KULTURA

Izabela Trojanowska: spódniczki? Krótkie. Komentarze? Niech będą! [WYWIAD]

06.01.2017 Redakcja Fashion Magazine

Izabela Trojanowska: spódniczki? Krótkie. Komentarze? Niech będą! [WYWIAD]

Patryk Chilewicz: W latach 80. uchodziła pani za dosyć kontrowersyjną postać. Wzbudzała pani emocje. Denerwowało to czy było bardziej wyzwalające?
Izabela Trojanowska: Wydaje mi się, że warto być sobą i robić swoje. Nawet fajnie jak niektórzy się denerwują, to znaczy, że jakieś emocje obudziły się w tych ludziach. Ważne, by swoją działalnością nie dokuczać innym. Jestem za wzajemnym szacunkiem i ruchami wyzwoleńczymi. Nie rozumiem jak można było w Krakowie pobić kogoś, tylko dlatego, że miał inny kolor skóry. Jakim my jesteśmy narodem? Jesteśmy, ale nie musimy być. Jakby każdy od siebie dawał choć odrobinę, to uzbieralibyśmy sporo tego dobra i może stalibyśmy się odrobinę bardziej tolerancyjni.

Czuje pani szarość dookoła? I nie chodzi mi tylko o pogodę.
Coraz mniejszą. Pamiętam, że w sklepach były kiedyś tylko beżowe, czarne, szare ubrania. Jaki popyt, taka podaż. Jasne, że to są kolory podstawowe i dobrze je w domu mieć – ale nie wyłącznie. Dzisiaj jest trochę inaczej, jest już trochę kolorów. Jak występuję, patrzę w publiczność, to jest już barwnie. Ja tak jak pan ubieram się chętnie na czarno, bo czerń wyszczupla i podkreśla kolor oczu. No ale nie zawsze odzwierciedla ona pogodę ducha. Warto do tej czerni coś dodać, złamać ją od czasu do czasu. Jednak na scenie bywa, że jestem kolorowa jak ptak.

W związku z wydaniem nowej płyty nie boi się pani komentarzy, że w latach 80. Trojanowska szalała na scenie, a teraz trochę przesadza i jej nie przystoi? Nie boi się pani śmieszności, odebrania nie do końca poważnie tego co pani teraz robi?
Nie boję się, bo generalnie strach jest złym doradcą. A śmieszności nie boję się z prozaicznego powodu – pozbywanie się jej to pierwsze etiudy na zajęciach aktorskich. I tak np: wzięłam udział w zabawie „Be my oxygen”. Zabawa polegała na spontanicznym zaśpiewaniu refrenu do puszczonego głośno utworu „Oxygen”. Byłam akurat w Teatrze Muzycznym w Gdyni na ważnym dla mnie jubileuszu, gdy dostałam telefon z prośbą o zaśpiewanie. Stanęłam w holu teatru, zaśpiewałam i to poszło do sieci. To było surowe, bo takie miało być.

Czyli warto się rzucić na głęboką wodę?
Jeżeli ma się dystans do siebie to tak. Ja próbuję go mieć.

Prawie 20 lat jest pani związana z serialem „Klan”. Pani postać to była na początku taka Alexis – te kapelusze, mroczność, zadziorność. Później serialowa Monika przeszła metamorfozę. Teraz mam wrażenie, że trochę pani wraca do tamtego wizerunku, znów widać ten słynny pazur Trojanowskiej.
Przez dwadzieścia lat powinny być jakieś zmiany, bo inaczej nie dałoby rady wytrzymać nawet samemu ze sobą. Serialowa postać musi zmieniać się, ewoluować – nie ma innej opcji. Monika zaczęła mocno i  z czasem szukaliśmy pretekstów, żeby mogła nabrać trochę innych kolorów. Jak już to się udawało, znowu szukaliśmy jakiegoś problemu, z którym mogłaby się zmierzyć. I tak trwa to już 20 lat. Podejmując pracę w „Klanie” nie miałam zielonego pojęcia, że na tak długo, bo podpisywaliśmy umowy co pół roku.

To jest niesamowite, wychowywałem się razem z Moniką.
Na pewno wie pan, że poznałam prawdziwą Alexis.

Oczywiście. Ile Trojanowska ma z Alexis wspólnego?
Wydaje się, że w jej życiu panuje totalny reżim. Pamiętam, jak kiedyś spotkałyśmy się w hotelu Marriott – przeprowadzałam z nią wywiad do gazety „Halo”. Podeszła wówczas do smakowicie wyglądających pralinek, a jej menedżerka automatycznie zjawiła się obok i gdy chciała sięgnąć po jedną, dostała karcące spojrzenie. I to wystarczyło! Zamiast się obruszyć, że „no co ty, tylko jedną”, padło: „przepraszam, tylko chciałam je zobaczyć”. To się nazywa dyscyplina. Dodam tylko, że nie miała nadwagi, wręcz odwrotnie – to były same kości obciągnięte skórą. Prawda jest taka, że kamera takie sylwetki kocha i profesjonalistki jak ona mają tego świadomość.

Złapała z nią pani wspólny język?
Tak, zaczęłyśmy rozmawiać o córkach. Akurat jej córka miała wypadek, więc otworzyła się i już była sobą. Zapomniała, że ktoś jej słucha. Ja byłam na etapie, że zaczęłam tęsknić za moją, bo była w Berlinie. Nawet w umowie z serialem miałam taki punkt, że dwa tygodnie jestem z córką, a dwa tygodnie na planie. Jak zaczęła opowiadać o swoim dziecku, to widziałam tę miłość .Gdzieś obie zrobiłyśmy się miękkie i tu nie było śladu po wielkiej Alexis – jednej i drugiej.

Bywa Pani na różnych imprezach, pokazach mody, otwarciach, zamknięciach, premierach, ale nie weszła pani w rolę celebrytki.
Nie, ja nigdy nie należałam do żadnej elity towarzyskiej, która się wspiera nawzajem.

Dlaczego?
Mnie wylansowała publiczność, a nie żaden układ, choć zawsze obserwowałam, że takie grupy wzajemnej adoracji są. Ja byłam zwykle przy okazji, bo wygrałam wcześniej „Giełdę piosenki” w TVP i automatycznie znalazłam się w Opolu. Ale patrzono jakby się mnie pozbyć, a publiczność nie pozwalała bisując mi wiele razy. Do tego doszła jeszcze Nagroda Fotoreporterów „Miss Obiektywu”… W ten oto sposób należałam do rodziny śpiewającej tego kraju. Nagroda „Karolinka”, którą mi wręczono w Opolu, nie miała wytłoczonego nazwiska, a wszystkie inne miały. Do dzisiaj mi jej nie dosłano. Mam gołą „Karolinkę” na pamiątkę, nie wiadomo dla kogo i za co.

Pani zawsze była gdzieś pomiędzy. W stanie wojennym też niektórzy próbowali przyczepić pani łatkę rządowej, a władze łatkę dziewczyny z Solidarności.
Z moim temperamentem byłoby trudno nic nie robić. Tak się złożyło w stanie wojennym, że chcieli mi wręczyć „Gwóźdź” Kuriera Polskiego dla najpopularniejszej osoby roku. Występowałam wówczas z zespołem Janka Borysewicza, w którego skład wchodzili ciekawi muzycy, bo Sygitowicz na perkusji, na gitarze basowej Bruślik i na klawiszach grał Kapitan Nemo, czyli Bogdan Gajkowski. Same osobistości. Udało mi się przemycić ciekawe interpretacje piosenek, prosolidarnościowe, szczególnie „Pieśń o cegle” zaśpiewałam w brzmieniu przeciw temu, co się działo: przeciw stanowi wojennemu. Nie było wówczas cenzury świeckiej, tylko wojskowa. Szef tej cenzury zaprosił mnie do telewizji, powiedział, że mogę być przy cenzurowaniu koncertu. Bardzo się ucieszyłam, bo myślałam, że może go przekonam żeby nie wszystko wyrzucił. Okazało się, że ten groźny pan w mundurze jest tatusiem mojej koleżanki, z którą byłam na koloniach letnich kiedy miałam 10 lat. Powiedział, że zrobi to ku pamięci tej pięknej przyjaźni i usiadł tyłem do monitora. Wszystko poszło tak, jak chciałam. Jak wróciłam do domu byłam dumna, że przysłużyłam się sprawie. Tymczasem Solidarność wydała jasne polecenie, żeby zupełnie nic nie robić. Wtedy to zrozumiałam, gdy wiele osób miało mi za złe ten koncert..

Teraz jesteśmy w XXI wieku – czasie tabloidów oraz szybkich, sensacyjnych nagłówków. Boli to panią, gdy czyta kolejne domysły, że schudła, szuka miłości, romansuje?
Gdy gazety rozpisywały się, że właśnie wyszłam za mąż ruszyło mnie. Cała moja najbliższa rodzina mieszkająca za granicą miała do mnie szczere pretensje, że im o tym nie powiedziałam. Ludzie nie wiedzą co jest prawdą, a co nie, bo to jest pisane bardzo wiarygodnie: zbliżenie na jakiś mój pierścionek, który miałam od Swarovskiego, a pisali, że to brylanty od męża. Takie niezdrowe zamieszanie wokół mojej osoby nie jest fajne i przeszkadza mi. Artyści mają bardzo ciekawe, ale też trudne życie. Szczególnie w dobie Internetu i telefonów, które potrafią już niemal wszystko.

Nowa płyta. Nowy rozdział w pani życiu?
Można tak powiedzieć. Wszystko przyszło spontanicznie i niespodziewanie łatwo. Płyta po prostu sama się nagrała. Jestem trochę zadziwiona szumem wokół tego tematu. W podjęciu decyzji o nagraniu tego krążka bardzo pomógł mi Janek Borysewicz, który okazał się być moim sąsiadem. Spotykaliśmy się dosyć często, machaliśmy do siebie pozdrawiając, aż któregoś razu powiedział, że dawno razem nie pracowaliśmy – może już czas coś razem zrobić?, „To wpadnij do mnie”. Wpadłam, posłuchałam jednej z piosenek i mi się bardzo spodobała. To jest właśnie tytułowa piosenka z płyty – „Na skos”.

Jakie pani ma teraz oczekiwania? Czy chciałaby pani znowu znaleźć się na listach przebojów?
No jasne! Każdy artysta chciałby dotrzeć do wielu słuchaczy, im większa rzesza tym fajniej. Cudnie być w domach ludzi, poprawiać humor, wprawiać w zadumę. Cóż, my nie istniejemy bez publiczności. Oczywiście, że bym chciała!

Niedługo trasa koncertowa?
Zdecydowanie tak. Bo już wiadomo, że oddźwięk płyty jest bardzo dobry.

Dodatkowo odświeżyła pani swój wizerunek – zdecydowanie na plus.
Jak wracamy do korzeni, to wróciłam też do koloru włosów, który jest moim naturalnym. Pasuje do mojej karnacji i najbardziej chyba do mojego charakteru!

Porozmawiajmy o pani niezwykłych strojach. Jak wyglądał proces ich zdobywania? Miała pani przebój, była zaproszona na występ, nie miał kostiumu. Co wtedy?
Miałam to szczęście, że dostawałam paszport. Kiedyś było tak, że nie mieliśmy tych paszportów w szufladzie. Jak ktoś raz go dostał i wrócił na czas to dostawał zawsze. Mogłam wyjeżdżać. Tam wszystkie uskładane pieniądze szły na koncerty i na kostiumy. Szybko zdałam sobie sprawę, że u nas jest trochę nieciekawie jeśli chodzi o „ciuszki” na scenie. Jak miałam na niej występować, to chciałam trochę godniej. Zaczęłam zwracać uwagę na projektantów mody na świecie i próbowałam jakoś do nich docierać. Nie miałam środków, bo u nas 300 zł to była normalna stawka za śpiewanie, a 750 zł dostawałam ministerialnie. Szaleństwo takie, że koniec świata… Na szczęście mieliśmy przyjaciół w Londynie, którzy zainwestowali trochę we mnie, kupili kilka wspaniałych rzeczy na scenę. Też przyjaciółka Ewunia zaprowadziła mnie do Vidala Sassoon’a i zafundowała fryzjera. Fryzjer za granicą kosztował tyle co u nas średnia krajowa pensja. No i tam wymyśliłam fryzurę na Trojanowską.

Kiedy to było?
To był początek 1980 roku.

Wtedy pani wymyśliła, a później pół Polski robiło się na Trojanowską.
Tak, trochę tak wyszło! W pewnym sensie stałam się niewolnicą tej fryzury, chciałam ją zmienić. Byłam w następnym roku znowu u Vidala, już z własnej inicjatywy. Przywiozłam nową fryzurę, która jest na płycie „Iza” z Budką Suflera, ale kazano mi szybko wrócić do poprzedniej. Powód był prosty: nie mogło być tak, że pół Polski ścięło się na Trojanowską, a Trojanowska już nosi coś innego na głowie.

Zdecydowanie wprowadziła pani świeżość i niedosłowność. Nie tylko w muzyce, ale i w swoim wizerunku. Skoro już mówimy o wizerunku, to spotykała się pani z niewybrednymi komentarzami, że pokazuje za dużo biustu, za krótka spódniczka?
Te komentarze były zawsze, są i będą. I niech tak zostanie.

Niektórzy uważali panią za demoralizatorkę. Myślała tak pani o sobie?
Nigdy nią nie byłam, starałam się być elegancką „rock lady”. Dzisiaj dziewczyny pokazują wszystko bez żenady. Zawsze odmawiałam sesji w „Playboy’u”, nigdy nie rozbierałam się w filmach. Spódniczki miałam kontrolowanie krótkie, rozcięcie było do takiego momentu, że akceptowałam to przed lustrem. Wtedy dopiero wychodziłam na scenę.

Czyli ostatnie zdanie miała pani?
Nie było stylistów, nie było nikogo, artysta był zdany sam na siebie. Ja jestem do tego szczęśliwie manualna, więc szyję, robię na drutach, szydełkuję. Przerabiałam sobie ciuchy mamy, po babci… Ale do tego wszystkiego też trzeba mieć gust i wiedzieć czego się chce.

Czy to nie jest teraz tak, że dzisiejsi muzycy mają wszystko podane na tacy, co jest wygodne, lecz jest drogą na skróty? Czy kiedyś było ciekawiej?
Ciekawiej na pewno, wartościowo bardzo. Dzięki temu udało mi się zaproponować ludziom coś, czego jeszcze w kraju nie było. Jednak w moich kostiumach nie każdemu jest dobrze. Ważne jest, żeby dobierać stroje do swojej sylwetki i do danej okazji. Dzisiaj można zatrudniać wizażystę, który pomoże w wizerunku – to jest apel do młodych śpiewających. Widzę, że mają często dobre ciuchy, ale nie do końca dla nich. Ja tak miałam dwa lata temu z Jarkiem Szado – wpadł towarzysko do pokoju przed koncertem i zobaczył biżuterię, którą zakładałam. Powiedział: „załóż to wszystko” . Choć na początku myślałam, że przesadził, to odzew był fantastyczny.

Kiedyś u pani królował Thierry Mugler.
Ciągle króluje, tylko niestety od lat kobietom nie projektuje strojów. Zrobił wyjątek dla Lady Gagi. To były odlotowe kostiumy. Noszę też jego perfumy „Angel”.

Maluje się pani sama?
Tak, maluję się też sama. Jestem, o czym już wspomniałam, „manualna” i odważna. Gdy malują mnie makijażyści zatrudnieni przez TVP czy przez produkcję filmową są zwykle zachowawczy, boją się wyjść poza ramy. A ja jestem niepokorna i to mi sprawia przyjemność.

I tak cały czas?
No tak, niech sobie będzie taka jedna Trojanowska.

Teraz w co się pani lubi ubierać?
Jeśli chodzi o scenę lubię rozmach, tu zwykłam poszaleć! Podstawą jednak ciągle jest czerń…

I ciepła, czerwona szminka?
Nie, gdzie tam. Teraz jest to wściekły róż, albo wściekły czerwony mat…

A jak wygląda Trojanowska na co dzień?
Na co dzień raczej dżinsy i t-shirt. Na scenie często też, a dodatkowo ramoneska, jakaś ciekawa biżuteria. Nie wykluczam też mini!

Pani się chyba nigdy nie przejmowała tym, co wypada?
Nie. Gdybym uważała, że czegoś nie mogę nosić, to nikt by mnie nie namówił. Jestem samokrytyczna. To co mam czelność pokazać ludziom, to już przeszło przez moją cenzurę, najtrudniejszą.