KULTURA

W imię Netflixa, Maxa i Prime’a Świętego – czyli chwilowe rozważania nad bólem dostępności

27.02.2021 FASHIONPOST

W imię Netflixa, Maxa i Prime’a Świętego – czyli chwilowe rozważania nad bólem dostępności

Chcesz zabłysnąć w towarzystwie? Pochwalić się czymś, czego nikt nie ma? Porzuć te nadzieje. Cytując klasyka „Wszystko, wszędzie, naraz” już wszyscy mamy, oglądamy i znamy. Bez opamiętania i ograniczeń. Kiedyś poczucie wspólnoty budowała nam wiara i cotygodniowe zbiorowe odmawianie modlitwy w wybranym miejscu. Dziś robimy nadal to samo, jednak już bardziej indywidualnie. Z kocykiem, herbatką i pilotem w ręce. Ale czy to fajnie? Nie do końca. Ale zacznijmy od początku…

.

Czy ktoś jeszcze pamięta świat przed streamingami?

To prawie jak wywoływanie zdjęć u lokalnego fotografa. 24 lub 36 sztuki. Zetki mają teraz Instaxy, namiastkę naszych retro wywołań. Jak twierdzi Wikipedia, Netflix powstał w 1997 roku, a jako serwis VOD istnieje od 2007 roku. Początki nie były łatwe, ale cierpliwość i ciężka praca prawie zawsze popłacają. W Polsce z tej najpopularniejszej platformy streamingowej korzystamy już dziewięć lat. Od tego czasu na rynku pojawiła się cała armia serwisów oferujących video na żądanie. Z ogromnymi międzynarodowymi produkcjami, ale również tymi lokalnymi. Na jednej z ostatnich takich premier z ust aktora mogliśmy usłyszeć, że „Netflixowi się nie odmawia”. I jest w tym pewnie sporo prawdy. Trudno bowiem odmówić plaformom rozmachu i częstotliwości produkcyjnej. Każdego dnia, niczym z taśmy, wypadają kolejne produkcje z fenomenalną obsadą. Na życzenie, na każdy rodzaj nastroju, dostępne tu i teraz.

Łatwo znaczy lepiej? Szybko / bezpiecznie / z super rozdzielczością

Współczesny świat zaoferował nam instant rozrywkę. Bez wysiłku i marnowania czasu. Algorytmy myślą za nas. Podpowiadają co chcemy zobaczyć. Kategoryzując bądź nie. Kino europejskie pod komediami, nowości za sugerowanymi dla ciebie. Na każdym urządzeniu, w każdym miejscu. Samolot, metro, samochód. To wspaniała nowa rzeczywistość. Wciągamy filmy i seriale jak kreski z lusterka. Jedna po drugiej, trochę łaskotają nas w nos, ale bez przesady. Najczęściej wpadają jednym, a wypadają innym otworem. Najczęściej na szczęście. Bo jak w każdej dziedzinie, również w tej filmowej, jest wiele produkcji, które są jak klikbajty. Zbędne. Ich główną funkcją jest zapychanie czasu. Którego zapewne nie potrafimy spędzić bardziej kreatywnie, bo nam się już nie chce. Mamy zautomatyzowany tryb. Wieczorny serial jest jak mycie zębów po jedzeniu. Jeden odcinek dla odstresowania i nyny.

Ja wiem, że Ty wiesz. Czyli wszyscy kochamy to samo

Wspólnotowy wymiar oglądania tych samych produkcji jest niesamowity. Teraz każde spotkanie, każda rozmowa telefoniczna zawiera w sobie elementy ping ponga filmowego. Film za film, oko za oko. Pocieszające jest jak na razie to, że jeszcze dzielą nas opinie. Choć bywają produkcje, których nie wolno obrażać i krytykować. Bywają reżyserzy i aktorzy nietykalni. I cokolwiek wypuszczą; jest innowacyjne i podlega szerokiej woli interpretacji. Na każdy sezon przypada również lista przykazań filmowych, które trzeba zobaczyć. Żeby mieć zdanie i móc je zabrać w towarzystwie. Normą jest odliczanie dni i godzin do pojawienia się kolejnego sezonu. Powstają limitowane kolekcje ubrań i trendy na Tik Toku. W tej karuzeli, niczym małpy, łapiemy się kolejnych krzesełek i na siłę chcemy się utrzymać w ruchu. Mimo zawrotów głowy.

Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem

Czy kino jest tu niewinnym i bezbronnym podmiotem? Absolutnie nie. Gorączka nominacji i nagród trwa. Po co nam te wszystkie rankingi? Żeby za nos prowadzić nas od sali do sali. Koniecznie chcemy zobaczyć wszystkie produkcje z największą ilością nominacji. Mamy FOMO. Strach przed wykluczeniem działa w każdej dziedzinie. Nawet tak wspaniałej i bogatej jak kino. A grono wybrańców z prawem głosu już nie raz się pomyliło. Bez nominacji bowiem przed laty przeszły takie produkcje jak „Pulp Fiction”, „Szeregowiec Rayan”, czy „Tajemnica Brokeback Mountain”. Po to, aby po latach stać się kultowymi pozycjami, które można oglądać po kilkanaście razy i nigdy nie mieć dosyć.

Czy w tych czasach możemy jeszcze być niegrzeczni? I jak to zrobić?

Absolutnie nie namawiam nikogo do torrentów i innych nielegalnych źródeł. Ani nawet do wizyty w ostatnich wypożyczalniach video/dvd w mieście. Choć to ostatnie brzmi całkiem fascynująco. Apeluję jednak do was i do siebie również. O wyjście z tych wyrobionych już tras. O zaglądanie na drugą i piątą stronę serwisów i repertuarów kinowych. Tam często skrywają się dużo bardziej wartościowe i miłe produkcje. Czasem pokryte kurzem, czasem brakiem kasy na promocję. Sam ostatnio złapałem się na tym, że słucham tego, co sam zafunduje mi serwis z muzyką. Kiedyś szukałem nowych wykonawców, z różnych gatunków i miejsc. Czy to kwestia postępu, a może po prostu poświęcam czas na inne obszary? Bzdura! Jestem leniwy i tyle.

Ale żeby nie pozostawić tak tego tekstu beznadziejnie. To polecę Wam kilka łatwiejszych i trudniejszych do zlokalizowania produkcji:

  1. Franca: Chaos and Creation
  2. Mandarynka
  3. Niech to diabli!
  4. Daddio
  5. The tale
  6. Ja, kapitan
  7. Lęk
  8. Palm Trees and Power Lines
  9. Chungking Express
  10. Wielkie nadzieje (1998)