Hanka Grupińska w najnowszej książce „Dalekowysoko” prowadzi czytelnika po niełatwych meandrach historii i wspomnieniach Tybetańczyków, którzy – choć wypędzeni ze swojego domu – nie przestają marzyć, że do niego kiedyś wrócą.
Pani książkę trudno przypisać do konkretnego gatunku. Choć ma cechy reportażu, to reportażem do końca nie jest, zawiera nauki Buddy, wspomnienia bohaterów, ich opowieści.
Faktycznie trudno ją sklasyfikować. To forma reportażu, ale tak naprawdę to jest eklektyzm językowo-literacki. Ta książka jest moją podróżą do tamtego świata. Pisząc, chciałam go poznać. Chciałam go mieć bliżej – w oku, w nosie, na języku, w rękach, w sercu. By móc go lepiej zrozumieć, podróżowałam tam. Podróżując, uczyłam się, ucząc się, notowałam, czytałam, rozmawiałam. I w końcu miałam coraz bardziej barwny i złożony obraz tybetańskiego świata. To zresztą metoda, którą zawsze stosuję. Pisząc każdą z moich książek, kierowałam się zasadą dzielenia się z innymi, z czytelnikami tym, co mnie się wydaje być wartościowe, ważne i sensowne. Nie mogę o to nie zapytać, dlaczego wybrała pani akurat tę destynację? Co tak zafascynowało panią w tamtej części świata i w jej mieszkańcach?
Takie rzeczy nie biorą się z przypadku. Pierwszy raz byłam w Indiach w 2009 roku, wtedy jeździłam po wielu miejscach, oglądałam pobieżnie, po raz pierwszy. Kolejnego roku pojechałam, żeby być
w miejscu i patrzeć z bliska, cierpliwie i długo. Byłam w Radżpur koło Deradun, a tam znajduje się kolonia tybetańska. Tam po raz pierwszy zobaczyłam z bliska Tybetańczyków. Nigdy przedtem nie widziałam tak łagodnych, dobrych oczu i tak ładnego bycia ze sobą. Ten widok, ta ich energia były jak ogromny plaster na moje poranione europejskością, białością, „zachodniością” serce.
Materiał zbierała pani przez dekadę? Policzyła pani, ile razy w tym czasie odwiedziła osiedla tybetańskie w Indiach? I ile rozmów odbyła?
Byłam tam 2,5 roku w sumie, 12 razy jeździłam, przede wszystkim do Himaćal Pradeś, w okolicę Dharamsali. Rozmów nie liczyłam, były ich dziesiątki. Najczęściej mieszkałam w klasztorach, ale też bywałam w malutkich hotelikach tybetańskich. I zawsze, ciągle rozmawiałam, słuchałam…
Czy przez te dziesięć lat zauważyła pani zmiany?
Ten świat bardzo szybko i drastycznie się przemienia. Tego tybetańskiego Tybetu, z którego w 1959 roku uciekali Dalajlama i 100 tysięcy Tybetańczyków, już nie ma. Moja pierwsza wizyta w Himachal Pradesh, McLeod Ganj, gdzie jest świątynia Jego Świątobliwości, zdarzyła się w 2010 roku. Wówczas to było w 95 procentach miejsce tybetańskie. Sklepiki były tybetańskie, ludzie przesuwający się po ulicach byli Tybetańczykami, małe restauracje należały do Tybetańczyków, a drogą do Świątyni Dalajlamy zbiegali tybetańscy wygnańcy z malami albo młynkami modlitewnymi w rękach. Czasem spotykało się zachodnich, białych podróżników, którzy zjeżdżali do McLeod Ganj z powodu buddyzmu, przede wszystkim z powodu Dalajlamy. Po 10 latach to miejsce jest może w połowie tybetańskie? Ta tybetańskość ustępuje, z kilku powodów. Po pierwsze, bardzo wielu Tybetańczyków z McLeod Ganj wyjeżdża – do Ameryki lub Australii. Indie są pierwszym punktem schronienia dla uchodźcy. Wyjeżdżają młodzi ludzie z jako taką znajomością angielskiego albo ci, którzy rokują, że nauczą się języka. Druga przyczyna tego zanikającego obrazu tybetańskiego jest naturalna. Umierają starzy Tybetańczycy, każdego roku jest ich coraz mniej. A trzecia taka, że wielu z mieszkających na uchodźstwie marzy o powrocie do Tybetu. I oni wracają, choć wiedzą, że w ich wioskach mieszkają teraz Chińczycy, że rzeczywistość jest już tam całkiem inna.
Jak żyją Tybetańczycy na uchodźstwie?
Bardzo ciasno społecznie – mają swoje szkoły, pilnują swojego języka, mieszkają blisko, obok, żenią się i wychodzą za mąż w swojej grupie, mają swoją religię – buddyzm, a przede wszystkim mają podobny, często wspólny ogląd i rozumienie świata – z buddyzmu i z innej geografii wynikające. Nawet ci, którzy wyjechali na inny kontynent, nie przestają być Tybetańczykami.
Na ile zachowanie tybetańskości jest możliwe po wyjeździe stamtąd?
Możliwość jej zachowania jest tym większa, im większa jest społeczność. Kiedy wyjeżdżają do Australii, Ameryki, to starają się żyć blisko swoich, rodzinnie. Najczęściej mieszkają w mikroenklawach. Ale np. w Polsce mamy tylko około 30 Tybetańczyków. Oni także trzymają się razem, jednak możliwość założenia rodziny przez młodą Tybetankę z młodym Tybetańczykiem jest tu mało prawdopodobna. Wielu z nich przyjechało do Polski jako dzieci, więc mówią bardzo dobrze w naszym języku. Z jednej strony niosą swoją tybetańskość, ale z drugiej – są blisko polskiej kultury, bo tu dorastali, tu chodzili do szkół, tu mają przyjaciół, najbliższych. Żyją na
pograniczu: w polskim świecie z tybetańskim dziedzictwem, na które składa się pamięć, tęsknota i bardzo często ból.
Do tej pory zajmowała się pani problematyką żydowski.
Odnajduję pewną analogię między Żydami a Tybetańczykami – brak ziemi, walka o pamięć, obronę kultury, swojej wiary… Myślę, że wspólnym mianownikiem, najmocniej zarysowanym, jest cierpienie. Choć zupełnie inaczej reagują na cierpienie Tybetańczycy i Żydzi. Ale to temat tak rozległy, że nadawałby się na osobną rozmowę.
W 1959 roku w Tybecie żyło ponad 6 milionów Tybetańczyków, dziś nie istnieją w chińskiej administracji jako naród. Ponad 25 procent społeczeństwa była przetrzymywana, więziona, torturowana. Skąd w Tybetańczykach taka siła, odwagą, niezłomność w pacyfistycznej i nierównej walce?
Wynika to między innymi – a może przede wszystkim – z tego, że czystość i prawda stoją po stronie tybetańskiej. A prawdę bardzo trudno jest zmiażdżyć butem, karabinem, przemocą. Chyba nie da się tak łatwo wymazać narodu. Jeżeli pojedyncza tożsamość jest silna, to wyrzucić, wytrzeć milionów nie sposób. Tybetańska tożsamość jest bardzo silna. Im więcej opresji, tym paradoksalnie silniejsza odrębność i większa jej świadomość.
Jaki los czeka Tybet, czy Droga Środka – koncepcja zaproponowana przez Dalajlamę –ma prawo się ziścić i Tybetańczycy z pani książki będą mogli powrócić z uchodźstwa?
Mam taką wiarę, że rzeczy niemożliwe stają się możliwe. Zmiany dzieją się zawsze – i na lepsze, i na gorsze. Ta przemienność jest nieuchronna. Żadne Chiny nie są wieczne. Wierzę, że dobre rzeczy wychodzą na wierzch. Moje ulubione zdanie w książce wypowiedziane przez jedną z mniszek brzmi: „Zło trzeba dobrem nakrywać”. A wracając do Drogi Środka, czyli koncepcji pełnej autonomii. To jest pokojowa propozycja rozwiązania tej sytuacji, ale… nie leży ona w ogóle w interesie Chińczyków. Skoro jednak wszystko się przemienia, nie wiadomo, w jakiej stacji będzie świat, będą Chiny za godzinę, jutro, za trzy lata.