MODA

Kolorowa Ada – wywiad z Adą Fijał

29.06.2023 Maja Handke

Kolorowa Ada – wywiad z Adą Fijał

W ramach naszego cyklu „Przypominamy” powracamy do wywiadów i artykułów z poprzednich numerów Fashion Magazine. Dzisiaj zapraszamy do lektury wywiadu z Adą Fijał.

Fashion Magazine nr. 74

Uśmiech i mocne barwy to jej znaki rozpoznawcze. O modzie, zawodowych przewrotach w życiu i feministycznych projektach artystycznych rozmawiamy z Adą Fijał – aktorką znaną od 12 lat z serialu „Barwy szczęścia”, influencerką i znawczynią mody, która potrafi dodać warszawskiej ulicy modowego sznytu.

Z moją rozmówczynią umawiamy się w ogródku kameralnej restauracji na Saskiej Kępie – tu mieszka Ada Fijał i stąd ulotni się punkt siedemnasta, by odebrać z przedszkola swojego syna. Obie cieszymy się, że możemy umówić się jak za czasów sprzed restrykcji – w Warszawie dopiero od dwóch dni można usiąść i zjeść w ogródku. Wokół nas jest już przyjemnie i zielono – ale najbardziej zielona jest Ada w oversizowym dresie w kolorze Kermita z „Muppet Show” i zielonej marynarce.

Od małego byłaś tak kolorowa?

Zainteresowana modą byłam od dziecka. To najpewniej wpływ babci – prawdziwej przedwojennej damy, która z wielkim sentymentem opowiadała mi o latach 20. i 30. ubiegłego wieku – czasach swojej młodości. Wtedy jej zdaniem była najlepsza muzyka, najelegantsze kobiety o najpiękniejszych, najdłuższych rzęsach i najbardziej czerwonych ustach. Polska w opowieściach babci była kwitnąca, a kabarety wybitne.

Idealizowała swoją młodość?

Tak, wszyscy mamy do tego tendencję. Ale to właśnie działało na moją wyobraźnię. I stałaś się dziewczyną retro? Z doświadczenia wiem, że otoczenie nie reaguje na inność z entuzjazmem. Zbierałam cięgi, zwłaszcza w szkole średniej. To było zdecydowanie konserwatywne liceum im. Bartłomieja Nowodworskiego w Krakowie. Dopiero za moich czasów, a dokładnie po pierwszej klasie, zniesiono obowiązek noszenia mundurków. Potem można było ubierać się w zasadzie normalnie, ale mile widziane były skromność i stonowanie. Pamiętam, gdy kiedyś pani dyrektor przejechała mi palcem po plecach i zapytała: „Czy twoja matka wie, w czym wychodzisz do szkoły?” (śmiech).

Co miałaś tego dnia na sobie?

Golf z lat 70., wygrzebany z szafy mojej mamy. Chyba w kolorze jeszcze intensywniejszej zieleni niż mój dzisiejszy dres. Wycięłam w nim w dodatku dziurę na plecach. Do tego założyłam dżinsowe dzwony. I tak w sumie starałam się nie przebierać, żeby nie zbierać krytycznych spojrzeń nauczycieli. W tej szkole naprawdę czuło się atmosferę nauki i wiedzy…

Na stomatologii musiałaś chyba szokować jeszcze bardziej?

Tam było jeszcze inaczej, bo na większość zajęć musieliśmy chodzić w fartuchach. W końcu, w czym można udać się do prosektorium…

Męczyło cię to?

Na pierwszym roku bardziej zajmowała mnie walka o przetrwanie. Na drugim miałam już więcej czasu na zastanawianie się nad swoim samopoczuciem. Wtedy też wpadłam na pomysł, żeby przenieść się na wydział lekarski, bo pierwsze dwa lata studiów na obu tych wydziałach są prawie identyczne. Chciałam zostać psychiatrą. Wtedy moim ulubionym przedmiotem była filozofia. Byłam tymi zajęciami zafascynowana, a moi koledzy z roku zbierali podpisy, by ten – ich zdaniem niepotrzebny – przedmiot zlikwidować. Zrozumiałam, jak bardzo się różnimy.

I zamiast się przenosić, zaczęłaś po trzecim roku równolegle studiować w szkole teatralnej. Bardzo nietypowe połączenie. Jak reagowali na nie koledzy z obu wydziałów?

Na obu byli zaskoczeni, ale PWST to w ogóle był zespół oryginałów. Więc tam dziwili się nieco mniej. Zabawne jest to, że na etapie szkoły teatralnej, kiedy mogłam szaleć ze stylizacjami, miałam fazę na czerń i klimaty artystycznej paryskiej bohemy.

W sumie kierunek teatralny to była jakaś logiczna kontynuacja twoich wcześniejszych zainteresowań.

Jako dziecko tańczyłam w zespole folklorystycznym i grałam na fortepianie. Poza tym moja mama, która jest stomatologiem, skończyła szkołę muzyczną. Rodzice wspierali mnie w tych artystycznych pasjach, ale traktowali je jako rozwijające hobby, a nie wstęp do zawodu.

Ty wcale tej stomatologii nie porzuciłaś.

Nie, nawet pracowałam w zawodzie. Jednocześnie w rodzinnym Krakowie realizowałam swoje aktorskie niezależne spektakle, które sama produkowałam, np. „Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę” na scenie Teatru Starego albo „No bar” w Teatrze Słowackiego. W tamtym okresie przygotowałam też z koleżanką spektakl „Klub Retro” z przedwojennymi piosenkami. Dwie z nich znalazły się na singlu wydanym przez prawnuka Mieczysława Fogga – Michała Fogga. Pracowałam wtedy cały czas jako lekarz stomatolog, bo z tych offowych projektów nie byłabym w stanie się utrzymać.

Lubiłaś tę pracę? Jak długo byłaś w tym zawodzie?

Pięć lat! W sumie wspominam to jako bardzo twórczy i kreatywny czas. Zresztą jako lekarz nie pracowałam w pełnym wymiarze, a jedynie parę dni w tygodniu. Miałam mnóstwo czasu na swoje pasje. Grałam recitale z piosenkami Edith Piaff. Cieszyłam się atmosferą Krakowa, tamtejszych kawiarni. Uczestniczyłam w życiu miasta i bywałam w kultowych miejscach, takich jak słynna Piwnica pod Baranami. Tamten okres mnie ukształtował jako osobę i jako artystkę. Rozbudził we mnie apetyt na nowe doznania i wyzwania zawodowe. Doceniałam to, że nie związałam się z żadnym teatrem na stałe. I wciąż mam w sobie tego ducha niezależności. Zawsze podobało mi się robienie różnych rzeczy samodzielnie. Nawet jeśli nie były to wysokobudżetowe wielkie spektakle, były takie, jakie chciałam robić.

Jak wspominasz swoich pacjentów?

Pracowałam w przychodni dziecięcej, z fajnym zespołem lekarzy stomatologów. To byli otwarci i inteligentni ludzie. Niedawno odwiedziłam to miejsce w Krakowie i cieszę się, że ta atmosfera pozostała.

Kiedy podjęłaś ostateczną decyzję o odejściu?

Nie z dnia na dzień, po prostu coraz mniej mnie było w stomatologii, coraz więcej w aktorstwie… Pod koniec pracowałam w gabinecie już tylko jeden dzień w tygodniu. Może jest to związane z tym, że jestem zodiakalną Wagą, bo nie podejmuję takich decyzji w radykalny sposób, ale stopniowo. Początkowo jeździłam na plany zdjęciowe do Warszawy, potem spędzałam w stolicy coraz więcej czasu, a do Krakowa jeździłam tylko do rodziców albo na spektakle. Zmienił się punkt ciężkości. Dużo czasu spędziłam wtedy w pociągu. Przyzwyczaiłam się do takiego trybu życia. W podróży czytałam, uczyłam się tekstów i poznawałam mnóstwo ciekawych ludzi

Teraz jesteś aktorką. Wyjątkowo barwną i o wyrazistym stylu. Kiedyś mogliśmy to obserwować na pokazach mody, dziś głównie na Instagramie. Czym jest dla ciebie moda?

Twoje stylizacje to feeria barw i przebrań, od lat uchodzisz za kolorowego ptaka. Dla mnie moda to siostra psychologii. Moda mówi mi, jak na siebie patrzę, co chcę robić i w jaką stronę zmierzam. Kiedy chcę się wyciszyć, sięgam po czerń. Kiedy mam ochotę się bawić – wchodzę w kolory. Jasne jest, że chcąc przyciągnąć uwagę, zakładam czerwoną sukienkę. Teraz jestem tak przyzwyczajona do kolorów, że stały się mną.

Czytasz ze sposobu ubierania się innych ludzi?

Na pierwszy rzut oka widać, czy ktoś jest modowym abnegatem, czy może dobiera dodatki pod kolor i jest w tym bardzo staranny. Za modą można się schować albo nią coś nią przekazać. Są tacy, którzy nie wykorzystują tego środka. Ale moda od zawsze pełniła istotną rolę społeczną. Strój nas określał, wyrażał naszą filozofię życia i charakter. Jest to jeden z pierwszych komunikatów, które otrzymujemy od drugiej osoby.

Kiedy dorastałyśmy, widać było od razu, kto czego słucha i do jakiej subkultury należy.

Dokładnie. Teraz nie jest to już aż tak czytelne. Ciekawe doświadczenia wynoszę z programu „Shopping Queen”, w którym od siedmiu lat jestem jednym z jurorów. Rozmawiam z jego uczestniczkami i dowiaduję się o nich wielu ciekawych rzeczy. Przez ich modowe wybory odkrywam, kim są i jakie są.

Lubisz ten program?

Tak, to bardziej przyjemność niż praca. Lubię się przyglądać naszym bohaterkom. Patrzeć, jakie mają inspiracje. Jak się w nich zmienia postrzeganie pewnych pojęć i modowych słów kluczy. Tematy stylizacji, które muszą nam jurorom przedstawić, są naprawdę fajne. To może być „Śniadanie u Tiffany’ego” albo „Randka z nieznajomym”. Zaskakuje mnie, ile może być interpretacji tego samego tematu.

Jakie są twoje modowe inspiracje?

Dawniej zdecydowanie retro. Kiedyś nawet ścięłam włosy i zafarbowałam je na czarno, by być jak Edith Piaf. Śpiewałam wtedy jej piosenki. W gruncie rzeczy inspirowały mnie tylko ikony z dawnych lat. Marlena Dietrich, która otworzyła kobietom drzwi do męskiej garderoby, i Pola Negri, która jako pierwsza założyła sandały na gołe stopy i pomalowała paznokcie u stóp na czerwono.

A bieżące trendy?

Właściwie mam wrażenie, że trudno jest teraz mówić o trendach. Wszystko już było. Wydaje mi się, że trudne jest określenie, co aktualnie jest modne. Dawniej w modzie pojawiały się jakieś bardzo charakterystyczne elementy, które osadzały ją w czasie. Teraz nie zawsze jest to do końca oczywiste. Panuje różnorodność.

Jaka jest szafa Ady Fijał? Wyobrażam sobie, że wielka.

W czasie ostatniej przeprowadzki uzmysłowiłam sobie, że mam wiele niepotrzebnych rzeczy. Choć też nigdy nie miałam nadmiaru. Ekologia jest dla mnie ważna i również z tego powodu się ograniczam. Ale raz na jakiś czas lubię kupić sobie coś fajnego.

Czego masz najwięcej?

Kolorowych garniturów, to trochę mój znak rozpoznawczy. I dresów – od czasu pandemii chodzę w nich jeszcze chętniej. No i kolorowe szpilki – jestem w ogóle bardziej szpilkowa niż torebkowa. Podobno kobiety dzielą się na te, które kochają szpilki, i te, które kochają torebki.

Często chodzisz na szpilkach?

Coś ty! Uwielbiam je na wyjścia, ale nie biegam w nich cały dzień. I w życiu nie twierdziłabym, że to wygodne.

Dużo wydajesz na ubrania i dodatki?

Nie przesadzam. Mam na przykład jedną torebkę Chanel, kupiłam też sporo ciekawych rzeczy od projektantów z drugiej ręki, np. marynarkę Yves Saint Laurent. Blisko mi do nurtu ubierania się w drugim obiegu.

W mediach społecznościowych dużo mówisz o ekologii.

Jakiś czas temu nagrałam teledysk EkoWoman, to był pomysł Michała Walczaka, z którym współpracuję przy projekcie „Żelazne waginy”. Był też drugi projekt, do którego tekst napisała Karolina Czarnecka. W nagraniu wzięły udział moje koleżanki, między innymi Małgorzata Kożuchowska, Joanna Koroniewska, Magda Schejbal i Ewa Chodakowska. Każda z nas promowała w nim różne proekologiczne zachowania, np. zbieranie śmieci, oszczędzanie wody.

Sama realizujesz takie projekty?

Czasem tak, a czasem wspierają mnie firmy i instytucje, dla których ekologia jest ważna.

Na czym polega twoje bycie eko na co dzień? Co ci wychodzi najlepiej? Nad czymś jest ci trudno zapanować?

Z rzeczami codziennymi, takimi jak segregowanie śmieci, wyłączanie ładowarek, gaszenie światła, radzę sobie bardzo dobrze. Nie jem też mięsa, a to ważne nie tylko ze względów etycznych, ale też ze względu na zmiany klimatyczne. Popieram też filozofię zero waste, czyli dawanie drugiego życia ubraniom. Prowadziłam z projektantem Michałem Szulcem program w TVN Style, w którym przerabialiśmy ubrania naszych bohaterów. Ta produkcja trochę wyprzedziła trendy, powstała jakieś trzy lata temu, kiedy dopiero zaczynało się o tym mówić. Ważne są też dla mnie takie podstawowe zachowania jak noszenie własnej torby na zakupy i poszukiwanie lokalnych dostawców.

Nie pozostajesz obojętna także w innych kwestiach. Nie zabrakło cię na strajkach kobiet. 

Oczywiście, że na nich byłam! Przede wszystkim odczuwałam na protestach poczucie wspólnoty, jedności i działania w słusznym celu. Chodzi przecież o prawo wyboru. Nawet Polski Instytut Pediatrii i Ginekologii wydał oświadczenie mówiące, że ta ustawa o przerywaniu ciąży cofa medyczną wiedzę o 30 lat. Takie decyzje powinny zostać w rękach lekarzy, a nie polityków. Z tematyką strajkową wiążą się też „Żelazne waginy” w reżyserii Michała Walczaka. To feministyczny spektakl, w którym gram z Moniką Babulą, Karoliną Czarnecką i Agnieszką Przepiórską. To kobieca odnoga kultowego już „Pożaru w burdelu”.

Protest feministyczny na scenie?

Jest to komediowy spektakl muzyczny, będący połączeniem standupu, koncertu, kabaretu i performansu. Bohaterki stylizowane są na pierwsze feministki, ale we współczesnym wydaniu. Odnaleziona w antykwariacie płyta winylowa pierwszego feministycznego zespołu punkowego, w skład którego wchodziły Maria Curie-Skłodowska, Aleksandra Piłsudska i inne ikony polskiego ruchu kobiecego, stała się inspiracją do nagrania drugiej płyty Żelaznych Wagin – „Cześć i chwała bohaterkom”. Aby sprofesjonalizować produkcję, dziewczyny zatrudniają menedżerkę – byłą prezydent Warszawy HGW – i jadą w pełną zwrotów akcji trasę po Polsce…

Czyli jest śmiesznie, ale mówicie o zdecydowanie poważnych sprawach?

Forma jest lekka, ale treść mocna, bardzo na czasie. Pandemia niestety uniemożliwiła nam występowanie. Mam jednak nadzieję, że niedługo wrócimy.

Kwestie feministyczne to jedno, ale zauważyłam też, że podjęłaś misję szczepionkową!

Jako była lekarka mam poczucie obowiązku. Zrobiłam live’a z ratownikiem medycznym Jankiem Świtałą, żeby wytłumaczyć ludziom, na czym polega walka z koronawirusem na pierwszej linii frontu.

Jakie były reakcje twoich followersów? Szczepienia to gorący temat nie tylko w internecie.

Pozytywne. Towarzyszy mi kulturalna i mądra społeczność. Za to z agresywnym hejtem spotkał się mój komentarz z gratulacjami, jakie napisałam pod postem jednej z koleżanek, która się zaszczepiła. Ale się tym nie przejmuję.

Obchodzi cię, co piszą?

Tak, ale tylko w obrębie mojego profilu. Na szczęście mam takiego widza, który jest ze mną od lat i świetnie zna moje poglądy. Nawet jeśli ktoś ma inne zdanie, wyraża je w rzeczowy sposób. Mój profil to bezpieczna przystań.

W ostatnich dniach wrzucałaś na Instagram filmiki z planu twojej sesji dla „Fashion Magazine”. Jakie to było dla ciebie doświadczenie?

Lubię sesje, zawsze jestem ciekawa tego, jak w obiektywie widzi mnie ktoś, z kim do tej pory jeszcze nie pracowałam. Bo sesje na mój Instagram robię ze stałą, sprawdzoną ekipą. Tutaj nie baliśmy się eksperymentować, np. z czernią i bielą, których nie noszę na co dzień. Dlatego ten biały garnitur z wpiętymi kwiatami był dla mnie zaskoczeniem. Uważam, że to dało świeży, letni klimat.

Twoja ulubiona stylizacja?

Na pewno fryzura mullet i wersja w zielonym szlafroku, skarpetkach i klapkach. To taki trochę hip-hopowy look, a mnie czasem kusi, żeby zostać raperką (śmiech). Dobrze się czułam w takim zestawie. Lubię złoto i zabawne, przerysowane dodatki.

Coś ci się szczególnie spodobało?

Do kilku zdjęć zrobiliśmy fryzurę inspirowaną latami 80., czyli właśnie tzw. mullet. Najbardziej popularne jej określenie to „na czeskiego piłkarza”, tak nosił się Limahl. To włosy krótkie z przodu i dłuższe z tyłu. Fajnie było zobaczyć się w tak zupełnie innej wersji. Mullet od jakiegoś czasu jest znów na topie. Dawno niczego nie zmieniałam w moich włosach i to chyba zachęciło mnie do eksperymentów. Stylizacje przygotował Bartek Indyka, którego znam od 10 lat, i choć dobrze wie, co lubię, wciąż potrafi mnie zaskoczyć. Takie sesje to okazja, by pobawić się modą. Najlepsze było chyba to, że zdjęcia robiliśmy w wesołym miasteczku. Moja babcia uwielbiała takie miejsca. W dodatku natknęliśmy się na ekipę filmową reżyserki Marysi Sadowskiej. Kręcono sceny do komedii romantycznej, w której też się pojawiam. To szczęśliwy znak!

Rozmawiała: Maja Handke
Zdjęcia: Dawid Klepadło