Ano jestem w Łodzi. Też miało mnie nie być, ale po poprzedniej edycji dostałem dość smutnego mejla od jednego z projektantów. „Pół roku harujemy, by uzbierać pieniądze na kolekcje, żyły sobie wypruwany, by była ciekawa i dobrze zrobiona, a potem nikt tego nie ogląda. Wszyscy macie nas w d…” – pisał. Uznałem, że mogę się gniewać na sam fashion week – tak, jak cała praktycznie branża, od dłuższego już czasu skłócona z organizatorami – ale na projektantów obrażać się nie będę. Przyjechałem jednak na własną rękę i za własne pieniądze, jako obserwator, a nie uczestnik wydarzenia.
Paradoksalnie, pokazu autora wspomnianego mejla nie udało mi się zobaczyć. Wybrałem się natomiast na kilka innych. O finalistach „Project Runway” (TVN objął imprezę patronatem, więc ich obecność była obowiązkowa, choć pokazali to samo, co wcześniej w Warszawie, wbrew standardom przyjętym przez Fashion Week Poland) napisałem już TU. To propozycje ciekawe, choć niekoniecznie spełniające pokładane w nich nadzieje. Czarnym koniem okazać się może trzecia finalistka, Liliana Pryma. Ze zmienioną płcią marki, jako Lilian Prym (- Dobrze brzmi po angielsku, poza tym zależało mi na zagadkowym uniseksie nazwy – powiedziała mi Liliana) w Łodzi pokazała zalążek debiutanckiej kolekcji. To misterna, bardzo inteligentna robota, której bliżej do Alexandra McQueena niż popularnego w Łodzi basiku.
pokaz Piotra Drzała
Obejrzałem pokaz Piotra Drzała. Były projektant w Reserved, a obecnie jeden z kreatorów Simple, powrócił po kilku sezonach z interesującą kolekcją, w której zabawił się klasyką męskiej garderoby, redukując elementy stroju (vide koszule i marynarki bez rękawów), zmieniając ich funkcje (koszula w roli marynarki, dla przykładu) i przekonując, że nawet męski kombinezon może być elegancki. Choć niektóre pomysły, jak asymetryczne doły koszul, wydają się zaburzać harmonię i czytelną koncepcję kolekcji, nie sposób odmówić jej wdzięku i lekkości.
pokaz Nanko
– Praktyczne, bo od razu brudne – skomentował sylwetki z kolekcji Nanko mój sąsiad z widowni. Złośliwie, ale niebezpodstawnie. Rzeczywiście, propozycja Nanko tonie w burości, brązach, czerni i melanżach. Bardzo to użytkowe i nieodbiegające od tego, co aktualnie nosi ulica, choć momentami nie pozbawione pomysłu. Takie nylonowe fraki, na przykład, świetnie wyglądałyby w klasycznej stylizacji. Gdzieniegdzie pobrzmiewa UEG, w większości to jednak przystępny streetwear, tak uwielbiany przez hipsterską młódź. Nanko to marka pewna siebie – inaczej swoim logo nie pokrywałby doszczętnie całego płaszcza i nie zdobił nim bejsbolówek. Ale pewność siebie w biznesie mody, jak wiemy, to podstawa.
pokaz Jarosława Ewerta
Jarosław Ewert to twardy zawodnik. Nie poddaje się, choć niejednego krytyka pierwszych kolekcji osłabiłaby z chęci działania w branży. Ale całkiem słusznie. Trudno nie zauważyć, że Ewert z roku na rok się rozwija. Bardzo podciągnął się jego warsztat, wykonanie i odszycie są absolutnie bez zarzutu, a kreatywność coraz większa. Miło to widzieć. Najnowsza kolekcja oscyluje gdzieś w okolicach estetyki Mariusza Przybylskiego. To półformalna elegancja. Ale w wydaniu wieczorowym. U Ewerta prawie wszystko lśniło, błyszczało i mieniło się. To oczywiście zasługa kompulsywnie użytych błyszczących materiałów, dodatków i detali. Groziło oślepieniem albo kiczem, ale Ewert z tego wybrnął. Choć kolczyki niczym z chińskiego lampionu – niepotrzebne.
pokaz Evy Minge
Można było odnieść wrażenie, że Ewa Minge przedstawiła dwie kolekcje. Pierwsza na miarę ambitniejszej marki ze średniej półki, delikatna, malarska, momentami nawet ciekawa, by wspomnieć o ramonesce z koronki. W połowie pokazu jednak przeszła parada frędzli uzupełnionych prościutkimi topami, czy spódnicami. A lata 70., do których odwołuje się ta kolekcja, były przecież znacznie bogatsze.
pokaz Kędziorek
Podobnie komercyjny był pokaz Kędziorek. Wybrana jako główna gwiazda polskiej mody (ostatni pokaz w sobotę, przed Portugalczykiem Miguelem Vieirą) przedstawiła to, co zazwyczaj kupujemy na sezon jesienny i zimowy. Proste, czarne puchówki, szare bluzy, miękkie płaszcze… Materiały, jak gotowana wełna, jedwab, alpaka, mogły się podobać. Podwiązki do skarpet jako lejtmotyw stylizacji – już mniej. Poza kilkoma ostatnimi sylwetkami, przypominającymi dawną Joannę Klimas, kolekcja Kędziorek tęskniła jednak za polotem.
Ale może ten brak kreatywności jest celowy. – Wiesz, że Kędziorek to najlepiej sprzedająca się projektantka w Polsce? – spytano mnie już po pokazie. Nie, nie wiem. I nie sądzę, by to była prawda. Ale jeśli Kędziorek dobrze się sprzedaje, to świetnie. – Gdy projektant jest bogaty to i dziennikarze mają lepiej – rzucił mi przecież Łukasz Jemioł, sprzedawszy na swoim stoisku kolejny T- shirt z najnowszej kolekcji (o której więcej napiszę wkrótce). Może miał na myśli, że zamożnego projektanta stać na wykupienie reklam, albo zrobienie pięknego pokazu?
Same pokazy, z wdziękiem reżyserowane przez Katarzynę Sokołowską dla zręcznie ujarzmianej przez Black Tie widowni, to zresztą jeden z najmocniejszych punktów łódzkiego fashion weeka. Szkoda tylko, że nie bardzo jest dla kogo ich robić. Branża mody, solidarna jak nigdy, do Łodzi praktycznie już nie przyjeżdża. Nie tylko redaktorzy, czy styliści, ale i sami projektanci. I pomyśleć, że piszę o tej samej imprezie, na której pojawiali się MMC, Paprocki&Brzozowski, Michał Szulc, Agnieszka Maciejak, Zuo Corp., Ania Kuczyńska, Anna Poniewierska, UEG, Natasha Pavluchenko, Natalia Jaroszewska, ale też Solar, Aryton, Hexeline, Tatuum… Że nie wspomnę o Offach, które w tej edycji upchnięto w jeden dzień. Bo też nie było czego upychać; zaledwie cztery pokazy.
Ale też trudno im się dziwić. Atmosfera w pewnym momencie stała się upiorna, przestrzeń pokazów, zanim ostatecznie ulokowano je w łódzkim Hiltonie – także, a mnogość wzajemnych oskarżeń uniemożliwiła dialog. Czy można do niego powrócić? Nie sądzę.
W kuluarach mówiono, że miasto Łódź, główny sponsor imprezy, nie zamierza z niej zrezygnować, lecz szuka nowych jej organizatorów. Ale dużo też mówiono o problemach ze znalezieniem pieniędzy na pokazy w Warszawie. Wielkie marki i koncerny nie chcą już wchodzić w odzież. Wolą, na przykład, pojawiać się w kontekście modnych ostatnio kulinariów, stąd nawet najpopularniejsze nazwiska w kraju ledwo dopinają budżet. Albo myślą, jak połączyć pokaz z „Masterchefem”… Darmowa Łódź jest pod tym względem jakimś argumentem. Ale skoro już nawet lokalne ważne media ignorują imprezę, pokazywanie się Łodzi może wydawać się bezcelowe. Dość wspomnieć, że „Gazeta Łódzka”, czyli regionalna wkładka „Wyborczej”, po pierwszych dwóch dniach tygodnia mody opublikowała jedynie tekst o towarzyszącym fashion weekowi, mocno zagadkowym pokazie… mundurów BOR i policji.