic nie chciał zostać, dlatego cierpiał. Aktorstwo to nie jest zawód dla mężczyzn. Tak naprawę w ogóle nie ma aktorów, są same aktorki.
W styczniu 2003 na 24 godziny Catherine przyjeżdża do Warszawy odebrać nagrodę przyznawaną przez czytelników programu TV. Trofeum to dość paskudna statuetka, ale w przypadku autentycznych gwiazd, czyli światowych, towarzyszy jej koperta, bez niej szkoda fatygi. Program pobytu jest z tych skalkulowanych na zminimalizowanie złych wrażeń: wieczorem
gala w Teatrze Polskim, który wygląda tak, jak obiecuje nazwa, wcześniej konferencja prasowa w Hotelu Bristol, nieco lepszej podróbce Paryża. W Bristolu Catherine pali cienkie papierosy i jest un peu blasée. Przedstawiciele mediów prowokują: „Czy zna pani jakiś polski produkt?”. Po 28 sekundach tsunami mózgu madame Deneuve odpowiada: „Wódkę”. Cisza, ciężka od wyczekiwania, co jeszcze. Naprawdę muszę coś dodawać? Na sali słychać westchnienie szybko stłumione salwą słowiańskiego śmiechu. A co niby ma powiedzieć? Biała kiełbasa? Oscypek? Ziemniaki z Carrefoura?
Wieczorem Deneuve wspiera Andrzej Seweryn, nasz człowiek w Comédie-Française. Razem zagrali w „Indochinach” Régisa Wargniera, chociaż nie mieli tam ani jednej wspólnej sceny, Seweryna szybko zastrzelono, bo był podły. Ciekawe, czy bez niego Deneuve wytrwałaby do końca, skoro już na starcie serwują jej francuski szlagier w interpretacji nadwiślańskiego lovelasa. Nagrodę dostaje po paradzie lokalnych celebrytów. Widownia wstaje, brawo bije jak konia batem, mimo to Catherine już tu nie wraca.
Dokładnie 20 lat później, gdy trwają pokazy mody męskiej i wysokiej z Deneuve w roli ikony, 1500 km na wschód od Paryża śledzę, jak Catherine wkracza do wieczności. „Belle de Jour” to wciąż perwersyjna przyjemność, z nie do końca rozstrzygniętą kwestią, co dzieje się naprawdę, a co bardziej intensywnie, bo tylko w głowie Séverine. „Syrena z Mississippi” Françoisa Truffauta trafia do kin o dwie dekady za wcześnie, publiczność nie rozumie erotyczno-emocjonalnego sojuszu femme fatale z biznesmenem, gra go Belmondo.
W 1980 roku Deneuve zaczyna przyjmować role gwiazd w szczytowej fazie kariery i od razu otrzymuje Cezara, najważniejszą nagrodę filmową we Francji. „Potrzebuję reżysera, który zmusi mnie do grania inaczej, niż robiłam to do tej pory. Każdy film musi być w pewnym sensie pierwszym w życiu”, u Larsa von Triera gra raz, robotnicę fabryczną nienachalnie, u Leloucha i Ozona tak samo, tylko po dwa razy każdy, rekord wierności bije z André Téchinéem, na jego plan wraca siedem razy. „Nie zawsze jest to kwestia świadomej decyzji, tylko chemii, trzeba się jej poddać. Nie mam wrażenia, że coś stworzyłam, prędzej, że wzięłam udział, zostawiłam ślad”. „Wschód-Zachód” Règisa Wargniera z 1999 roku to straszna tektura, na dodatek zagrana w tempie, w którym pracownik paryskiej piekarni podaje bagietkę, jeżeli poprosimy o nią w innym języku niż francuski. Trwam jednak do końca, bo chcę mieć pewność, że Deneuve wykiwa Związek Radziecki. Kto jeszcze potrafi tak przyspawać do siebie widza? Isabelle Huppert? Gillian Anderson? W tym miejscu wypada zacytować Belmondo z „Syreny z Mississippi”: Nawet jeżeli to wszystko źle się kiedyś skończy i tak warto było panią poznać.