Najpierw widać włosy. Trochę różowe, trochę niebieskie, przeważnie jednak ciemne. Splecione w dredy, spięte w kok albo w kucyk. Czasami z grzywką. Intensywny makijaż, starannie umalowane oczy, koniecznie szminka. Żadnej skromności typowej dla dziewczyn, które pół życia spędzają w bibliotekach. Bo też Sofi Oksanen nie w głowie sprzyjanie stereotypom. Przez życie i przez literaturę idzie swoją drogą. Nie wiem jak dla życia – nie mówi o tym w wywiadach, ale dla literatury z pewnością z korzyścią. Świat już o tym wie. Jej książki ukazują się w 40 krajach, we Francji i Wielkiej Brytanii sprzedają się w grubych tysiącach.
Modnie jest obecnie podróżować do Estonii. Bo niby na wschodzie, ale jednak na zachodzie. Bo jeszcze niedawno republika ZSRR, a wkrótce potem jeden z bałtyckich tygrysów gospodarczych, który w dodatku po kryzysie 2008 roku podniósł się szybciej niż inni. Mały kraj, wielki sukces. Wygląda naprawdę fantastycznie. Już lotnisko w Tallinie, które wyłożono drewnianą podłogą zapowiada estetyczną przygodę. A potem jest już tylko lepiej, bo Estończykom udało się tak urządzić kraj, a z pewnością stolicę, że nowe współgra ze starym. Tradycyjne drewniane domy miękko wpisują się w szklano-betonową nowoczesność. Ta jest co najmniej przyzwoita. W szaleństwie lat 90. nie postawiono tam żadnych straszydeł, za to zdarzyło się kilka budynków wybitnych. Zaprojektowany przez fińskiego architekta Pekkę Juhani Vapaavuori, gmach muzeum sztuki nowoczesnej Kumu otrzymał w 2008 roku nagrodę dla najlepszego europejskiego muzeum sztuki. W sąsiadującej ze Starówką dawnej dzielnicy przemysłowej powstaje biznesowo-zakupowa Rottemann District, gdzie nowe wypiera stare, ale nie dobija. W dzielnicy portowej wprawdzie powstają osiedla, ale mają swoje miejsce awangardowi artyści, można wpaść na kawę z rowerem i małymi dziećmi. W dodatku reklamowych billboardów jest tylko tyle, ile naprawdę trzeba, nie zaśmiecają pól i widoku na las, a szyldów nie ma wcale.
Słowem, przyjaźnie jak w Skandynawii, tyle że dużo taniej, a za rogatkami Tallina – już tylko dużo przyrody, lasy, jeziora, morze, ścieżki rowerowe i śniadania u przyjaznych gospodarzy.
Aż czyta się Sofi Oksanen, która każe się zastanowić nad tłem tego sukcesu. Wychowana w Helsinkach, córka Fina i Estonki, w swoich powieściach zajmuje się historią Estonii. Wojenną, kiedy kraj był krótko pod radziecką okupacją i dłużej pod niemiecką, i powojenną – kiedy był republiką radziecką. W powieści „Gdy zniknęły gołębie”, która właśnie ukazała się po polsku opowiada historię wiecznego kolaboranta – faceta, który z powodzeniem współpracował z każdym reżimem. We wcześniejszym „Oczyszczeniu” mówi o kobietach. Tych, których młodość przypadła na lata 40. i musiały jakoś się opowiedzieć: jedna, w imię wyimaginowanej miłości, odnalazła się w komunizmie, drugą – tu też miłość miała znaczenie – zesłano na Syberię. I tych, których młodość przypadła na lata 90., kiedy wszystko wydawało się możliwe i dlaczego by nie spróbować swoich możliwości w Berlinie. „Gdy zniknęły gołębie” to rzecz o cenie kompromisu na różnych poziomach – osobistym i politycznym. „Oczyszczenie” to głos w dyskusji o przemocy wobec kobiet. Mocny głos, który przypomina, że ona dzieje się niezależnie od ustroju.
Zatem bardzo poważne rzeczy. Jednak siłą prozy Oksanen jest to, że operuje szczegółem. Powiedziała w jednym z wywiadów, że w bibliotekach czyta oczywiście tony politycznych dokumentów, ale czyta też pisma kobiece. Żeby wiedzieć, jak robiono przetwory i jak wywabiano plamy. I dobrze, bo dramat mocniej wybrzmiewa zestawiony z drobiazgiem.
I tak wiemy, co w różnych okolicznościach nosiły bohaterki i jak ich ubrania szarzały w miarę, gdy system stawał się coraz bardziej opresyjny. Wiemy, że przechowywały przedwojenne ubrania niczym cenne precjoza. I że bycie modnym wiązało się z tęsknotą za Zachodem. Zahukana studentka z „Gdy zniknęły gołębie” z zazdrością obserwuje dziewczyny skupione wokół chłopaka, który jej się podoba: „Zmieniały sukienki, bluzki i spodnie codziennie, i to zawsze na nowe. Spodnie!” W decyzji bohaterki „Oczyszczenia” o wyjeździe do Berlina niepoślednią rolę odrywają pończochy, które jej koleżanka przywozi z Niemiec. I które w czasach rozpadającego się ZSRR są ciągle niedostępną atrakcją. Tak jak ciuchy z Finlandii, wspaniałe tylko przez wzgląd na metkę.
Sofi Oksanen twardo przestrzega zasady, by dziennikarzom nie mówić nic o swoim życiu osobistym. Oni więc opisując spotkania z nią, porównują ją do Amy Winehouse, czasem wspomną, że ma na sobie sukienkę vintage, ale nie udaje im się naciągnąć jej na wyznania dotyczące zakupów. I dobrze, bo wygląda tak wyraziście, że gdyby jeszcze o tym opowiadała, zachwiałaby swoją publicystyczną wiarygodność. Szczegół ma siłę wtedy, kiedy jest tylko wtrąceniem. Skomentowany słabnie.