Serial “Emily in Paris” szturmem podbił media społecznościowe, wywołując niekończące się dyskusje na temat fabuły, stylu głównych bohaterów i przesłodzonego obrazu Paryża w tle. Błyskawicznie stał się jednym z naszych największych guilty pleasure, co – jak oznajmiła sama Lily Collins, odtwórczyni roli Emily – poskutkowało podpisaniem przez Netfliksa umowy na drugi sezon opowiadający o perypetiach ambitnej amerykanki w Paryżu.
Tekst: Kamila Banak
Za kostiumy tej produkcji odpowiadała Patricia Fields, która między innymi wykreowała legendarny styl Carrie Bradshaw. Dlaczego zatem większość stylizacji Emily Cooper, mimo widocznych desperackich wysiłków, jest tak dalekich od chociażby eufemistycznego określenia ich “inspirującymi” i stanowi raczej smutny, rozgrywany przez jedną osobę spektakl nostalgii za trendami, które wrócić po prostu nie powinny?
Zaznaczmy od razu, że styl drugiej z bohaterek, Camille, jest znacznie bardziej wart uwagi i utrzymany w aktualnych trendach oraz naznaczony francuską nonszalancją. W porównaniu ze swoją serialową koleżanką Emily wypada po prostu blado, tak, jakby każda z jej stylizacji (i to nieświadomie!) nawiązywała do słusznie minionej mody wczesnych lat dwutysięcznych z których główna bohaterka czerpie garściami te najbardziej problematyczne i niepraktyczne rozwiązania. Mowa chociażby o kilku centymetrowych szpilkach na platformie, które nie dość, że są po prostu niedostosowane do codziennego życia zabieganej dziewczyny, to na ulicach Paryża stanowią już raczej widok dość niecodzienny, żeby nie powiedzieć.. egzotyczny. Na ulicach modowych stolic znacznie bardziej możliwe jest spotkać dziewczynę w birkenstockach, niż w niebotycznie wysokich koturnach Louboutina.
Tak, wiemy, Emily jest cudzoziemką, przyleciała ze Stanów Zjednoczonych. Czy nikt jednak tej biednej dziewczynie, pracującej zresztą w branży modowej, nie powiedział, że noszenie czerwonego beretu w Paryżu wcale nie czyni z niej ani bardziej stylowej, ani bardziej francuskiej? Przesadzone stroje Emily nie oddają tego, jak ubierają się młode kobiety w 2020 roku. Ani w Paryżu, ani w Nowym Jorku, ani w Chicago, skąd Cooper pochodzi. I nie byłoby w tym absolutnie nic dyskusyjnego, gdyby nie fakt, że założenie twórców serialu było jasne – główna bohaterka miała stać się It-Girl, a jej styl miał stanowić obiekt westchnień miłośniczek mody na całym świecie. Tymczasem on tę modę ukazał w krzywym zwierciadle, czyniąc z Emily ofiarę banału i wyobrażenia Paryża jako stolicy beretów i bagietek. Emily Cooper mogła inspirować, stanowić symbol pokolenia rozkochanego w kreatywnej modzie i nowoczesnych dziewczyn, jednak wzbudziła tylko politowanie.
Amerykanka została zatrudniona jako specjalistka od mediów w branży mody luksusowej, więc jej stanowisko zakładało, że biegła jest nie tylko w poruszaniu się po mediach społecznościowych, ale i w ostatnich trendach, czy nazwiskach, które tę modę – nawet poprzez Instagram – kreują. I owszem, Emily mogłaby tutaj zagrać rolę modowej buntowniczki, która absolutnie nie dba o narzucane jej modowe ograniczenia, ponieważ ma swój własny, inspirujący styl, który tworzy z dumą. Jej garderoba to jednak mieszanka maksymalistycznych, przestarzałych i dziwacznych (i to wcale nie w tym dobrym sensie!) akcesoriów od największych nazwisk mody, co – jak widać – wcale nie zagwarantowało o ciepłym przyjęciu modowych wyborów Emily. Pomińmy również fakt, że młoda dziewczyna na tym stanowisku, mieszkająca w małej garsonierze na poddaszu, raczej nie mogłaby sobie na pozwolić na ubrania tego rodzaju i w to takich ilościach, co jeszcze bardziej odejmuje Emily realizmu.
Zamiast na Emily, polecamy skupić się na stylu serialowej Camille, której – chociaż również nie bez modowej winy – znacznie bardziej należy się miano ikony stylu w serialu “Emily in Paris”.