STYL ŻYCIA

Uniesienia i widoki – o randkowaniu na końcu świata

16.06.2021 Maja Handke

Uniesienia i widoki – o randkowaniu na końcu świata
Fot. Kadr z filmu „Utalentowany Pan Ripley”, reż. Anthony Minghella, 1999 r., Miramax International

Romanse, erotyczne fascynacje i przygody podczas podróży inspirują pisarzy od dawna. „Pieprzenie i wanilia” to szczera opowieść o niezwykłej podróży, której przystanki wyznaczają mapa i kolejne podboje. O randkowaniu na krańcu świata rozmawiamy z jej autorką Joanną Jędrusik. 

Tekst: Maja Handke

Nawiązanie do słynnego podróżniczego programu Tony’ego Halika „Pieprz i wanilia” jest oczywiste i zabawne (jak widać, czasem nawet ubogi w erotyczne słownictwo język polski potrafi zachwycić). Jeśli jednak sięgniesz po „Pieprzenie i wanilię”, spodziewając się przypominającej popularną twórczość Blanki Lipińskiej łupanko-zaliczanki w egzotycznej scenerii, bardzo się pomylisz. Co nie znaczy, że momentów nie ma – są, i to opisane z dużą dosłownością. Książka Joanny Jędrusik jest jednak raczej rozbrajająco szczerym reportażem z niezwykłej podróży po Stanach Zjednoczonych, Peru i Meksyku niż erotykiem. Autorka – owszem – randkuje i romansuje, ale przede wszystkim niezwykle trafnie opisuje otaczającą ją rzeczywistość – do tego nie tylko to, co powierzchowne i stereotypowe. Joanna wszędzie zostaje dłużej, czasem integruje się z miejscowymi, czasem spędza czas z innymi turystami. Po prostu poznaje świat w najlepszy możliwy sposób, czyli żyjąc w nim – jedząc, pijąc, rozmawiając i patrząc. To druga książka Joanny. Pierwszą było bestsellerowe „50 twarzy Tindera”. Jędrusik zrobiła to, o czym wiele razy mówiłyśmy my – randkujące za pomocą tej popularnej aplikacji dziewczyny: „Gdybym to wszystko spisała, byłby bestseller…”. Zebrała swoje wspomnienia z randek w Warszawie, okrasiła analizą – także społeczną – i opublikowała w wydawnictwie Krytyka Polityczna. W książce nie brakowało oczywiście opisów seksu, ale wiele miejsca poświęcono też ludzkim charakterom, potrzebom i wielkomiejskim damsko-męskim relacjom.
„Pieprzenie i wanilia” jest na rynku od kilku tygodni. O tym, jak powstawała, rozmawiamy z autorką.

Sprzedać mieszkanie i udać się w podróż – to dość ekstremalne. Co cię do tego skłoniło?

Musiałam je sprzedać tak czy inaczej, bo spółdzielnia była bardzo zadłużona i lada chwila zmieniało się prawo. Wtedy dług rozkładałby się na właścicieli lokali. Najpierw chciałam sprzedać i kupić inne, a potem pojawiła się myśl, że może to właśnie ten moment w życiu, kiedy już nie mam nic do stracenia, nikt na mnie nie czeka, nie będę przywiązana nawet do mieszkania, do miejsca. Że to ten moment, kiedy jeszcze mam siłę i chęć. To nie tak, że siedziałam w biurze i nagle uznałam, że rzucam to wszystko. Gdyby nie dług spółdzielni, nic takiego nie przyszłoby mi pewnie do głowy.

Joanna mówi: „Chciałam spędzić po kilka tygodni w różnych miastach, krajobrazach, nad oceanem, w Andach i w dżungli amazońskiej. Jak oglądać świat, to oglądać tak, żeby było ciekawie, różnorodnie, przyroda jak u Davida Attenborough”

Jak zareagowała na ten pomysł twoja rodzina i przyjaciele?

Nikt mi niczego nie zabraniał, rodzina raczej nie wykazywała wielkiego entuzjazmu, ale nie było awantur i rzucania kłód pod nogi, raczej powtarzanie, że się będą martwić. A przyjaciele, współpracownicy i znajomi byli zdziwieni i zaskoczeni, ale tu raczej przeważał entuzjazm. Trochę dziwnie się z tym czułam, jakby to był nie wiadomo jaki heroizm.

Marzyłaś wcześniej o takiej podróży?

Nie. Nie miałam listy marzeń do spełnienia, chociaż zawsze serce biło mi szybciej, gdy oglądałam na ekranie Alaskę albo rafy koralowe. Myślałam jak każdy: „Wow, fajnie by było tam pojechać i ponurkować”, ale na tej samej zasadzie, jak się myśli: „Wow, fajnie byłoby spędzić dzień w średniowiecznej Europie” albo „Fajnie byłoby polecieć w kosmos”. Dopiero gdy sobie uświadomiłam, że tak, zrobię to, wyjadę, zaczęłam dumać, jak taka podróż ma wyglądać.

Czy zaplanowałaś wszystko przed wyjazdem?

Pierwotny plan był taki, żeby lecieć do Chin, Kambodży i Tajlandii, a stamtąd do USA. Okazało się, że administracja wybranego nie- dawno na prezydenta Trumpa jest wyjątkowo niemiła i zamiast dawać wizy turystyczne na lata, daje je tylko na trzy miesiące. Uznałam, że Azja poczeka i zmieniłam kolejność, żeby móc jak najlepiej wykorzystać ten czas.

Jak wyglądała procedura ubiegania się o amerykańską wizę?

Ja przeżyłam to dobrych parę lat temu, jeszcze za demokratycznej administracji. I też było okropnie.
Ubiegałam się o wizę niedługo po tym, jak Trump został prezydentem. Osoby, z którymi stałam w kolejce, skarżyły się, że w związku z tym dostanie wizy jest utrudnione, bo Trump zażyczył sobie możliwie największego zamknięcia USA w ramach walki z terroryzmem. Wystąpiłam o wizę, mając mieszkanie, stałą pracę, nie jechałam do rodziny i nic nie wskazywało na to, żebym chciała uciec do Stanów, a mimo to dostałam pozwolenie tylko na 3,5 miesiąca. Sama procedura była nieludzko nieprzyjemna, najpierw przesłuchanie przy okienku, czułam się jak petent u niemiłego urzędnika, potem przylot na amerykańskie lotnisko i tłumaczenie się kilku oficerom z biura imigracyjnego. Kiedy odebrałam paszport z wizą, w odruchu buntu zrobiłam selfie przy wejściu do ambasady USA, tuż pod znakiem „zakaz fotografowania”. Krótko mówiąc, miałam jeszcze jeden powód, żeby nie znosić Trumpa.

Na ile naprzód zaplanowałaś podróż?

Pół roku. Uznałam, że nie mogę się ograniczać i być może po kilku miesiącach będę chciała zmienić plany. Tak właśnie było i zamiast lecieć z Peru do Chile, wróciłam do Meksyku i tam zamieszkałam.

Zamieszkałaś? Ile trzeba spędzić w innym kraju, by powiedzieć, że się w nim zamieszkało?

Dobre pytanie, pewnie zależy od podejścia. Mam znajomych, którzy w ciągu roku spędzają w Polsce może trzy miesiące, resztę w Brukseli, a wciąż mówią, że mieszkają w Warszawie. W moim przypadku tego mieszkania było trochę mniej niż rok, wliczając w to czas, kiedy myślałam, że jestem tam tylko przejazdem. Na pewno łatwiej mieć wrażenie, że jest się u siebie, gdy jak ja mieszka się w malutkim miasteczku – codziennie spotykałam te same twarze, prędko poznałam okolicę i szybko zaczęłam się orientować, gdzie co jest, miałam tam kartę u lekarza, zniżki w pralni, znajomych taksówkarzy, do których dzwoniłam zamiast do korporacji, wynajęte z lokalsami mieszkanie. Czyli rzeczy, których się nie robi, gdy się jest przejazdem. No i zostawałam tam z zamysłem, żeby tam zamieszkać, może nie na zawsze, ale na dłużej. Chyba można wtedy mieć poczucie, że jest się u siebie.

Czy wybierając się na tę wielką wyprawę, wiedziałaś, że napiszesz książkę? Omawiałaś pomysł na nią z wydawcami z Krytyki Politycznej?

Absolutnie o tym nie myślałam i nigdy wcześniej nie przeszło mi przez myśl, że napiszę książkę, a właściwie książki, bo teraz siedzę nad trzecią i mam nadzieję na tym nie poprzestać. Myślałam, że po powrocie do Polski zaczepię się w jakimś korpo i będę robiła to, co robiłam wcześniej. Zanim to się stało, znajomy z wydawnictwa zaproponował, żebym napisała o Tinderze, a ponieważ miałam dużo czasu, napisałam pierwszy rozdział, bez specjalnego przekonania. Okazało się jednak, że chcą więcej i chcą to wydać. To było ogromne zaskoczenie, bo nigdy wcześniej nie pisałam, nawet do szuflady.

„Kilku tomów nie starczyłoby do opisania dobra, które spotkało mnie ze strony obcych. Zwłaszcza kobiet. Trudno więc nie mieć poczucia, że to jakieś międzynarodowe, nieznające granic siostrzeństwo”

Dlaczego właściwie wybrałaś te kierunki? Co cię w nich fascynowało?

Jak mówiłam, wybór Stanów był trochę przypadkowy i spowodowany krótką ważnością wizy. Najważniejszym miejscem, które chciałam zobaczyć w tym kraju, była Alaska. Trochę przez dziecięcy sentyment do serialu z lat 90., ale przede wszystkim przez jakiś nimb tajemnicy, pustkowia, monumentalnej przyrody i przez to, że to raczej rzadko wybierany kierunek. Poza tym uznałam, że jeśli już zwiedzać jakiś kraj, to konkretnie i muszę wykorzystać wizę do ostatniego dnia. Nie wystarczały mi dwa dni w jakimś mieście, starałam się wszędzie spędzać tydzień lub dwa.

Skąd pomysł na inne amerykańskie postoje?

Może dziwnie to zabrzmi, ale o wyborze miejsc zadecydowała w dużym stopniu popkultura. Nowy Orlean kojarzył mi się z grą komputerową, Luizjana z serialem „True Detective”, Wielki Kanion i ogromne pustkowia Utah, Arizony i Nevady z westernami, które bardzo lubię. Nowy Jork z książkami Austera, „Buszującym w zbożu” i „Seksem w wielkim mieście”. Seattle wybrałam – wiem, oklepane – ze względu na muzykę, która się tam narodziła i która była mi kiedyś bardzo bliska.

A czym kierowałaś się, wybierając trasę w Meksyku i Peru?

To były bardziej turystyczne wybory, chciałam spędzić po kilka tygodni w różnych miastach, krajobrazach, nad oceanem, w Andach i w dżungli amazońskiej. Jak oglądać świat, to oglądać, żeby było ciekawie, różnorodnie, przyroda jak u Davida Attenborough. Ameryka Łacińska była dla mnie totalną zagadką, nie znałam języka, ale chciałam spędzić tam kolejne trzy miesiące i trochę poznać ten świat.

 

 

Uniesienia i widoki – o randkowaniu na końcu świata

„Tinder za granicą? Oczywiście, tylko używajcie go z takim samym rozsądkiem, jaki wykazywałybyście gdziekolwiek indziej”

W „Pieprzeniu i wanilii” stosunek tak zwanych momentów do treści – umówmy się bardziej reportażowej – może być dla niektórych rozczarowujący. Bo naprawdę można bardzo dużo dowiedzieć się o miejscach, które odwiedziłaś. I nie są to tylko twoje wrażenia, ale też mnóstwo faktów. Zrobiłaś research przed wyjazdem?

Nie, bo przed wyjazdem nie wiedziałam, że będę pisała książkę. Poza wyborem miejsc nie planowałam zbyt wiele, nie używałam za często mapy, żadnych przewodników Lonely Planet, raczej po pro- stu trafiałam w jakieś miejsce i googlowałam, co to takiego. Jestem ciekawa świata, więc wyszukiwałam w sieci nie tylko opisy miejsc, ale także artykuły dotyczące spraw socjalnych, historii. Słuchałam opowieści napotkanych ludzi, chciałam zobaczyć jak najwięcej życia – prawdziwego, nie takiego jak z folderów turystycznych. Część researchu robiłam, pisząc, nie pamiętałam przecież danych statystycznych, które czytałam dwa lata wcześniej. Weryfikowałam na- wet te rzeczy, które wydawało mi się, że pamiętam, w końcu pa- mięć mogła mnie zawieść, a to reportaż. Są w nim opisy spotkań z ludźmi będącymi tłem dla podróży, miast, miejsc. Uznałam, że nie chcę pisać tylko zabawnych historyjek, w końcu podczas tej wyprawy wiele się nauczyłam, teraz chcę o tym opowiedzieć, zwrócić na nie uwagę. I to prawda – ktoś, kto po „Pieprzeniu i wanilii” oczekuje samych „scen”, będzie zawiedziony. Ten ktoś prawdopodobnie powinien sięgnąć po literaturę z półki „erotyka”.

Co było dla ciebie największym zaskoczeniem tej podróży?

Pozytywnym – że świat nie jest straszny, niebezpieczny i nie trzeba się wszystkiego bać, bo gdy przełamie się strachy, robi się naprawdę ciekawie. Od oglądania nieciekawych dzielnic po oglądanie z bliska rekinów – rzadko kto od tego ginie, a to cenne doświadczenia. W dodatku ludzie są bardzo pomocni, gdy widzą, że starasz się szanować ich kraj, interesujesz się ich kulturą. Poza tym chyba samotnie podróżująca dziewczyna budzi w ludziach instynkty opiekuńcze, bo nie starczyłoby kilku tomów książki do opisania całego dobra, które spotkało mnie ze strony obcych. Zwłaszcza kobiet. Trudno więc nie mieć poczucia, że to jakieś międzynarodowe, nieznające granic siostrzeństwo.

A wrażenia negatywne? Nie da się ich chyba uniknąć.

Negatywnym zaskoczeniem było oglądanie nierówności, ogromnej biedy sąsiadującej z przegiętym luksusem, skala różnic nieporównywalna z Polską. Zaskoczyło mnie, jak wielu Amerykanom ciężko się żyje, jak kiepskie mają warunki pracy, jacy są przytłoczeni kredytami studenckimi i hipotecznymi, wysokimi czynszami i kosztami edukacji oraz opieki zdrowotnej, które nie są, jak u nas, darmowe.

Na początku lat 80. ubiegłego wieku Jerzy Urban, rzecznik ówczesnego rządu, opowiadał o amerykańskich bezdomnych, a my w to wszystko nie wierzyliśmy, uznając za komunistyczną propagandę. Myślisz, że jest nam w Polsce łatwiej?

No niestety, Jerzy Urban zawodowo zajmował się propagandą i nie wierzono mu, nawet gdy mówił prawdę. Tylko że w latach 80. w Stanach było stosunkowo dobrze w porównaniu z dzisiejszymi czasami. Ostatnie dziesięciolecie jest szokujące, jeśli chodzi o statystyki dotyczące amerykańskiej biedy. Wartość zadłużenia kredytów studenckich wzrosła o 107%, zadłużenie kart kredytowych zwiększyło się o 20%, a zadłużenie gospodarstw domowych jest w gorszym stanie niż po kryzysie w 2008 roku. Pandemia wywołała zapaść gospodarczą, której skutki Amerykanie będą odczuwać jeszcze długo. Strach pomyśleć, jak będzie wyglądał ten kraj za kilka lat. Już teraz jest bardzo źle, piszę o tym w książce. Czy w Polsce jest nam łatwiej? Nie umiem tego porównać. Wiem tylko, że na pewno nie chciałabym mieszkać w USA.

Zmieńmy temat na przyjemniejszy. Czy wszędzie Tinder sprawdza się lepiej niż metody tradycyjne i poznawanie ludzi w realu? Co daje komunikacja przez tę niezwykle popularną aplikację?

Sprawdza się fantastycznie w podróży. W miejscach, gdzie nie znam absolutnie nikogo, jest niezastąpiony. Jest też niezastąpiony dla osób, które tak ja, są nieśmiałe i mają opory przed podejściem do kogoś w knajpie czy na ulicy. Ale owszem, są miejsca, w których łatwo było kogoś poznać osobiście, zwłaszcza że ludzie chętnie rozmawiają z dziewczyną, która sama przychodzi do baru. Na pewno łatwiej było w Meksyku, Latynosi są bardziej otwarci niż Ameryka- nie. Kiedy przychodziłam wieczorem do baru na koncert, nigdy nie siedziałam sama dłużej niż kwadrans, zawsze ktoś się dosiadał albo zapraszał mnie do stolika, nie tylko mężczyźni, generalnie ludzie są tam otwarci i towarzyscy.

Testowałaś inne aplikacje? Czy Tinder jest faktycznie lepszy czy po prostu najbardziej przez ciebie oswojony?

Nie testowałam, chociaż w Halloween do Polski wszedł Facebook Dating i założyłam sobie konto, żeby zobaczyć, jak wygląda, ale szybko je skasowałam. Od dawna nie mam już serca do używania aplikacji randkowych i wchodzę na nie tylko po to, żeby zobaczyć, czy coś się zmieniło, z zawodowej ciekawości. Na pewno Facebook Dating ma jedną wielką przewagę nad Tinderem – jest za darmo. Tinder strasznie się popsuł przez płatne opcje, najpierw jedną, a potem dwie. To, jak często inni zobaczą nasz profil, zależy teraz bardziej od tego, ile zapłacimy.

Gdybyś miała poradzić coś kobiecie, która chce używać Tindera w krajach, które odwiedziłaś? Inne rady dotyczyłyby Stanów i Meksyku? Na co uważać?

Przede wszystkim używajcie Tindera z takim samym rozsądkiem, jaki wykazywałybyście gdziekolwiek indziej. Ewentualnie warto pamiętać, że Meksykanie są dużo bardziej „fizyczni”, częściej dotykają, przytulają, poklepują, zbliżają się… Nie dotyczy to tylko mężczyzn i nie tylko seksualnego kontekstu, ale na pewno w przypadku randek może być zaskoczeniem, a nawet nieprzyjemnym doświadczeniem.

Dla mnie najciekawsze jest to, jak pokazujesz, że Tinder – w całej swojej trywialności – często jest poszukiwaniem bliskości. I że się nią znajduje, czasem na chwilę, czasem na dłużej, czasem nawet bez seksu. Czy właściwie to odczytuję?

Tak. Bo to nie chodzi tylko o Tindera, połowa historii z mojej książki to faceci poznani na żywo. Przed Tinderem było tak samo. Ludzie potrzebowali bliskości i czułości. Jesteśmy coraz bardziej osamotnieni, oddaleni od siebie, chociaż pozornie bliscy dzięki social mediom, ale nie zastąpi to dotyku i fizycznej obecności.

Co z tej bliskości zostaje? Jesteś w kontakcie z mężczyznami poznanymi dzięki aplikacji? Powstają z tego przyjaźnie?

Tak, Tinder jest fantastyczny do znajdywania ciekawych znajomości, przecież wiadomo, że nie z każdym ma się chemię, można za to spotkać wspaniałe osoby. Ja poznałam kilku mężczyzn, którzy do dziś są moimi dobrymi kolegami albo przyjaciółmi.

Najnowsza książka Joanny Jędrusik jest od kilku tygodni na liście bestsellerów wydawnictwa Krytyka Polityczna