Alber Elbaz objął stanowisko dyrektora kreatywnego Lanvin w 2001 roku. Marka założona w 1889 roku przez Jeanne Lanvin to legenda, symbol luksusu i najstarszy dom mody couture. Izraelski projektant od początku odnosił się do tego dziedzictwa z niezwykłym szacunkiem i wrażliwością, czyniąc jednocześnie z marki, także dzięki fascynującym kolekcjom ready-to-wear, przedmiot pożądania wśród szerszego grona odbiorców i jedną z najbardziej szanowanych marek w branży.
Nie trzeba było długo czekać na prognozy dotyczące przyszłości zawodowej Elbaza. Większość już widzi go za sterami Diora (przyznajemy, że my po odejściu Simonsa również przewidywaliśmy taki scenariusz), ale wydaje nam się, że to nie przyszłość projektanta powinna spędzać nam teraz sen z powiek. Martwić powinien nas kierunek, w którym zmierza branża mody, tempo i nadmiar bodźców, jakie wysyła otoczeniu, forma, w jakiej to robi oraz niezwykle prawdopodobna autodestrukcja, do której przyczynić się może stopniowe zatracanie idei artyzmu i ewolucyjnego procesu twórczego. I to właśnie w tym wszystkim, a nie w konflikcie z zarządem czy spięciach finansowych należy chyba upatrywać powodów decyzji Elbaza. Jego wizja mody i pracy projektanta mija się z tym, co branża chce dziś oferować odbiorcom – retro nie jest tylko elegancja jaką wcielał w życie projektując dla Lanvin, retro jest też jego sposób myślenia, w którym idea i duch couture są podstawowym trzonem pracy kreatora, i w którym ewolucja ma zdecydowaną przewagę nad rewolucją.
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać do tego, że branża mody występuje obecnie pod postacią „fast”. Dla przykładu, projektant stojący za sterami marki, która oprócz ready-to-wear oferuje także „wysokie krawiectwo” w ciągu roku ma do stworzenia dwie kolekcje couture, dwie ready-to-wear, pre-fall oraz resort. Jeśli dodamy do tego funkcjonującą często osobno linię akcesoriów, sferę beauty, nad którą dyrektor kreatywny także sprawuje nadzór oraz szereg projektów towarzyszących (począwszy od wystaw po jubileuszowe albumy) otrzymamy zbiór zadań wymagający nadludzkich wręcz możliwości, o artystycznej kreatywności nie wspominając. To jednak nie wszystko. Dominująca część dyrektorów kreatywnych największych domów mody to uznani projektanci, którzy łączą tę funkcję z prowadzeniem własnych marek. Na tym tle rysuje się niezwykle prosta, lecz bolesna matematyka. System, w jakim obecnie funkcjonuje świat mody generuje tempo, w którym miesiąc po pokazaniu kolekcji ready-to-wear na wiosnę-lato, marki debiutują z lookbookami resort, w połowie października w sieci pojawiają się sesje okładkowe do wydań grudniowych, a liczba pokazów, imprez towarzyszących i prezentacji organizowanych w ramach tygodni mody może spokojnie stanowić źródło fizycznego wyczerpania nie tylko projektantów i modelek, ale wszystkich uczestniczących w nich redaktorów.
Raf Simons odszedł z domu mody Dior, aby „skupić się na innych aspektach życia i autorskiej marce”
Alber Elbaz nie zgadza się z ideą „fast fashion” i rewolucyjnego traktowania kreacji. Moda to dla niego sztuka zrodzona w wyniku kreatywnego, artystycznego procesu, a nie maszynka do robienia pieniędzy i tworzenia ubrań pod kątem wskaźników sprzedaży i cyfrowej atrakcyjności wizualnej. W zeszły czwartek izraelski projektant został uhonorowany nagrodą Fashion Group International’s Night of Stars, której tegorocznym motywem przewodnim zostali „Rewolucjoniści”. Pomimo tego, że Elbaz czuł się niezwykle zaszczycony nagrodą, określenie „rewolucjonista” w kontekście swojej osoby zaakceptował tylko w jednej kwestii: odwagi do mówienia o błędach, wadach i potrzebach zmian, jeśli dany system faktycznie ich wymaga. Projektant podkreślił na samym początku: „Nie lubię słowa ‘rewolucja’. Lubię ewolucję, zawsze tak było. Ewolucja funkcjonuje dłużej i lepiej w historycznych książkach. Rewolucja wygląda dobrze, ale tylko w telewizji. Dramat, płacz i krzyk wyglądają świetnie na ekranie. Rewolucja jest faktycznie bardzo fotogeniczna, a my żyjemy obecnie w świecie bycia fotogenicznym”.
Snapchat, Instagram, Facebook – dzielimy się tym co „ładne”, nakładamy filtry, przycinamy, poprawiamy kontrasty, jasność i nasycenie, kreujemy wirtualną rzeczywistość, która niezwykle rzadko pokrywa się stuprocentowo z faktycznym stanem rzeczy. Jean Baudrillard już ponad 30 lat temu pisał o teorii symulakrów, stwierdzając, że na świat w którym żyjemy składają się nie tylko jego realne aspekty, ale nasze własne wyobrażenia. Symulakrem jest Bóg, świat Disneylandu czy Matrix, ale jest nim także rzeczywistość sztucznie kreowana na Instagramie. Otaczający nas świat zaczynamy postrzegać selektywnie, zwracając uwagę na to, co będzie się atrakcyjnie prezentować na naszym wirtualnnym profilu. A prawdą jest, że to, co ładne w rzeczywistości niekoniecznie musi wyglądać ładnie na zdjęciu, tak samo jak pyszne jedzenie nie zawsze należy do najbardziej fotogenicznych. I tu rodzi się podstawowy problem, na który słusznie zwraca uwagę Elbaz i za którego następstwa należy winić coraz bardziej zdigitalizowaną i zatracającą prawdziwą istotę rzeczy kulturę: moda ma służyć głównie do noszenia, a jedzenie – do spożywania. Fotogeniczność nie może być wyznacznikiem jakości.
Na zastraszającym tempie, jakie rządzi światem mody, cierpią nie tylko projektanci. Jeśli mają na tyle odwagi i przysłowiowych „jaj”, mówią „stop” i przewartościowują swoje priorytety, tak jak zrobili to w ostatnim czasie chociażby Simons i Wang chcący skupić się na swoich autorskich markach. Mniej odporni psychicznie kończą niestety często z pętlą na szyi lub mieszanką kokainy i środków nasennych w organizmie, a branża opłakuje kolejny przedwcześnie zmarły talent. Na zawodzącym systemie tracą redaktorzy, którzy kiedyś mieli (luksusową z obecnej perspektywy) możliwość napisania recenzji w taksówce, w drodze z jednego pokazu na drugi. A teraz? Teraz robią to bezpośrednio na pokazie, kręcąc filmy i wrzucając zdjęcia na Instagrama. Dotarliśmy do momentu, w którym to nie ubrania są ważne, ale perspektywa z jakiej zostaną sfotografowane, a redaktorka usadzona w drugim rzędzie nie zrobi afery dlatego, że nie będzie dokładnie widziała detali i materiałów. Największym problemem będzie dla niej to, że jej instagramowe zdjęcia nie będą tak dobre jak konkurencji zasiadającym w prestiżowym „front row”.
„My, projektanci, zaczynaliśmy jako artyści couture, z marzeniami, z intuicją, uczuciem i myśleniem: Czego chcą kobiety? Czego potrzebują? Co mogę uczynić, aby życie kobiety było lepsze i łatwiejsze, a ona piękniejsza?”, dodał w swoim przemówieniu Elbaz. „Tak było. Potem staliśmy się ‘dyrektorami kreatywnymi’, więc musimy ‘kreować’, ale najczęściej w sposób bezpośredni. Musimy stać się twórcami obrazków, wywoływać zamieszanie, upewniać się, że wszystko co robimy będzie wyglądać dobrze na zdjęciu. Ekran musi krzyczeć, hałas jest cool, i to nie tylko w modzie. A ja wolę szeptać. Szept wnika głębiej i zostaje na dłużej. Wydaje mi się, że obecnie ważniejsze jest, czy sukienka wygląda dobrze na zdjęciu niż na ciele. I czasami, kiedy jestem w butiku i obserwuję klientkę przymierzającą sukienkę, widzę, że zanim podejdzie do lustra, robi sobie selfie, patrzy na to zdjęcie i mówi mi co jej się najbardziej podoba w pasie. Może selfie staje się powoli naszym nowym lustrem? Jeśli tak jest i nie będziemy mieli już luster, kto powie nam prawdę?”
Alber Elbaz nie neguje technologii. Przeciwnie, jest jej fanem i obiektywnie upatruje w niej przyszłość świata mody. To system nadaje się jego zdaniem do zmiany. Elbaz, tak samo jak Simons i inni projektanci, nie godzi się na zatracanie głównej idei mody i przede wszystkim marzeń, jakie zawsze wywoływała i które nadawały jej mistycznego charakteru. Chce ewolucji, trwałości, prawdy. A rewolucja? Już kiedyś „pożerała swoje własne dzieci” – nie chcielibyśmy, aby świat mody spotkało to samo.