W ramach naszego najnowszego cyklu przypominamy Wam wywiady i artykuły z poprzednich numerów Fashion Magazine. Dzisiaj zapraszamy do lektury tekstu o Sibylle Bergemann.
Fashion Magazine nr. 79
Dostaje zlecenia na reportaż, przynosi metaforę, cytat z malarstwa, kilka historii w jednym kadrze. Świat rzadko bywa bardziej liryczny niż na zdjęciach Sibylle Bergemann, prawdziwej poetki wśród fotografów XX wieku.
Do serca wschodniego Berlina Marx i Enegls docierają w lutym 1986 roku. Pierwszy wygodnie – wolą artysty, który go wyrzeźbił, cały czas siedzi z lekko rozkraczonymi nogami. Od czubka głowy po pięty okrywa go płachta materiału, burka jak sto pięćdziesiąt. Ten drugi teoretycznie potraktowany został mniej fair, rzeźbiarz zafundował mu wieczną wartę na wyprostowanych nogach. Ale tak się akurat składa, że ta pionowa postawa pozwala tacie socjalizmu polatać. Obecna na miejscu fotografka Sibylle Bergemann na czarno-białej kliszy utrwala moment, gdy Engels odrywa się od rzeczywistości i unosi nad światem pod kątem 45 stopni – plagiat z „Supermana” raczej niezamierzony. O żadnej magii mowy oczywiście nie ma, mierzącego 3 metry 85 centymetrów kolosa z brązu do nieba porywa budowlany dźwig. Za trzy lata to zdjęcie zrobi furorę, będzie ilustrować tysiące prasowych artykułów o końcu pewnego świata, który miał być lepszy, ale się nie udało. Na razie. Dla Sibylle Bergemann to klasyczne doświadczenie, dobrze ilustruje jej metodę. Fotografka dostaje zlecenie na dokument, dostarcza metaforę, w jednym kadrze są i historia, i poezja, i artystyczne credo.
Pomnikowi Marksa i Engelsa Sibylle przygląda się 11 lat, od 1975 roku, gdy rzeźbiarz Ludwig Engelhardt zabiera się do stworzenia dzieła życia w pracowni na wyspie Uznam. On zdaje sobie sprawę z ciężaru gatunkowego, na jaki się porywa. Ministerstwu kultury NRD w zrozumieniu, że to nie jeszcze jeden pomnik, to Kaplica Sykstyńska socjalizmu, trzeba trochę pomóc. W czerwcu 1977 roku na najwyższym szczeblu władzy zapada decyzja: pracę nad dziełem tak dostojnym trzeba profesjonalnie udokumentować, niech się tym zajmą panna Bergemann oraz filmowiec Jürgen Böttcher. Gdy oboje skończą, Sibylle zdąży zapomnieć, czy bez gaży z ministerstwa aż tak bardzo by się Marksem i Engelsem przejmowała. Na Uznamie fotografuje socjalistów, gdy są drewnianymi szkieletami, a relacje między ich ciałami wciąż nieskrystalizowane. W listopadzie 1975 roku Engelhardt pcha przez podwórko wózek z glinianą makietą pomnika, w naturalnym świetle łatwiej wytłumaczyć, dokąd zmierza. Sibylle pstryka jedną fotkę za drugą, za nic nie chce przegapić chwili, gdy gliniany Engels zleje się z ogołoconym drzewem w tle. Gałęzie wyrastają z jego ramion, jakby był reinkarnacją Dafne z obrazu Antonia del Pollaiuola. Dziesięć lat później Bergemann cytuje belgijskiego surrealistę René Magritte’a: pomnikowi brakuje górnej połowy, w miejsce ramion i głów są chmury. Engels na zdjęciach wychodzi lepiej niż kolega: raz głowę ma skierowaną w przeciwną stronę niż korpus, jakby nie chciał być tylko tu i teraz, chwilę potem twarz zasłania mu materiał, wygląda jak skazaniec w drodze na szafot. Są jeszcze zbliżenia na skrępowane linami dłonie oraz seria z folią w roli głównej: Engels opakowany jak mumia, ewentualnie porwany dla okupu, Marks jak panna młoda pod woalem. Artystka ewidentnie ignoruje oficjalne instrukcje, jak fotografować socjalizm, by wyglądał jeszcze lepiej niż naprawdę, szczerze mówiąc nikt od niej niczego nie wymaga, dostała wolną rękę. Poza tym NRD za rządów Honeckera to jednak nie to samo co stalinowska Rosja, artystom wolno próbować być bardziej sobą, niż ma prawo tzw. szara masa.
MIASTO, PAŃSTWO, PIES Tytuł retrospektywnej wystawy Bergemann w Berlinische Galerie zgrabnie podsumowuje liryczny, chwilami enigmatyczny styl fotografki. W Holandii w 1986 roku fascynują ją dowody na obecność człowieka (1), w Berlinie z aktorki tej klasy co Katharina Thalbach robi modelkę (2), a z zupełnie anonimowych przechodniów na Unter den Linden – bohaterów filmowych (3). Jej ukochanym miejscem pracy jest Berlin, mocne drugie miejsce zajmują nadbałtyckie plaże (4). Ta sesja mody powstała w 1981 roku na wyspie Rugia. Najmniej zdjęć Bergemann robi oczywiście samej sobie, to selfie (5) jest z 1986 roku.
Sibylle z domu Pohl, po mężu Bergmann, nie ma pretensji do systemu, że ustawia jej życie. Jako piętnastolatka jest już w zasadzie pewna, że chce robić zdjęcia i tak zarabiać na siebie, ale skoro socjalistyczna szkoła nie uznaje fotografowania za solidny fach, Sibylle zostaje urzędniczką. Pracuje tu i tam, od 1965 roku jako sekretarka w redakcji miesięcznika „Das Magazine”. Jest już wtedy po rozwodzie, małżeństwo z handlowcem, specjalność eksport – import, trwało dwa lata, ma córkę. „Das Magazine” wydawany jest na podłym papierze, ale przez zdolny zespół pokazuje rzeczywistość na tyle, na ile można.
Dużo zdjęć robi Arno Fischer, wykładowca Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych i Użytkowych w Weissensee. Ponieważ Sibylle nie ukrywa, co ją interesuje naprawdę, Arno zaprasza ją na wykłady, pozwala patrzeć sobie na ręce podczas pracy, zostają parą. Ich pierwsze wspólne mieszkanie przy Hannoversche Strasse to półtora pokoju plus kuchnia. Okno w kuchni zostaje natychmiast zamalowane na czarno, od teraz to także ciemnia.
Sibylle woli sama wywoływać swoje filmy, sama powiększać, sama próbować wybrnąć z sytuacji, która ją przerasta. Od 1967 roku pracuje dla tygodnika „Sonntag”, zdaniem władzy flirtującego z burżuazyjną estetyką, dlatego nakład zostaje przycięty z 200 do 20 tysięcy. Trzy lata później ten sam magazyn publikuje wielki artykuł o Bergemann, która wtedy jest już nazwiskiem, szkoli młode talenty i potrafi uprzejmie wynegocjować dla siebie więcej.
Sześć zdjęć, które definiują styl Bergemann precyzyjniej niż 850 słów. Sopot, rok 1973. Klomb z równiutko przystrzyżoną trawą, blisko molo. Jedno drzewo, pod drzewem pies. Leży, chyba śpi, chociaż równie dobrze może być martwy. Moskwa, rok 1969. Trzy białe konie, zaprzężone, ale nie widać do czego. W tle budynek typu tort śmietankowy, tylko rewolucyjnie udekorowany: sierpy, młoty, czerwone gwiazdy. Cała sytuacja sprawia wrażenie rozmontowanej karuzeli – koniec sezonu, zwijamy wesołe miasteczko. Moskwa, pięć lat później. Młoda kobieta z dzieckiem na kolanach w wagonie metra. Dziecko wygląda jak z ZSRR, kokarda we włosach większa od głowy, matka jak Catherine Deneuve. Paryż, rok 1979. Młoda kobieta tresuje wilczura na dachu wielopoziomowego garażu, dość daleko od centrum. Horyzont upstrzony wieżowcami mieszkalnymi takimi jak wszędzie, beton, beton, beton. Nowy Jork, rok 1984. Dwie eleganckie damy dyskutują na ulicy. Scena jak z filmu, bo całe miasto to przecież wielka scenografia. Temat rozmowy? Nowa wystawa w Met, nowy kochanek, wyprzedaż w Bergdorf Goodman? Na pewno nic, co zachęca, by zwiększyć dawkę valium. Berlin 1972. Tramwaj, przy oknie na samym końcu wagonu stoi młody mężczyzna. Przystojny, uśmiechnięty, nie wygląda ani na kata, ani na ofiarę komunizmu. Bergemann nie interesuje żaden system polityczny, nie chce oceniać sytuacji ani tym bardziej krytykować. Nawet gdy fotografuje okna domów i samotne psy, gdzieś na granicy kadru zawsze wyczuwamy obecność człowieka, to jest jej bohater, temat numer jeden.
Jeśli nie jest to absolutnie niezbędne, NRD nie lubi rozstawać się ze swoimi obywatelami. Na Wschód wypuszcza chętniej, pooglądać Zachód pozwala tylko zaufanym. Pod względem poglądów Bergemann jest zbyt enigmatyczna, introwertyczna, dlatego zgody na wyjazd dostaje w kratkę. Pisze długie podania, tłumaczy, do czego potrzebny jej Paryż. Muszę zobaczyć Luwr, Centrum Pompidou, Muzeum Kina, Instytut Maurice Thoreza i posiedzieć w Bibliotece Narodowej. Przy okazji chce sfotografować Paryż inaczej niż za pierwszym razem, w 1979 roku, teraz dojrzała, czuje to miasto trochę lepiej. W 1980 roku władza mówi jej nie, w 1982 roku wyraża zgodę. Dwa lata później jedzie z Arno do USA, na 46 dni. Czasu mają mało, pieniędzy prawie wcale, muszą być bardziej spontaniczni, szybcy, ustawianie kadrów w kapitalizmie to luksus. Sibylle konsekwentnie pracuje na czarno-białych kliszach. Bo tak widzi więcej, bo kolorowe klisze made in DDR mają dziwną paletę głównie sepii, bo kolor to uproszczenie. Zaufa mu dopiero w latach 90., po zjednoczeniu Niemiec. Pracuje wtedy dla prestiżowych tytułów – „Spiegel”, „Die Zeit”, „New York Times Magazine”, „Geo” regularnie wysyła ją do miejsc przesyconych barwami: Tokio, Jemenu, Wenecji, Senegalu. Zlecenia z reguły są na fotoreportaż, Bergemann po staremu dostarcza poezję pełną aluzji do malarstwa. W Jemenie udaje jej się pokazać, jak piaskowo-żółte lub herbaciane jest tamtejsze słońce i jak ładnie nurkuje w domach zbudowanych z glinki. W Dakarze robi sesję mody lokalnego projektanta Oumou Sy: mężczyzna w czerwono-czarnym stroju wojownika lub czarownika przed kioskiem sprzedającym produkty Nescafé, obok model numer dwa w stylówie na biblijnego pasterza kamerze pokazuje plecy. Ze wszystkich miejsc na ziemi Senegal przyciąga Sibylle prawie tak mocno jak Berlin, po raz ostatni przyjedzie tu wiosną 2010 roku, kilka miesięcy przed śmiercią.
Nic nie trwa wiecznie, nawet socjalizm. Akurat jego zgon Sibylle udaje się przegapić, noc z 9 na 10 listopada 1989 roku, gdy berliński mur pęka, fotografka jak to fotografka spędza w ciemni. Rano z okna w kuchni widzi, że na dworcu Friedrichstrasse ruch jest większy i bardziej chaotyczny niż na co dzień, a więc to prawda, każdy może teraz swobodnie przejść na drugą stronę. Koniec systemu smakuje słodko-kwaśno, w 1995 roku znika z rynku miesięcznik „Sibylle”, wydawany od 1956 roku, nie na wyrost nazywany Vogue Wschodu. Przez 25 lat Bergemann fotografuje tam aktorki i piosenkarki z Berlina, robi też fenomenalne sesje mody: na pierwszym planie totalny glamour, w tle dymiące kominy i sznureczek trabantów. Jej ulubioną modelką jest córka Frieda: renesansowa cera, włosy prawie na punka, oczy sugerują gotowość do strzelenia focha.
Kapitalizm oznacza m.in. koniec ludzkich czynszów w centrum. Z sympatycznego mieszkanka nad Szprewą trzeba się wyprowadzić, bo w 2004 roku odnajduje się prawowity właściciel, obiecuje remont, światowy standard i lepszych lokatorów, starzy mają spadać. Jeszcze szybciej Bergemann zderza się z bolesnym zjawiskiem pod hasłem konkurencja, która sporadycznie bywa lepsza, najczęściej jest po prostu tańsza lub zaprzyjaźniona z kim trzeba. Zderzenie przyjmuje na klatę, z kolegami z branży zakłada agencję fotograficzną Ostkreuz. Nikt im nie wmówi, że mają pracować więcej za mniej, bo są ze Wschodu, czekają na klientów, którzy wiedzą, czym jest sztuka.
Między 1973 a 1979 rokiem Sibylle i Arno rezydują w zamku Hoppenrade w Brandenburgii. Za 37 marek miesięcznie na całe lato wynajmują trzy pokoje na piętrze. Na parterze jest pub, nad nimi mieszka dwoje dyskretnych emerytów. Sibylle szybko zapełnia ogołocone wnętrza pięknymi przedmiotami: stare meble, lustra w mosiężnych ramach, porcelanowe wazy, donice z palmami, teraz mogą przyjmować gości. Przyjeżdżają bez zapowiedzi, bo dla każdego znajdzie się kawałek polowego łóżka i czyste prześcieradło. W Hoppenrade są warunki i chęć, by bawić się w bale przebieranców, bankiety i dyskusje aż po świt. Czasami docierają tu sławy z Zachodu: Henri Cartier-Bresson, Josef Koudelka, Barbara Klemm, częściej i na dłużej zostaje bohema wschodniego Berlina: Ludwig Schirmer, Brigitte Voigt, Lutz Brandt, Micha Weidt, Perette Henrich. Nazwiska z tej drugiej listy nic nam pewnie niestety nie mówią, bo tak zdecydowała najnowsza historia. Retrospektywna wystawa Sibylle Bergemann w Berlinische Galerie to pierwszy etap przypominania dorobku i osiągnięć artystów, którzy większość życia spędzili po słabiej promowanej stronie berlińskiego muru. Mamy sporo zaległości do nadrobienia, zwłaszcza amatorzy legend o PRL jako najweselszym i najbardziej eleganckim baraku w bloku wschodnim.
MAPA BARW. Do kolorowych klisz Bergemann przekonuje się dopiero w latach 90., te z NRD dawały dziwną paletę kolorów, przeważnie sepii. Na zlecenie magazynu „Geo” fotografuje m.in. Portugalię (1), Senegal (2 i 3), Japonię i Jemen. Efektem jej pracy są hybrydy: sesja mody plus reportaż, a do tego cytat z malarstwa.