brak kategorii
Świat mody żegna legendę – Bill Cunningham odszedł w wieku 87 lat
27.06.2016 Michalina Murawska
Znaliśmy go ze zdjęć, które ukazywały się na łamach „New York Timesa”, i które z czasem zaczęły także opanowywać Internet. Zapamiętamy go nie tylko jako prekursora fotografii street style’owej, ale przede wszystkim jakie piekielnie utalentowanego, skromnego człowieka i mistrza dyskrecji. Pełen uroku osobistego i pogody ducha, zarażał nią zarówno tych, którzy mieli okazję poznać go osobiście, jak i tych, którzy znając go tylko z przekazów medialnych momentalnie odczuwali łączącą z nim więź.
Taki był Bill – wzbudzał zaufanie i osobistą sympatię, kiedy przemykał po ulicach Nowego Jorku na rowerze, ubrany w swoją ulubioną niebieską kurtkę i z dwoma nieodłącznymi elementami – zawieszonym na szyi aparatem i szerokim uśmiechem, który rzadko kiedy schodził mu z twarzy. Mimo że zawsze było to moim marzeniem, nigdy nie miałam okazji poznać Cunninghama i szczerze zazdroszczę wszystkim,, którzy dostąpili tego zaszczytu. Nie przeszkadza mi to jednak traktować go jako jedną z najbliższych mi osób, które miały spory wpływ na to, co dzisiaj robię, jak interpretuję modę i jakie kryteria biorę pod uwagę, kiedy ją oceniam.
Kapelusznik z Harvardu
Jak sam wspominał w tekście, który ukazał się na łamach „New York Timesa” w 2002 roku, ulice Nowego Jorku zaczął fotografować podczas II wojny światowej, jednak zainteresowanie fotografią przejawiał już od wczesnych lat dziecięcych – robił zdjęcia ludziom w kurortach narciarskich i na imprezach, na które chodził wieczorami z rodzicami. Od początku jednak pierwszoplanowym bohaterem były dla niego ubrania oraz dodatki i to one jako pierwsze przykuwały jego oko. Ten sposób postrzegania modowej rzeczywistości charakteryzował go zresztą do samego końca, podobnie jak pewna doza nieśmiałości i skromność. „Problem polega na tym, że tak naprawdę nie jestem dobrym fotografem”, powiedział w jednym z wywiadów. „Szczerze mówiąc, jestem na to zbyt nieśmiały, nie wystarczająco ‘agresywny’. Od zawsze lubiłem po prostu podziwiać pięknie ubrane kobiety i to się w ogóle nie zmieniło”.
Do Nowego Jorku przybył w 1948 roku, w wieku 19 lat, mając za sobą rok nauki na Harvardzie. Edukacja na tej prestiżowej uczelni nie była drogą, jaką dla siebie wymarzył. Bardziej zaczęła interesować go wtedy moda i to, co nosiły kobiety, które spotykał w miejscach publicznych i na ulicach. Sam zdradził kiedyś, że nigdy nie był w stanie skoncentrować się na niedzielnych mszach, bo jego uwagę bardziej przyciągały wtedy damskie kapelusze. Nakrycia głowy stały się więc szybko tym, dzięki czemu Cunnigham zaczął mieć coraz więcej wspólnego ze światem mody. W zamian za sprzątanie udało mu się wynająć pokój, w którym mieszkał i tworzył kapelusze. Na jego pierwszym pokazie zagościła nawet dziennikarka z „Timesa”, która słynęła z tego, że wszystko, o czym pisała, musiała zobaczyć na własne oczy. Następnego dnia, mógł pochwalić się pierwszą, prestiżową prasową wzmianką, pod którą zagościł podpis „William J.”. Fotograf, którego pierwsze imię brzmiało właśnie William, w latach 50. nie przedstawiał się nazwiskiem. Zrobił to ze względu na swoją rodzinę, którą mogłyby zawstydzić jego modowe zapędy i fakt, że uczynił z nich źródło swojego utrzymania. Kapelusze tworzył do momentu, w którym otrzymał powołanie do armii – zaciągnięto go to wojska podczas wojny w Korei. Wrócił z niej w 1953, a kilka lat później miał poznać modę od nieco innej strony.
Moda rodzi się na ulicy
Krótko zajmował się także pisaniem (najpierw do „Women’s Wear Daily”, później do „Chicago Tribune, które miało swoją filię w Nowym Jorku), jednak to fotografia była mu przeznaczona. Duża w tym zasługa fotografa Davida Montgomery, który najbardziej znany jest z portretów „znanych i bogatych”. To on, podczas pewnej imprezy w Londynie wręczył Billowi małego Olympusa i powiedział: „Masz i użyj go jako notatnika”. Sam Cunningham mówił, że ten moment był prawdziwym początkiem jego (wieloletniej) przygody z fotografią.
Cunninham już na samym początku zauważył, że wszystkie tytuły („Vogue”, „Harper’s Bazaar”, „WWD”), które posiadały podobne rubryki, skupiały się wyłącznie na wydarzeniach towarzyskich, gwiazdach i celebrytach. W ich modowych kronikach nie było miejsca na świetnie ubranych, lecz anonimowych ludzi, których Bill z kolei w ogóle nie zauważał. Jego przyjaciele śmiali się, że notorycznie nie rozpoznawał osób, które fotografuje – nie chodził do kina, nie miał telewizora, pewnego razu nie poznał nawet Grety Garbo, którą sfotografował tylko dlatego, że zachwycił go jej płaszcz. Nie ludzie, ale ubrania były dla niego ważne. To je zauważał i to je fotografował wierząc, że to, jak ulica interpretuje pokazywane na wybiegu kolekcje, jest brakującym ogniwem pozwalającym w pełni zrozumieć modę. Wybiegi może i były miejscem, w którym rodziły się trendy, ale to ulica była tym, dzięki której naprawdę ożywały.
Bohater drugiego planu
Cunningham zasłynął nie tylko ze swoich zdjęć, ale też z niewiarygodnej dyskrecji, która miejscami ocierała się wręcz o pewną niewidzialność. Dzięki temu mógł osiągać swój podstawowy cel, czyli robić jak najbardziej naturalne zdjęcia, jak to tylko możliwe. W jego uśmiechu i sposobie, w jaki fotografował widać było, że niewiarygodnie kocha to, co robi, a tempo życia ulicy tylko nakręca go do dalszego działania. Fotografując swoich bohaterów szukał przede wszystkim odpowiedzi, których nie dawał wybieg i celował w takie przedstawienie modowej rzeczywistości, które umożliwi odbiorcy jak najlepszą wizualizację trendów i interpretację mody.Bill Cunningham zwykł mówić: „Wychodzę codziennie. Kiedy mam podły nastrój w redakcji, wychodzę i w momencie, kiedy znajdę się na ulicy i zobaczę tych wszystkich ludzi, od razu czuję się lepiej. Nigdy jednak nie wychodzę na ulicę z przyjętym z góry założeniem . Pozwalam jej na to, aby sama do mnie przemówiła”. I tak jak ulica przemawiała do Billa, tak on przemawiał i nadal przemawiać będzie do nas swoimi zdjęciami. Będziemy tęsknić, panie Cunningham!