W ramach naszego cyklu „Przypominamy” powracamy do wywiadów i artykułów z poprzednich numerów Fashion Magazine. Dzisiaj zapraszamy do lektury wywiadu z Piotrem Beczałą.
Fashion Magazine nr. 73
Jest uznawany za jednego z największych śpiewaków operowych. Jego nazwisko pojawia się w każdym rankingu tenorów wszech czasów – obok Caruso i Pavarottiego. Z Piotrem Beczałą rozmawiamy o jego wydanej niedawno biografii, zupełnie innym wymiarze pracy w realiach pandemii i życiowych przyjemnościach.
Spotykamy się w stylowych wnętrzach Hotelu Bristol w Wiedniu przy Kärntner Ring 1. Hotel przed epidemią tętniący życiem teraz jest wyludniony. Z jego okien widać masywny neorenesansowy gmach Staatsoper – jednej z najważniejszych europejskich scen muzycznych, na której w ostatnich tygodniach Piotr Beczała bierze udział w przygotowaniach do premiery „Carmen”. Spektakl zostanie wykonany przy pustej sali i będzie transmitowany przez austriacką telewizję, bo Opera Wiedeńska niestety wciąż pozostaje dla widzów zamknięta. Z Wiedniem i Austrią Piotr Beczała jest związany od początków swojej kariery i jest tu uwielbiany. To kraj dla ludzi muzyki niezwykły, bo w muzyce rozkochany, muzykę rozumiejący, a artystów stawiający na piedestałach. Zresztą to właśnie austriackie wydawnictwo Amalthea zaproponowało polskiemu tenorowi wydanie biografii. „In die Welt hinaus. Ein Opernleben in drei Akten” („W świat. Życie operowe w trzech aktach”) ukazała się kilka miesięcy temu. Książka została przygotowana we współpracy z Susanne Zobl, austriacką dziennikarką i krytyczką muzyczną. Nasz bohater w związku z premierą został zaproszony do wielu opiniotwórczych programów austriackiej telewizji. Nic dziwnego, że na rynek trafił już pierwszy dodruk tej książki.
Na pana koncie na Facebooku można zobaczyć fragmenty najnowszego projektu – „Carmen” w wiedeńskiej Staatsoper. To bardzo nowoczesna inscenizacja – na scenie stoi pan obok starego mercedesa.
I to nie jednego. W drugim akcie na scenie jest aż pięć samochodów tej marki. Śmiejemy się, że Mercedes powinien dać nam jakieś rabaty po tym przedstawieniu.
Premiera odbyła się 21 lutego. Niestety bez publiczności, bo w Austrii są restrykcyjne obostrzenia. Co prawda otwarte są muzea, ale nie kina i teatry. Zamknięte są też restauracje. Jak pracuje się nad sztuką w pandemii?
Wszyscy codziennie robimy testy. Przestrzegamy zasad bezpieczeństwa. Oczywiście brakuje publiczności – śpiewanie dla pustej sali to nie jest to, czego się pragnie, to zupełnie inne uczucie. Poza tym zamiast dwunastu spektakli będzie jeden. Podobnie było w przypadku dwóch innych produkcji opery wiedeńskiej, w których ostatnio brałem udział – „Kawalera srebrnej róży” Richarda Straussa i „Werthera” Julesa Masseneta. Z drugiej strony w tych czasach wielkim szczęściem jest móc brać udział w jakimkolwiek przedsięwzięciu, a ja mam w sumie sporo pracy.
Koronawirus wywrócił cały świat do góry nogami. Operowy również. Na ile lat do przodu był wypełniony pański kalendarz?
Około pięciu. Tak się planuje pracę w naszym świecie. W tym także wakacje.
Nie ma takich kalendarzy…
Nie ma! A ja nie przepadam za komputerem, jestem tradycjonalistą i lubię pisać ręcznie. Dlatego sam przygotowuję swoje kalendarze. Pierwszy kilkuletni dostałem od mojego kolegi po fachu Jacka Laszczkowskiego. Dla zaprzyjaźnionych śpiewaków przygotował takie specjalne moleskiny na sześć lat do przodu. Tylko że teraz właściwie możemy zapomnieć o dotychczasowych planach…
Jak się czuje człowiek pracujący od kilkunastu lat na najwyższych obrotach, gdy nagle dochodzi do takiej czasowej rewolucji?
Staram się dostrzegać pozytywne strony sytuacji – czas dla mnie i żony. Trochę zresztą się dzieje, choć wszystko jest bardziej spontaniczne.
Na jakich scenach byłby pan teraz?
Ostatnie tygodnie spędziłbym w Berlinie, śpiewając w trzech spektaklach „Lohengrina” Richarda Wagnera, a parę dni temu występowałbym w Warszawie.
Gdzie zastał pana wybuch epidemii?
W Nowym Jorku, który jest dla mnie ważnym miejscem, a to był naprawdę wyjątkowy moment. Przygotowywałem się do premiery „Werthera” Masseneta. Byłby to mój nowojorski debiut w tej roli. Spektakl odwołano dosłownie kilka dni przed próbą generalną. Podobny los spotkał cały sezon, a we wrześniu doszło do tego, że Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, rozwiązał orkiestrę i chór.
To coś dla nas niewyobrażalnego, szczególnie biorąc pod uwagę rangę tej instytucji. W Europie nie podjęto tak drastycznych środków?
W Stanach jest zupełnie inny system finansowania. Nowojorska opera jest instytucją całkowicie prywatną, nie ma żadnego wsparcia państwa, opiera się wyłącznie na sponsoringu. Ponowne uruchomienie działalności jednej z najsłynniejszych oper świata będzie bardzo trudne. Nie wszyscy wrócą, dlatego będzie to budowanie zespołu na nowo. Niektórzy po zawieszeniu działalności Met przeszli na emeryturę, inni wyjechali, szukając zatrudnienia w innych zespołach. To rozwiązanie było ewenementem w muzycznym świecie.
Jak odnalazł się pan w tej nowej rzeczywistości, mając nagle o wiele więcej wolnego czasu?
Początkowo spędziliśmy z żoną kilka tygodni w Nowym Jorku, z którego nie było nam wcale łatwo się wydostać. Tam przeszliśmy też koronawirusa, ale na szczęście i w moim, i w żony przypadku była to kilkudniowa niedyspozycja przypominająca przeziębienie. Byłem nawet w stanie ćwiczyć, co zazwyczaj nie jest możliwe przy zapaleniu gardła.
W jakim kierunku udaliście się z Nowego Jorku?
Do naszego domu w Beskidzie Żywieckim. Zazwyczaj byłem w stanie wygospodarować na pobyt w nim może siedem dni w roku. Teraz mogłem się nim nacieszyć i dopilnować pewnych rzeczy, na które nigdy nie było czasu – na przykład zbudowania kuchni w ogrodzie z piecem do pizzy. Został już wypróbowany – działa znakomicie. Jednocześnie przygotowywałem się do roli Radamesa, którą miałem zaśpiewać w „Aidzie” u boku Anny Netrebko, w Metropolitan Opera. Nie wiedzieliśmy wtedy, że wszystko zostanie odwołane.
Z drugiej strony ta pandemiczna zapaść w wielkich instytucjach stała się szansą dla tych, którzy nie mieliby zazwyczaj szans na to, by się do pana dodzwonić…
To fakt. Tak było w przypadku małego letniego festiwalu w austriackim Lech. To wspaniała górska miejscowość, trochę w stylu szwajcarskich kurortów Gstaad czy St. Moritz. Zazwyczaj latem byłem zajęty występami na dwóch bardzo ważnych festiwalach – w Salzburgu i Bayreuth. Tym razem miałem czas i z przyjemnością zaśpiewałem w Lech. Wystąpiłem także na festiwalu w Grafenegg. Za jego program odpowiada Rudolf Buchbinder, pianista, bardzo znana postać austriackiego świata muzycznego. On zadzwonił do mnie i do Anny Netrebko z zaproszeniem. Oboje z przyjemnością tam pojechaliśmy.
Wspomina pan Annę Netrebko, z którą wiele razy pracował pan na scenie. Wiem, że w Nowym Jorku ma pan mieszkanie w tym samym co ona budynku. Operowa kariera to też kontakty z ludźmi, międzynarodowe i fascynujące towarzystwo. Ludzie opery spędzają wspólnie czas nie tylko na scenie?
Po spektaklach chodzi się na kolacje, rozmawia, świętuje. Wychodzimy po przedstawieniu pełni emocji, które trzeba rozładować. Poza tym często znamy się od wielu lat i przyjaźnimy.
Słyszałam o słynnych ciastach premierowych i zaskakujących dowcipach podczas finałowych spektakli.
Ciasta rzeczywiście piekę. Czasem są to dwie blachy szarlotki, czasem strucla makowa. Po mamie mam zwyczaj robienia ciasta z kilograma mąki, więc wychodzi tego sporo. Zresztą, co śpiewak może robić w dniu premiery? Pieczenie doskonale relaksuje. Dowcipy? Zdarzają się różne. Kiedyś w Zurychu brałem udział w produkcji „Uprowadzenie z Seraju” Mozarta. Występował z nami – w roli mówionej – słynny austriacki aktor Klaus Maria Brandauer. Dla niemal całego zespołu niemiecki nie był językiem ojczystym, a improwizujący swoje kwestie Brandauer bardzo utrudniał nam dialogi. Postanowiłem więc się zrewanżować. W jednej ze scen przedstawiam się imieniem Lostodos, a Brandauer ma to imię powtórzyć. W finałowym przedstawieniu zamiast tego wypowiedziałem potwornie długie, wieloczłonowe hiszpańskie nazwisko. Zaskoczony aktor po krótkiej pauzie wykrzyknął „donnerwetter”, czyli coś w stylu „psiakrew” po polsku.
Obraził się?
Nie. Kilka lat później, kiedy spotkaliśmy się przy innej produkcji, miło wspominał ten żart.
Widzowie są w stanie zorientować się, że na scenie nie wszystko poszło zgodnie z planem?
Nie, bo to nie jest przeznaczone dla publiczności, ale dla naszych scenicznych partnerów, w dodatku najczęściej tych, których darzymy sympatią. Kiedyś wystąpiłem na przykład z doklejonym tatuażem. To miało rozbawić Annę Netrebko.
Anna Netrebko jest Rosjanką, pan Polakiem – na scenie operowej spotyka się międzynarodowe towarzystwo na skalę niespotykaną w żadnej chyba innej branży. Ale gwiazdy pańskiego formatu nie mogą być związane z jednym miejscem na ziemi. Gdzie jest pański dom?
Czuję się kosmopolitą. Dorastałem i uczyłem się w Polsce, z wyboru jestem Szwajcarem związanym z uroczym, choć bardzo spokojnym Zurichem, sercem czuję się Europejczykiem. Mam mieszkanie w Nowym Jorku i uwielbiam tam być, ale raczej nie dłużej niż kilka miesięcy. To miasto ma niezwykłą energię, jecnak zbyt długi pobyt w nim męczy. Polski dom znajduje się w Beskidzie Żywieckim. Do wielu europejskich miast wracam regularnie.
Ulubione?
Wszystkie mają swój wdzięk. Największym luksusem jest tak planować występy, by spędzać czas w tych miejscach w najkorzystniejszym momencie roku. Listopad i grudzień w Paryżu lub Londynie są okropne, lepiej wtedy być w Barcelonie, gdzie jest cieplej. Z kolei luty jest wspaniały w Kalifornii. Wiedeń ma wielki urok i tu wszystko się zaczęło.
Pańskim fanom trudno sobie teraz wyobrazić Piotra Beczałę śpiewającego na wiedeńskiej ulicy. A mimo to tak właśnie było. To był przypadek, czy zamierzał pan tak zarabiać w wakacje?
Jako student wyjechałem, by dorobić, pracując przede wszystkim fizycznie. To była wtedy cała wyprawa – w ogóle dojechać do Wiednia. Jeździłem nawet autostopem. Pracy szukało się na nieoficjalnej giełdzie w pobliżu Arbeitsamtu (urzędu pracy). Kolega wprowadził mnie w ten świat – szło się tam na piątą rano, by otrzymać jakieś zlecenie – i tak funkcjonowałem przez kilka dni. Po pracach rozbiórkowych przy Kartntner Strasse w sobotę wyszedłem na ulicę i zobaczyłem ludzi zarabiających śpiewaniem i muzykowaniem. Pomyślałem – dlaczego nie spróbować, stanąłem więc, zaśpiewałem i w godzinę zarobiłem tyle, ile przez cały dzień na budowie!
To uliczne grono było równie międzynarodowe jak to, które spotyka pan na wielkich scenach?
Jak najbardziej. Zresztą mimo trudności w porozumiewaniu się – mówiłem wtedy tylko po rosyjsku i nie było to zbyt przydatne – spędzaliśmy razem wiele czasu, a gdy tylko się dało, zdobywaliśmy wejściówki, by oglądać przedstawienia w Staatsoper na tak zwanej jaskółce (to stojące miejsca w najwyższej części widowni). To była wspaniała szkoła otwarcia na świat.
Przejście z ulicy na deski opery odbyło się bardzo płynnie…
Zaplanowałem wszystko bardzo precyzyjnie. W piątek obroniłem dyplom, a już w następnym tygodniu zorganizowałem dla siebie i moich kolegów przesłuchanie w agencji – oczywiście wiedeńskiej. Zostałem przyjęty i błyskawicznie odbyłem kolejne przesłuchania do kilku teatrów operowych. Zdecydowałem się przyjąć angaż w operze w Linzu.
Austria wciąż pozostaje dla pana ważna. Wraca pan tu i podbija publiczność. Zupełnie wyjątkowy był pana udział w powstaniu inscenizacji „Halki” Stanisława Moniuszki w Theater an der Wien. Gdyby nie pan, nie doszłoby do tego odebranego entuzjastycznie – zarówno w Wiedniu, jak i później w Warszawie – przedstawienia. Ten projekt rodził się długo.
Bardzo. Do pierwszych rozmów doszło jakieś siedem lat wcześniej. Theater an der Wien to interesująca scena, ale nie może poszczycić się renomą Staatsoper. W rozmowie z dyrektorem Rolandem Geyerem rzuciłem w końcu propozycję – jeśli wystawimy coś polskiego, np. „Halkę”, to podpiszę kontrakt.
I udało się, a w całym wielkim przedsięwzięciu pojawili się jeszcze inni polscy twórcy. Mariusz Treliński podjął się reżyserowania spektaklu, a Boris Kudlička zaprojektował scenografię.
Na początku nie brałem pod uwagę Mariusza, z którym zresztą pracowałem wcześniej kilka razy. Nie przypuszczałem, że zainteresuje go Moniuszko. Potem spotkaliśmy się w trójkę, przyjechali z Borisem do mnie do Zurichu, aby ustalić koncepcję spektaklu. „Halka” w tej realizacji miała stać się opowieścią uniwersalną, a akcja została przeniesiona do lat 70. XX wieku, do luksusowego hotelu. Zależało mi też, aby dyrygował Polak, który będzie czuł ten repertuar – stąd znakomity Łukasz Borowicz. Wiedeńska premiera idealnie wpasowała się także w obchody Roku Moniuszkowskiego.
Bilety wyprzedały się z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a recenzje ukazały się dosłownie wszędzie. Pełne zachwytów nad rolą Jontka w pana wykonaniu. To była ważna światowa obecność dla polskiej muzyki. Ale pan wprowadza polski repertuar stale do swoich recitali.
Tak właśnie jest. Zazwyczaj około połowa wykonywanych przeze mnie pieśni to utwory Karłowicza, Moniuszki, Szymanowskiego i Chopina.
Fani za to pochodzą z całego świata. Jaki ma pan z nimi kontakt?
Niektórych spotykam po spektaklach i znam z widzenia. Inni być może nigdy nie zobaczą na żywo mojego koncertu – pochodzą z Nowej Zelandii i Ameryki Południowej. Przesyłają wiadomości na Instagramie, Facebooku. To niezmiernie miłe mieć wsparcie entuzjastów opery z różnych stron świata.
Teraz będą mogli przeczytać pańską biografią, która nie opisuje w klasyczny sposób pana kariery, ale jest zbiorem opowieści i anegdot. Ja mam już mój egzemplarz z dedykacją. Muszę jednak zapytać, kiedy pojawi się polskie wydanie i jaki będzie tytuł.
Prawdopodobnie jeszcze w tym roku. Przygotowuje je Wydawnictwo Poznańskie. Trwają już rozmowy o wersji anglojęzycznej.
My na razie prezentujemy niemieckojęzyczną okładkę – polska będzie bardzo podobna. I mamy nadzieję na zobaczenie pana na polskiej scenie. Co mówi o tym koronawirusowy kalendarz? Są jakieś szanse?
Odpowiedź na ostatnie pytanie jest trudna, gdybym znał datę końca pandemii, byłbym jasnowidzem. Moje następne zaplanowane i potwierdzone występy to tournée po Hiszpanii w kwietniu i maju oraz „Lucia di Lammermoor” w Zurychu w czerwcu i lipcu. Jesienią – mam nadzieję – świat wróci może do normalności.