MODA, STYL ŻYCIA

Karolina Sulej o kondycji polskiej mody

04.11.2015 Redakcja Fashion Magazine

Karolina Sulej o kondycji polskiej mody

Czy ktokolwiek wpływał na zawartość tej książki? Dobór nazwisk wydaje się być arcysubiektywny.
Nikt mi nie sugerował, jak książka ma być skonstruowana, ani jacy bohaterowie mają w niej występować. Chodziło mi o to, aby przez konkretnych bohaterów przedstawić kolejne odsłony polskiej mody i pokazać, jak szalone jest to spektrum, które polscy projektanci pokazują.

Paru nazwisk projektantów, znanych z mediów, z kronik towarzyskich nie ma. Poza Minge nie ma projektantów celebrytów czyli na przykład Jemioła, Wolińskiego czy Kupisza.
Wolińskiego nie wybrałam, bo doszłam do wniosku, że historia o luksusie może być opowiedziana przez Zienia i drugiego takiego projektanta nie potrzebuję. Poza tym, mówiąc szczerze, nie wydawał mi się aż tak ciekawym bohaterem jak Zień. Nie ma Kupisza, bo uznał, że kiedyś sam będzie o sobie pisał i jest w takim momencie życia, że nie udziela wywiadów. Wśród takich projektantów, których nie ma, a niektórzy mogliby pomyśleć, że powinni się znaleźć w tej książce, ale uznałam, że nie opowiedzieliby mi swej historii szczerze, jest La Mania.

Na świecie są muzea sztuk dekoracyjnych, organizuje się wystawy projektantom, dlaczego w innych krajach moda jest integralną częścią kultury, a my w ciągu ostatnich 26 lat traktujemy ją po macoszemu. Czy będzie ktoś, kto w Warszawie zrobi wielka wystawę Grabowskiej, Hoff i Antkowiakowi, tak jak to robią McQueenowi w Londynie?
To będzie trudne. Pokolenie działające w modzie do 1989 roku nie ma żadnej łączności z pokoleniem następnym i słusznie, niejednokrotnie czuje się tym urażone oraz pominięte. Znajomość fachu ani przemysłu nie przeszła przez granicę upadku komunizmu. Nie powstała żadna instrukcja, jak obsługiwać modę jako pojęcie czy przemysł. Lata 90. to pod względem przekazania wiedzy i doświadczenia, ogromna klęska. Dokonała się czystka, zapadło milczenie na temat tego, co było kiedyś, a moda w latach 90., nad czym bardzo bolała Hoff, weszła na bazar i tkwiła na nim przez lata. Bo lata 90. to bazary, sprzedaż spodni z turystycznych łóżek, obok leżącego mięsa, przestaje chodzić o jakość mody, a idzie o ilość. Ma być tanio i dużo, aby wypełnić szafę Europejczyka, do której aspirowaliśmy. Szafa była już z IKEA, ale to co w środku – wciąż było biedną garderobą lat niedoboru, a od niedawna – podróbki. Lidia Kalita mi opowiadała, że jak się otworzył pierwszy Jackpot w Warszawie, to kupowano tam dosłownie wszystko, niezależnie od rozmiaru, ponieważ miało zachodnią metkę. Wracając do twojego pytania, mam nadzieję, że niedługo, na fali mody na retro, zaczniemy naprawdę doceniać polska modę, także tą sprzed 1989 roku, bo ona wiele mówi o naszym charakterze, tożsamości i mentalności. Anegdoty o Barbarze Hoff i Jerzym Antkowiaku już znamy. Pora bliżej przyjrzeć się samym ubraniom.

A kiedyś umieliśmy myśleć o modzie jako o założeniu przemysłowo-artystycznym, choćby w latach 20…
To początek nowoczesnego myślenia o modzie. Zaczęto myśleć o modzie jako o przemyśle, jako o płaszczyźnie działalności patriotycznej, stworzono państwowe instytuty mody, pierwsze domy handlowe. Moda szybko się demokratyzowała. Kobiety wreszcie zyskały możność swobodnego poruszania się po ulicy i ubierania się w zależności od okazji i pory dnia. O modzie pisało się i mówiło na poważnie – w kontekście polityki, sztuki, produkcji dizajnu użytkowego. W Polsce nie było wtedy wielkich projektantów mody, mieliśmy za to sprawnych krawców, a sukienki odszywano z paryskich modeli. Była grupa bogatych ludzi, przemysłowców, arystokratów, gwiazd filmowych, którzy kupowali ubrania szyte na miarę i drogie, ale obok funkcjonowała też spora grupa mieszczan, osób, które też było stać na dobre ubrania. Marzeniem elegantki była suknia od Hersego nazywanego„polskim Diorem”. Niestety przyszła wojna i zmieniła wszystko.

Po wojnie wiadomo, jest bieda i komunizm, Moda Polska z Grabowską, która tworzy bajkę dostępną dla żon dygnitarzy, potem jest Antkowiak, Hoff, a kiedy dostajemy wolność i moglibyśmy pomyśleć, a może zróbmy coś szalonego, nie robimy nic. Kupujemy szafę w IKEA, a do niej ładujemy tureckie badziewie.
Bo nasza kultura modowa jest kulturą niedoboru, kombinowania, tęsknienia za wzorem którego nie można dosięgnąć, to desperacka próba przywłaszczenia go sobie i przepisania na siebie. I to trwa latami, a lata 90. to szalony i barwny etap przejściowy, etap transformacji,  budowania tożsamości, także w kwestii mody oraz kształtowania się gustu.

Od lewej: Barbara Hoff, Jerzy Antkowiak i Xymena Zaniewska

Do jakiego więc wniosku doszedł Polak po wejściu w lata 90.?
Że to wszystko co miał do tej pory to są niepotrzebne śmieci. Nagle rzeczy, które znał stały się nie do przyjęcia. Były politycznie niepoprawne. Trzeba było pozbyć się złej przeszłości, odciąć ją od siebie. To, co było kiedyś wyznacznikiem złego gustu, czyli nadmierne afiszowanie się ze swoim majątkiem przez modę, stało się jedną z cech charakterystycznych tych lat. Ubranie mówiło o mnie, że mnie na nie stać. Logomania była wszędzie, co z perspektywy lat jest koszmarne, ale wówczas koszulka albo pasek z logo były obiektem marzeń wielu dzisiejszych ikon mody. Status pokazywano też przez kolor, zwykle jaskrawy – dzisiaj nazwalibyśmy go obciachowym, bo PRL był bardzo szary, a wiec na zasadzie kontrastu lata 90. ludzie wariują na punkcie koloru, który na tych tanich tkaninach z Turcji wygląda tandetnie. Ubranie ma być też wygodne, żeby się w nim rozwalić na nowej kanapie i oglądać program z kablówki w nowym telewizorze w nowym wygodnym kraju. Pojawia się też kult uniformu biznesmena i mamy nowa bohaterkę – bizneswoman. Trzeba się ubrać na nowo, w związku z tym pojawia się pojęcie „dress code”, które pomaga w osiągnięciu wymarzonego statusu.

Ważne są też nastolatki, które chłoną wzorce lansowane w telewizji, czerpią z popkultury i zaczynają czytać swoje magazyny, wzorem są dla nich seriale jak „Beverly hills 90210” i film „Młode wilki”. Kobiety zaś dostają gazety o modzie, wreszcie są powszechnie dostępne, nie trzeba kombinować, żeby mieć jedną „Burdę” na rok, ale co miesiąc w kioskach są nowe kolorowe pisma ze zdjęciami, poradami i wzorami do naśladowania.

Pamiętam, kiedy pisałam moją książkę o 25-leciu, zauważyłam, że hasłem przewodnim szczególnie pierwszej połowy lat 90. było „prawie jak w Europie”. Owo „prawie” jest kluczowe i pokazuje ogromne aspiracje owych czasów. Jak owo „prawie jak w Europie” wyglądało w latach 90. w modzie?
To lata marzeń i aspiracji. Jeśli pytasz, czy jest jeden konkretny moment graniczny dla owej mody, to jego nie ma. To są lata puste. Jeśli weźmiemy do ręki polską edycję „Elle” czy „Twojego Stylu” z początku lat 90. to nie ma tam polskich ubrań, bo nie było skąd ich brać. Są tylko bazary i wynalazek owych czasów, czyli butiki, w których za bajońskie sumy można było kupić ciuch z kolekcji sprzed kilku lat, ale z zagraniczną metka, a wtedy było najważniejsze, że coś jest zagraniczne. To było niesamowite zjawisko, owe sklepy zawsze z pretensjonalną nazwa typu Violetta czy Vanessa, a w środku ciuchy z zagranicznych ciucholandów sprzedawane za straszne pieniądze. To było to „prawie jak w Europie”.

Czy zgodzisz się z tym, że w latach 90. dotarł do nas, choć nie znaliśmy tego pojęcia -„wizerunek”. Właśnie nasza zewnętrzność stała się decydująca, że tym będziemy mogli dobiec do innych. Nie na darmo w gazetach jest masa porad o tym, jak o siebie zadbać o włosy, zęby, buty i paznokcie.
Tak było, ale pamiętajmy, że jeszcze jak startuje z pierwszym pokazem Joanna Klimas to mówi wprost – „Nic nie ma. Nie ma butów na pokaz i nie ma rajstop. Są tylko aspiracje i ambicje”. Gust i rynek dopiero się kształtował. Okres przejściowy jest karnawałem, wszystkiego chcieliśmy spróbować i nam się to udało.

Co o nas mówi moda początku lat 90.?
Tak bardzo chcemy się ładnie ubrać, stać kimś nowym, że poświęcamy centrum stolicy na wielki ciuchowy bazar, potem to samo zrobimy ze Stadionem Dziesięciolecia. Spełniliśmy swoje marzenie aby ciuchy, do wyboru, do koloru, były tanie i na wyciągniecie ręki. To jest dla mnie mocny symbol tych czasów. Chcemy zmiany i odcięcia się. Ludzie wyrzucali całe piwnice, na śmietnikach stały meblościanki, meble, rowery, wszystko, co kojarzyło się z komuną. Robiliśmy siebie i swoje szafy od nowa. Bez myślenia o tym, że wywalamy świadectwa materialnej kultury. Nagle ubrania, które były w szafie od 30 lat, stawały się niepotrzebne. Poza tym pojawiła się taka atmosfera, głównie w mediach, że Polaków trzeba nauczyć się ubierać, jakby oni tego nie umieli wcześniej. Abecadło mody staje się podstawą modowej edukacji. Moim zdaniem wcale to nie było potrzebne, bo myśmy to umieli. Na pewno jednak czuliśmy się prowincjonalni i baliśmy się, że jak spadnie kurtyna, to okaże się, że dzielni rewolucjoniści mają złe zęby, wyciągnięte swetry i włosy nie tak obcięte.

Joanna Klimas

A jaka data, twoim zdaniem, jest przełomowa dla polskiej mody w latach 90.
Pojawienie się Joanny Klimas, lata 1995-1998, kiedy ma największe pokazy, medialny szum, staje się sławna. Ona nie była powszechnie kupowana, ale była rozpoznawalna jako projektantka, każdy chciał mieć jej ciuch i metkę z jej nazwiskiem.

Pamiętam, jak starałam się uzbierać pieniądze na jej, wtedy dla mnie super drogą, ale nieosiągalną marynarkę… Ona była gwiazdą, o której rzeczach się śniło. Ale co twoim zdaniem ona naprawdę zrobiła pojawieniem się? Bo ja mam taka teorię, że ona była pierwszym projektantem, który wyczuł, iż trzeba wejść w kooperacje z mediami, a były one otwarte na nowości.
Zrozumiała, że trzeba w nowy, mniej siermiężny, a bardziej oryginalny sposób zacząć pokazywać ubranie i modę na zdjęciach i inaczej o niej mówić. Jeździła po świecie, miała wzory stamtąd i nie była zamknięta na nowości. Moda miała wyrażać ją i pokazać, że możemy mieć własną jakość i że lata 90. dają szanse nie tylko biznesowe, ale także takie, które wyrażały siebie na innych zasadach, także estetycznych.

W Polsce, jak piszesz w latach 90. było zaledwie 400 kobiet, które mogły sobie pozwolić na drogie ubrania. A moda Klimas tania nie była…
Moda i cena jaką proponowała Klimas wydawała się wtedy szaleństwem, ale ona udowodniła, że to się może udać, że ludzie wreszcie docenią jakość. Zrozumiała, że trzeba stworzyć związek miedzy tym, co jest pokazywane w magazynach typu „Elle”, a co jest w sklepach, bo rozbieżność była na początku ogromna. Magazyny pokazywały świat, którego nie ma. Zdjęcia w czasopismach dawały sprzedaż i rozpoznawalność, a Klimas zrozumiała to jako pierwsza.

Obok Klimas pojawia się inna firma, która od razu ubierała konkretne kobiety i była stworzona na zawołanie rynku: Simple.
Kobieta z banku, z teczką, w szpilkach i w marynarce to ikona lat 90. Prawie każda babka chciała być kobietą biznesu i Simple to umożliwiało. Pamiętajmy, że lata 90. sprzyjały wydawaniu pieniędzy, pojawiają się nagle ogromne fortuny i z nimi prestiż, który trzeba zbudować, także przez ubranie. Ciuch ma pokazywać stan konta, ma być kolorowo i ma być logo, nawet podróbka jest w trendach i nikt się nie oburza. Simple to była alternatywa dla drogich kostiumów w butikach i papuziego stylu.

Mam wrażenie, że lata 90. to ostatni do dzisiaj moment, kiedy ubiór tak określał człowieka: jaki jest stan jego konta, mentalność i wrażliwość estetyczną. Są ludzie biznesu w kostiumach, garniturach od Klimas albo Simple, studenci i młodzież w ciuchach z Turcji, bazarowych, kolorowych, subkultury w wyraźnych strojach i dresiarze w dresach kreszowych jak Linda w „Mieście prywatnym”. Patrzysz na kogoś i wiesz, kim jest.
Dokładnie tak jest. Jesteś tym, co nosisz na sobie. Nie ma kodyfikacji, a magazyny modowe nie interesują się ulicą, lansują swoje, oderwane od życia wzorce.

W magazynach pojawia się nowy zawód: „stylista”. Jeszcze nie terrorysta, ale już ktoś kto za chwilę zacznie rządzić…
W latach 90. stylista poza tym, że ściągał ciuchy do sesji, był ważniejszy niż projektant, bo on mówił projektantowi, jakich ubrań potrzebuje. I projektant szył, jak mu stylista kazał, mówi o tym na przykład Ossoliński przypominając sesje do „Vivy”. To było popularne, nikt się nie oburzał, a styliści wyszukiwali obiecujących projektantów, dawali im okazję do zaistnienia, ale na swoich warunkach. Poza tym magazyny modowe lat 90. operowały dość naiwnym, jakby rodem z podręcznika dla gospodyń, językiem pisząc o modzie. Wygląda na to, jakby magazyny owe uważały nas za ludzi, którzy nagle stracili rozum. Czytelnik jest jednocześnie upupiany i dyscyplinowany.

Tak, czytelnika się nie docenia, nie wiedząc o tym, bo i skąd, że w nowym millenium on zacznie pokazywać mediom tradycyjnym palec wskazujący…
W latach 90. nie ma w ogóle czegoś takiego jak krytyka modowa. Nie ma kryteriów oceny, a język pisania o modzie jest infantylny. Masz rację, to się zemści.

A do tego jedynym wyznacznikiem stylu jest słynna wówczas lista Blackwella, który publikuje co roku listę najlepiej i najgorzej ubranych…
A w Polsce powiedzieć komuś, że gorzej wygląda, coś założył niepasującego do sylwetki jest wówczas obrazą. Gazety, które zaczynały to robić, po kilku próbach przestawały przerażone efektem swych działań. To się wkrótce zmieni…

Viola Śpiechowicz

Viola Śpiechowicz

Wróćmy do lat 90. Jest jeszcze jedna firma, która trzeba wspomnieć, to Odzieżowe Pole Violi Śpiechowicz. Jako dziewczyna nosiłam ich sukienki, były spełnieniem marzeń o ubraniu innym niż to, co noszono na ulicy. Nosiły to piosenkarki i aktorki w sesjach w „Elle” i „Twój Styl”. Odzieżowe Pole było modne, artystowskie i inne.
Viola Śpiechowicz cały czas definiuje siebie jako artystka, moda jest jej sposobem na wyrażanie swojej osobowości i dla niej założenie firmy wiązało się z uwolnieniem jej kreatywności. Jej ciuchy były dla inteligencji, ludzi wolnych zawodów, miały określonego odbiorcę, którego mamy kupowały kiedyś w modnych w komunizmie sklepach u plastyków, w galeriach, miejscach oryginalnych i unikatowych. Pamiętajmy, że dzisiaj nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką ogromną odwagą było założenie marki odzieżowej z polska nazwą, do tego kojarząca się z wsią i polem buraków albo ziemniaków. A jej się udało. Zagrała vabank. Nie pamiętamy dzisiaj, jak bardzo w latach 90. uciekaliśmy od wszystkiego, co miało polskie, narodowe cechy.

Zostało ostatnie ważne nazwisko, bez którego lata 90. nie są pełne. To Maciej Zień, dzisiaj bohater skandalu, ale wtedy cudowne dziecko, doskonale wykorzystujące do promocji media, dziennikarki, stylistki z gazet oraz gwiazdy.
Na pewno jako pierwszy zaczął korzystać z mediów świadomie, wiedział jak zrobić pokaz, by mówili o nim wszyscy i by lubili go wszyscy, bo jego, przynajmniej oficjalnie, w latach 90. lubili wszyscy, było modnie się z nim pokazać, ubierać się u niego. Stał się twarzą sztucznej bajki tworzonej przez media.

Czy to nie jest tak, że Zień wypłynął z taka siłą nie tyle za sprawą talentu, co doskonałego PR-u?
Na pewno jest w tym sporo prawdy. Jego pokochały magazyny, pisały o nim wszystkie gazety, pierwsza bodaj była „Viva”, wtedy taka wzmianka w gazecie to było jak kampania reklamowa. Środowisko było małe, wszyscy się znali, wiele karier powstało przy pomocy znajomych z podwórka. To były czasy kilku modnych klubów, kilku środowisk, które się znały. On jeszcze popłynął na jednej rzeczy – zrozumiał, że bogate żony biznesmenów, które mają nie tylko pieniądze, ale i czas, będą chciały i mogły przyjechać do niego do atelier. One jeszcze nie wiedzą, jak się robi zakupy na miarę na zachodzie, może nie znają języka, a Zień był ich lekcją obowiązkową do odrobienia. Proponował rzeczy jak zza granicy. „Prawie jak Dior” mówiono. Księżniczki na polską miarę miały swego kreatora.

Do tego gwiazdy, bo jego nazwisko pojawiało się wymieniane obok nazwisk największych tego okresu, on stał się gwiazdą. A to już wtedy nie było bez znaczenia zamówić sobie sukienkę, szyta na miarę u tego samego kreatora, który ubiera i pozuje ze Steczkowską.
On nie tylko szył te ubrania, on o swoje klientki dbał, chuchał na nie. Miał na pewno nosa do tego, co zrobić i kiedy, miał pewne umiejętności psychologiczne, bo owe klientki go uwielbiały, wiedział, jak się przebić, a do tego był delikatny, ładny, elegancki. On się w swoje sławie, popularności pluskał. I nie zapominajmy o jeszcze jednej rzeczy, która mu pomogła: rozwinięto pokaźny choć często brudnawy, ale lepsze to niż nic, czerwony dywan, na którym kobiety w sukniach Zienia mogły się pokazać. I to jest bardzo ważny aspekt jego kariery. Robił ubrania na konkretne wyjścia.

Kończymy wiek XX. Jaka jest moda w Polsce w tym czasie?
Z jednej strony jest moda, a z drugiej czerwony dywan, są już kroniki towarzyskie w gazetach, pełza Internet, mamy koszmarny szał podróbek na czerwonych dywanach i jeszcze nikt się na to nie oburza. Są też pierwsze centra mody, outlety, wchodzą wielkie galerie handlowe, które stają się świątyniami kupowania oraz wreszcie wchodzą upragnione sieciówki, które zmienia polską modę diametralnie. Już trochę pojeździliśmy do Europy, wiemy jak ona wygląda i jak konsumuje modę. Ale polska moda nadal jednak jest be.

A jest w ogóle coś takiego jak polska moda w na początku nowego millenium? Po pierwszym 10-leciu wolności?
Moim zdaniem nie ma czegoś takiego. Raczej są próby zaistnienia, eksperymenty, jednym z wiodących haseł jest „vintage”, czyli ciucholandy, second handy, zaczynamy doceniać modę z dawnych lat, nagle to, co jeszcze niedawno wyrzucaliśmy na śmietnik staje się cool. Pojawiają się polskie sieciówki jak Troll czy Qiosque, to jest duży sukces. Mamy też nasze gwiazdy, rodzimych trendsetterów, a w pokazach mody chodzi o modę, a nie o lans celebrytów. Dzisiaj w mediach są spore, legendarne budżety na wyjazdowe sesje, na podróże, lubimy pokazywać się „na bogato”. Polacy na progu nowego wieku rzadko kupują polską modę.

Ale zaraz na początku wieku mamy pojawienie się tygodnika „Gala” z niemieckim podejściem do pokazywania mody na osobach znanych, bo znana osoba „sprzedaje” modę, potem rusza „na maxa” Internet i portal Pudelek.
I moda jest nagle ważnym komunikatem, który podlega komentowaniu, a ten może obrażać i ostro wytykać błędy. Moda staje się dostępna do komentowania dla każdego, a nie tylko dla wybranych. Nie trzeba już być autorytetem, by wydać opinię o tym, że ktoś ubrał się beznadziejnie. No i jedna ważna rzecz – wchodzą na rynek alternatywne magazyny lajfstajlowe, typu „A4” czy „Aktivist”, które pokazują modę ulicy. Bo wisi i u nas, wzorem pism jak „i-D” czy innych głównie z Anglii, w powietrzu rewolucja polegająca na tym, że to ulica zacznie dyktować modę. Areta Szpura, która zrobi za kilka lat Local Heroes ekscytuje się, że jej zdjęcie znalazło się w tej rubryce.

Na rynek wchodzi pokolenie, które jadło kaszkę kiedy padał mur berliński i nie musi odcinać się od przeszłości, by czuć się modnie. Oni pójdą do second handu, poszperają w piwnicy i zaczną wymyślać swoje ubranie dokładnie tak, jak robią to ich rówieśnicy ze świata. Pierwszy raz od wojny to, co dzieje się na świecie, dzięki Internetowi natychmiast jest u nas, nie ma tego, co nas prześladowało przez lata – że byliśmy zapóźnieni w stosunku do świata.
Dokładnie tak, polska młodzież chce być jak ta na zachodzie i już wie, jak to zrobić, mamy sieciówki, second handy i powoli przestajemy się bać, co ludzie powiedzą… A potem jeszcze pojawia się tanie loty, i wylot na wyprzedaże do Berlina, Paryża, Londynu nie będzie już abstrakcją.

Ktoś kiedyś powinien napisać książkę o tym, jaki był wpływ na życie i mentalność Polaków, kiedy tanie linie lotnicze weszły do Polski.
Masz racje, to temat na książkę. Polak wsiada do samolotu i po godzinie, on i jego karta kredytowa są w Londynie albo Berlinie. Młode pokolenie powoli jest stać na tanie loty, jeździ nie tylko na zakupy, ale na festiwale czy koncerty, widzi ulice zachodnich miast, sklepy. To nie może pozostać bez wpływu na to, jak wyglądają i uczą się wyrażać siebie.

Na bazie owych podróży, wymiany kulturowej porozmawiajmy o Arkadiusie…
On jest atrakcyjny dla młodych, bo prowokuje, ale jest dość drogi, wyrafinowany. Kiedy chce zrobić modę dla każdego, ponosi klęskę. To pierwszy spektakularny upadek w świecie polskiej mody. Arkadius, ulubieniec gazet i dziennikarzy modowych projektant paradoksalny, bo sprzedaje spodnie za ciężkie pieniądze w butiku na Mokotowskiej, a jednocześnie projektuje tanią, byle jaką koszulkę dołączoną do gazety. Butik Arkadiusa traktowany był jak muzeum, jakieś dziwo. Kosmita wylądował i odleciał. Jedyne co po nim pozostało, to jakiś rodzaj pamięci o tym, że mieliśmy projektanta z zagranicy, był zdolny, nikt nie wiedział, o co mu chodzi i nagle koniec. Ale takiego jak on do tej pory w Polsce nie było, to był światowy sznyt. Pojawia się dzięki niemu performance, jakiś konkretny koncept tego, co moda ma powiedzieć. Był pierwszym znanym u nas projektantem wykształconym za granicą, świadomym kontekstów sztuki współczesnej, traktującym modę jako dziedzinę krytyki społecznej.

I za to pokochały go u nas media. Znowu kogoś wylansowały.
Tak było, Arkadius wiele zawdzięcza mediom w Polsce, było na niego szaleństwo na początku i równie wielka histeria, kiedy upadał. Z czasem wychodzi na jaw rzecz, o której moi rozmówcy mówią nie bez bólu: projektanci polscy ze sobą rywalizują, czekają komu powinie się noga, wspólnota się dla nich nie liczy. Oni nie potrafią współdziałać. Dlatego pomysły o zrobieniu na przykład izby mody upadają, bo oni nie potrafią ze sobą współpracować, rywalizują o sponsorów, klientki, medialną uwagę.

Powoli tworzy się rynek, zaczynamy kombinować z ubieraniem się i jakie to ma odbicie w modzie?
Ulica wpada w jednej strony w minimalizm, a z drugiej tarza się w czymś, co jest lansowane przez świat mediów i gwiazd – nazywa się „glamour”. Na rynku pojawia się Gosia Baczyńska. Ma odwagę myśleć o modzie jako o jakiejś historii, która funkcjonuje w kontekście czy to literackim czy to historycznym. To zawsze opowieść autorska projektanta, często z inspiracją retro i jest to też nowa moda na czerwony dywan, z indywidualnym zacięciem. Miała szczęście i odwagę, by robić rzeczy nowatorskie, znalazła się w dobrym miejscu o właściwym czasie i z właściwymi ludźmi. Pracuje razem z grupą przyjaciół takich jak Ossoliński, Kupisz, Wielocha, razem się bawią i tworzą wspólny, wyrazisty i oryginalny wizualny komunikat. Raptem na dość pustym rynku mody przełomu wieków, w którym nie wiadomo, o co chodzi, pojawia się grupa ludzi, która wie, po co chce robić modę, dla kogo i ważne, jaki ona ma mieć przekaz. Projektanci chcą robić ubrania i mają je za co robić, bo jest dużo sponsorów, nic tylko szyć. No i szyli.

Jakie znaczenie ma to, że na rynku pojawia się grupa osób, które wiedzą jak się szyje, kroi, Ossoliński do tej pory mówi o sobie, że jest krawcem.
Jak robiłam książkę ważne dla nich było pokazywanie backgroundu profesjonalisty, bo wiedzą, że tak zwany „fach” mają w rękach i wiedzą, jak wiele zależy od umiejętności ich zespołów. Owo rzemiosło w połączeniu w rynkiem mediowym, który się rozwija, ze sponsorami i z rynkiem modowo-celebryckim daje na początku wieku ciekawe rezultaty.

W XXI wieku zaczęto mówić o tym, ze moda polska jest odbiciem mody światowej, że granica miedzy kopią a inspiracją w naszej modzie jest niewyczuwalna. Naprawdę byliśmy „światłem odbitym” od światowych wybiegów?
Zaczyna się o tym mówić otwarcie i dobrze się stało, ale jest pewne wytłumaczenie tego zjawiska, bo kopiowano już w czasach PRL, usprawiedliwiając to chęcią bycia modnym. Przynoszona do krawcowej „Burdę” albo „Elle” i mówiono – „Ten płaszczyk poproszę”. Przecież kolekcje Grabowskiej powstawały na bazie konkretnych przerobionych lekko modeli z Paryża. Nie można powiedzieć, że w XXI wieku i wcześniej, po 1989 roku, takie rzeczy jak kopiowanie się nie wydarzały. Tak było. Z jednej strony kurtyna opadła i jesteśmy już w Europie, ale z drugiej: kto sprawdzi, że skopiowaliśmy jego sukienkę? Jesteśmy bezkarni, owa bezkarność stoi u podłoża paru biznesów związanych z modą, bo to się nie wyda, możemy korzystać, nikt nas nie oceni, ale nagle się okazuje, że może to ocenić, do tego negatywnie i w czasach Internetu donieść komu trzeba. Przez lata mogliśmy kraść bezkarnie, bo byliśmy biedni, nam się „należało” trochę świata. Mamy tradycję „kradzieży” modowej. Dzisiaj wiemy, że są gwiazdy, które przychodzą do krawcowej ze zdjęciem i mówią „uszyj mi ten płaszcz Gucci”. Teraz mówi się o tym, jest większa wrażliwość, że jednak jest granica miedzy inspiracją a chamską kopią, a poza tym wydaje mi się, że powoli zaczynamy się snobować na świadomość modowa. A kopiowanie się z tym nie zgrywa.

Jak polska modę zmienił Internet?
Niemal wszyscy obecni dzisiaj projektanci, na Internecie bardzo skorzystali. Jest cała grupa marek, która funkcjonuje głównie w sieci. Oparte są na hasłach takich jak „hasztagi”, na mocnych ideach i na wyrażaniu siebie.

Czy w tym wszystkim, owej dominacji hasła, jest jeszcze kreacja?
Tak, ona polega na wynajdywaniu na przykład nowych sposobów tego, co ubranie ma mówić. Bo ciuch jest komunikatem, nawet jeśli to zwykła bluza. To, że noszę Dream Nation, Risk albo Local Heroes mówi wiele o tym, jak odbieram świat. Koszulki, bluzy stają się nośnikami lajfstajowych manifestów.

Tomasz Ossoliński

Tomasz Ossoliński

A czy to pokolenie które wyraża siebie poprzez ubranie, napisy na bluzach, potrafi szyć i kroić jak Ossoliński czy Baczyńska?
Nie i nie musi. Ale też nie można generalizować. Ostatni rozdział książki opowiada o studentkach szkół projektowania, które za punkt honoru stawiają sobie właśnie, by umieć szyć, by mieć rzemiosło, ów fach w ręku. Wracając jednak do marek opartych na konceptach, manifestach – teraz liczy się przekaz, jaki ma nieść ubranie a poza tym, co jest niezwykle ważne, to jest moda, która nie ma wieku, jej odbiorca wcale nie musi być nastolatkiem. Legginsy w ciapki od Dream Nation może założyć kobieta w każdym wieku i czuć się dobrze. Chcemy zachować nastoletnią umiejętność cieszenia się modą na dłużej.

Internet tworzy inne dotarcie, nie musisz mieć sklepu w galerii handlowej, by sprzedawać. To sprzyja też demokratyzacji mody?
Szara bluza dresowa stała się symbolem mody polskiej XXI wieku. Dlaczego tak jest? Bo jest wygodna, miękka, każdy ma w szafie szarą bluzę. Ubranie takie jest praktyczne, ale nie nudne, może być zabawne i cool. Dziewczyny z RISK dopowiadają do tego różnorakie historie – czyni ze zwykłej dresówki płótno, na którym można namalować dowolną treść. I to nie jest treść banalna, wykorzystana do cna. Ten komunikat nie opiera się, z całym szacunkiem, na tzw. ikonach – nieśmiertelnej i lansowanej do znudzenia przez gazety Jackie O. czy B.B. On opiera się na inspiracji z ulicy, ze zdjęć mody z Instagrama, ale też z lokalnej literatury, lokalnej kultury. RISK zaprojektował kolekcję czerpiące z tradycji żydowskiej, z powieści Tyrmanda.

Jak wyglądamy dzisiaj, jaki komunikat daje polska ulica?
Wyglądamy coraz bardziej po europejsku – młodzież wygląda identycznie jak ta w Berlinie czy Paryżu. I to nie tylko w Warszawie, bo dzięki Internetowi i blogom, moda dociera naprawdę pod strzechy. Na pewno jest „nowe rozdanie”, wchodzi na rynek odważne pokolenie dwudziestolatków, bez kompleksów wobec świata, które niczego się nie boi i nie myśli „co ludzie powiedzą”. Młode pokolenie uważa, że nie musi mieć całej wiedzy świata, wystarczy im to, czego potrzebują w danej chwili, a resztę znajdą w sieci. Wiedzą też, że mogą sprzedać swoje ubranie w każdym miejscu świata, teoretycznie nie maja ograniczeń. Zaczynają też traktować działanie w modzie jako swój sposób na patriotyzm. Wyrastają projektanci, którzy mówią: „zróbmy coś, co jest stąd, co wyrosło na polskiej wódce, ogórkach i bigosie”. I to się podoba nie tylko u nas, ale na świecie. Największym problemem u nas jest nadal zaplecze, owe sztaby ludzi, które są na zachodzie standardem – czyli pracownie, szwaczki, krojczy i fabryki. U nas każdy chce być projektantem, nikt nie marzy o tym, żeby być świetnym fachowcem w czyimś zespole. A tymczasem bez zespołów pracujących dla projektantów, oni mogą spakować swoje kredki i iść na bezrobocie. Legenda polskiej szwaczki i krawca jest nadal żywa, ale trzeba pokazać młodym ludziom, że nie tylko bycie projektantem jest atrakcyjne, że bycie zdolną super szwaczką, krojczym może być ciekawą propozycją zawodową. Jeśli oczywiście państwo zainteresuje się poprawą warunków pracy, płacą i odbudowaniem uznania społecznego dla tych zawodów. Ważne też, żeby zbudować grupę ludzi, która rozumie, czym jest marketing mody, bo co z tego, że będziemy mieć wyprodukowane ubrania, kiedy nie będziemy wiedzieć, jak je dobrze sprzedawać.

Przykłady upadków Zienia i Arkadiusa to pokazują. W Polsce, co widać w twojej książce, projektant jest jednoosobowym przedsiębiorstwem, kreatorem, specem od marketingu, PR, od tkanin, sponsorów i jeszcze organizacji pokazu. Nic dziwnego, Że ludzie wariują…
To jest fatalne dla jakości i wydajności ich pracy. Ale jak rozmawiasz z Baczyńską to ona chętnie oddałaby część swych obowiązków komuś, ale nie ma komu ich przekazać. Twierdzi, że jeszcze potrzebujemy czasu. Na stworzenie systemu mody potrzeba czasu i warunków, moda jest ekstremalnie trudna, uzależniona jest od sztuki, stanu gospodarki, obyczajów i polityki, jak pijany statek buja się na falach. A przecież jest też codzienna, materialna, wychodzimy w niej codziennie na ulicę i teoretycznie powinna być najważniejsza, a nadal w Polsce traktuje się ją po macoszemu.

Polak wydaje parę stówek na ubrania rocznie. Bije się o torebki w Lidlu, kupuje w szmateksach, a Baczyńska jest do kupienia w drogerii. Jak tu robić wielką modę?
Co prawda Fashion Week w Łodzi, który zrobił krytykę mody w Polsce, nie jest tak ceniony i popularny jak kiedyś, bo dziś wielu znanych projektantów woli pokazywać się osobno. Ale w galeriach handlowych ludzie kupują, są tłumy, są czytane blogi modowe, a modowe portale się rozwijają. Są katedry mody w Warszawie i Poznaniu, to świetnie zadziałało, ich absolwenci budzą wielkie nadzieje. Moda zaczyna obchodzić ludzi, szczególnie tych młodych, oni ją kochają i nie odbierają jej poprzez pryzmat słowa glamour i celebryckość. Dociera do nas, że moda jest dziedzictwem kulturowym, świadectwem czasów i oglądanie jej, na przykład na wystawie monograficznej projektanta, to wielkie przeżycie.

Jak blogosfera zmieniła polska modę?
Pokazała osoby, które ubierają się modnie jako bohaterów codziennej bajki. Że nie trzeba być koleżanką znanego projektanta, żeby fajnie wyglądać i że zwykła dziewczyna, nie celebrytka, może być dla kogoś idolką i inspiracją. Pojawił się też nowy język wypowiedzi poprzez zdjęcia, młode pokolenie mówi obrazem i tym samym daje uniwersalny, wszędzie zrozumiały komunikat.

A jest u nas krytyką modową z prawdziwego zdarzenia? Jak Suzie Menkes napisze tekst krytykujący kolekcję, projektant może się zwijać, jak się Wintour zmarszczy na pokazie, to oznacza koniec. A u nas?
Niby wszyscy o modzie piszą, ale czy to ma wiele wspólnego z merytoryczną i obiektywną krytyką? Raczej nie. To się dopiero tworzy – kiedy zobaczyłam w „Gazecie Świątecznej” felieton Oli Boćkowskiej i Janusza Noniewicza to się ucieszyłam, bo uważam, że gazety codzienne, tygodniki powinny pisać o modzie jako o jednej z dziedzin komentującej polską rzeczywistość.

Kiedyś o modzie pisała świetnie Barbara Hoff czy Dorota Maj. Krytyka modowa jest ważna, ona nie polega na wspólnym imprezowaniu z projektantem, piciu i głaskaniu się, ale na rzeczowym podejściu do jego pracy. Zienia, moim zdaniem, uwalił brak merytorycznej krytyki. U nas jest albo cielęcy zachwyt albo nic. Jak o zmarłym, albo dobrze albo wcale.
Tak jest, masz rację. Tak było też z Zieniem. Można się odurzyć nieustannymi histerycznymi pochwałami „ultrakobiecych kolekcji”, tak jak Maciek, i nie zauważać nadchodzącego niebezpieczeństwa. U nas na pokazach w pierwszym rzędzie siedzą celebrytki i blogerki, a na świecie ci, którzy kupują kolekcje do galerii handlowych i krytycy mody. Widzę nadzieje w eksplozji blogowych komentarzy, ale absolutnie kluczową rzeczą jest edukacja tych, którzy piszą o modzie. To bardzo ważne, aby znali się na swoim fachu, znali historie sztuki, mody, kultury.

Na razie piszą zadowoleni o „bufoniastych rękawach”… Na szczęście jest Harel, Kujawa, Zaczyński.
Nie chce nikogo usprawiedliwiać, ale u nas nie ma nawet dobrych książek w języku polskim o modzie, nie ma też żadnych studiów, które pokazałyby modę na tle kulturowym, socjologicznym, antropologicznym i handlowym. Sama chęć pisania o modzie na pewno nie wystarczy. Tu trzeba ogromu wiedzy w wielu dziedzinach.

Kiedyś ikoną mody w Polsce zostawały postacie, które same tworzyły swój styl. Dzisiaj ikoną mody zostaje pańcia, która nie ma gustu, ale stać ją na stylistę. Czy to nie psuje mody?
Rzeczywiście, kiedy widzimy gwiazdy, ikony lat 60., 70. czy 80. w Polsce, widać masę świetnych wzorców do kopiowania nawet dzisiaj, zarówno wśród mężczyzn jak i kobiet. Kombinowanie, niedostatek i zwykła bieda wzbudzały w nas wielkie kreatywne moce. Nie było stylistów, ścianek i nie oceniano publicznie tego, jak kto się ubrał. Moda była autentyczna. Dzisiaj bierzemy gwiazdę, każemy jej schudnąć, ubieramy jak lalkę w designerskie ciuchy i już jest „ikona”. Ale czas wiele weryfikuje, poza tym, dzięki blogom, ikonami nie musza stawać się tylko celebrytki. Czekam na moment, kiedy będziemy z wypiekami na twarzy patrzeć, jak świetnie ubrała się dziś posłanka czy znana prawniczka, a nie czekać na zestaw ciuchów kolejnej gwiazdki na kolejnej promocji kosmetyków.

I na koniec, jakie są twoje, subiektywne ikony mody w Polsce? Ktoś, kto jak Jean Didion, która nie jest modelką, jest intelektualistką, nie ma nawet 50 lat, ale znacznie więcej, a reklamuje markowe okulary, mógłby u nas, nie będąc celebrytą, stać się wzorem stylu?
Na pewno Szczepan Twardoch, który o modzie potrafi pisać z równą swadą, jak o polskiej historii. Na pewno Joanna Bator, która ubiera się seksownie, kobieco, z wielką świadomością kulturowego znaczenia garderoby. Widziałabym Sylwię Chutnik w reklamie fajnej, etycznej marki modowej. Widziałabym Gosię Halber mówiącą o tym, jak feministka i wrażliwa dziewczyna ma odnaleźć się w świecie manekinów z Zary. Podoba mi się styl reżyserów – Jacka Borcucha czy Magnusa Von Horna, reżyserki Małgosi Szumowskiej i jej młodej aktorki Justyny Suwały. Fantastycznie ubiera się kuratorka i historyczka sztuki Anda Rotenberg, młoda badaczka powstania warszawskiego z PAN-u – Weronika Grzebalska, artysta wizualny Karol Radziszewski, artystka konceptualna Anna Zaradny, krytyk mody i kurator Marcin Różyc, dziennikarka Magda Żakowska. Mogłabym długo wymieniać. Wystarczy zmienić perspektywę – a okazuje się, że czeka legion osób, które mogą pokazać, że dbanie o styl nie jest domeną osób niemądrych i dysponujących nadmiarem pieniędzy i czasu, ale może być początkiem inteligentnej konwersacji.

 

Książka „Modni” Karoliny Sulej dostępna jest na stronie wydawnictwa Świat Książki.