Sama, samodzielna, nie samotna

08.10.2023 FASHIONPOST

Sama, samodzielna, nie samotna

Sama. Bez znajomości języka. Na pięć miesięcy. „Co ja robię?” – pomyślałam w momencie, gdy drzwi mojej strefy komfortu zatrzasnęły się za mną z hukiem. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałam na dłużej niż dwa tygodnie. Nigdy sama. Nie zostało mi nic innego, jak wziąć głęboki oddech i zmierzyć się z podjętą decyzją.

Sześć lat i dwa miesiące. Tyle dokładnie czasu minęło od mojej pierwszej samotnej podróży. Od dnia, kiedy pełna obaw, niepewności, czy poradzę sobie sama, z głową nafaszerowaną informacjami z mediów o niebezpieczeństwach, jakie grożą mi w krajach, do których jadę, oraz przestrogami rodziny i znajomych o wszystkich zagrożeniach, jakie czyhają na podróżującą samotnie kobietę. Mimo wszystko pojechałam. I wróciłam. Cała i zdrowa, z kolejnymi planami na podróże w pojedynkę i z poczuciem, że teraz to ja już mogę wszystko.
Pierwsza samotna podróż do Ameryki Środkowej: Gwatemali, Hondurasu, Salwadoru i Meksyku rozbudziła we mnie chęć na kolejne eskapady w pojedynkę. Nowe pomysły rodziły się z minuty na minutę. Wyjechałam też na kilka wyjazdów w grupie i w parze, ale już zawsze najchętniej wracam do tych, w których nie muszę się do nikogo dostosowywać i mogę podróżować w takim tempie, w jakim chcę, a przede wszystkim, dokąd chcę.

Niebezpieczeństwa, które wszyscy mi przed każdą podróżą w pojedynkę zwiastowali, nigdy do tej pory całe szczęście nie nastąpiły. Zdarzyły się pojedyncze niezbyt przyjemne sytuacje jak złapanie za pośladki w centrum miasta czy namolne niemoralne propozycje. Oczywiście na takie zachowania nie wolno się godzić, ale niestety jako kobiety jesteśmy na nie często narażone. I wcale nie musimy wyjeżdżać daleko i same, by się o tym przekonać. Mnie przydarzyła się nieprzyjemna sytuacja w Gdańsku, niemal pod samym domem. Wracałam z prezentacji w innym mieście, podczas której opowiadałam o podróżowaniu po Ameryce Środkowej. Pod koniec wszyscy pytali, czy się nie bałam, bo przecież tam jest tak niebezpiecznie. W drodze powrotnej w pociągu
zostałam zaczepiona przez nieprzyjemnie nastawionego do mnie mężczyznę. Bez powodu zaczął mnie obrzucać obelgami, grożąc, że mnie zabije. Wystraszyłam się nie na żarty, bo do mojej stacji brakowało dwóch przystanków. Zmieniłam wagon i po chwili wyskoczyłam na właściwym peronie. Mężczyzna też. Byliśmy tylko ja
i on i choć do domu miałam kilka minut, czekało mnie przejście przez pusty podziemny korytarz. Wolałam nie ryzykować, zwłaszcza że mężczyzna zaczął za mną znów krzyczeć. Pomógł konduktor. Kazał mi wsiąść z powrotem do pociągu, mężczyźnie zamykając drzwi przed nosem. Wysiadłam na kolejnym postoju, mając
w głowie pytania innych o to, czy się nie boję podróżować do niebezpiecznych krajów. Pomyślałam, że tam podobna sytuacja nigdy mnie nie spotkała. Pierwsza podróż w pojedynkę „Czy ty chcesz mnie do grobu wpędzić przedwcześnie?” – huknęła moja mama na wieść o planie pięciomiesięcznej samotnej podróży
do krajów powszechnie uznawanych za niebezpieczne. Znanych z wysokich statystyk zabójstw, zaginięć, rozbojów. Krajów rządzonych przez gangi i kartele narkotykowe. I w dodatku te wybuchy
wulkanów i trzęsienia ziemi. Co kilka dni życzliwie podsyłała mi linki z listami najniebezpieczniejszych krajów świata (Salwador znajdował się wówczas na drugim miejscu). „Przecież tam na każdym rogu z maczetami będą czyhali” – przekonywała. Nie zabrakło też linków do stron z zasadami zachowania się podczas trzęsienia ziemi. Nie ma to jak wsparcie rodziny.

O dziwo na każdym rogu nie było maczet, ale panowie policjanci z karabinami, dzielnie strzegący bezpieczeństwa. Podróżowałam sama, komunikacją lokalną, czyli kolorowymi chicken busami, i zewsząd mogłam liczyć na pomoc. A to kierowca pomógł dźwigać plecak do kolejnego autobusu, a to ktoś towarzyszył mi w drodze, bym się nie zgubiła, a to kupił bilet, bo zabrakło mi drobnych, a to policja podrzuciła na dworzec autobusowy. Ot tak, po
ludzku, życzliwie, z troską. Wiem, że gdybym była w towarzystwie, nie mogłabym liczyć na taką pomoc. Samotna kobieta wzbudza w innych rodzicielskie uczucia, chęć zatroszczenia się, bo przecież „to mogłaby być moja córka…”. Z troską również mnie przestrzegano i przekonywano, że w wiele miejsc nie powinnam iść sama, że to niebezpieczne, że lepiej taksówką albo busem turystycznym z przewodnikiem i innymi turystami. Dzielnie się przed tym broniłam, choć wielu przestróg posłuchałam. Nikt lepiej od miejscowych nie wie, które
dzielnice są niebezpieczne i w które lepiej się nie zapuszczać nie tylko samemu i w nocy, ale nawet za dnia i z obstawą. Ta pierwsza podróż w pojedynkę dała mi siłę i wiarę we własne możliwości. Gdyby nie ona, nigdy nie odważyłabym się zrobić wielu rzeczy. Nie napisałabym książki, nie zaczęłabym publikować tekstów podróżniczych, prowadzić bloga, fotografować, nie zorganizowałabym festiwalu podróżniczego dla kobiet. (Nie) tylko dla odważnych Ponoć najwięcej nieszczęśliwych wypadków zdarza się pod własnym dachem, dlatego jestem zdania, że należy spod niego jak najczęściej wychodzić. Równie ryzykowną podróż można odbyć do Indii i do średnio bezpiecznej dzielnicy we własnym mieście. Strach, że coś się nam stanie w obcym kraju, jest rozniecany przez
niewiadomą. Tak było ze mną. Lęk przed nieznanym, podszyty przekonaniami innych, że świat jest zły i niebezpieczny. Przekonaniami o mnie samej, że sobie nie poradzę, że się zgubię, że coś mi się stanie, że nie zniosę samotności i tęsknoty. Gdybym jednak nie wyjechała po raz pierwszy sama i nie zderzyła moich wyobrażeń
z rzeczywistością, nie przekonałabym się, gdzie leży prawda. Zdałam sobie sprawę, że bać się to zupełnie normalna rzecz. Wychodzimy przecież poza strefę komfortu i doświadczamy czegoś nowego. A nowe zawsze naznaczone jest obawami, zmusza do innego spojrzenia na wydawałoby się znane zjawiska, do zdobycia od nowa wiedzy na temat otaczającego świata i ludzi. Boimy się nieznanej i obcej kultury, do której nie przystają dotychczas stosowane schematy i stereotypy. Wszystko trzeba poznawać od nowa, ale jak mówi porzekadło: „Życie się zaczyna tam, gdzie kończy się nasza strefa komfortu”

Kiedyś myślałam, że podróżują tylko osoby odważne. Szybko przekonałam się, że tu nie o odwagę chodzi, ale o umiejętność zapanowania nad strachem, który jest zupełnie normalny. Warto jednak na samym początku nie rzucać się na głęboką wodę, jak to ja zrobiłam, i na pierwszą podróż wybrać kraj uważany za bezpieczny. Pomoże nam to oswoić się z tego typu wyjazdami. Strach i bezpieczeństwo Całkowite pozbycie się strachu jest niemożliwe, ale zapanowanie nad nim już tak. W tym celu przede wszystkim staram się zawsze nastawiać pozytywnie przed podróżą, nie wymyślać pesymistycznych historii, które mogą mi się przydarzyć, bo to do niczego dobrego nie prowadzi, wręcz przeciwnie, nakręca i generuje przykre emocje. „Na pewno coś mi się stanie”, „na pewno mnie okradną”, „nie poradzę sobie” – takie myślenie może stać się samospełniającą się przepowiednią, więc go unikam. Nie odcinam się całkowicie od tych myśli, ale staram się zaakceptować ich istnienie i to, że bać się
jest czymś zupełnie naturalnym. Nie pozwalam jednak lękowi przejąć kontroli nad sobą. W zamian przekonuję samą siebie, że gdy będę myśleć pozytywnie w drodze, to będę przyciągać tylko pozytywnych ludzi i pozytywne zdarzenia. Przed pierwszą podróżą pomogły mi zapanować nad strachem spotkania z innymi podróżującymi w pojedynkę kobietami oraz napisane przez nie książki. Dzięki nim zaczęłam myśleć, że skoro one dały radę, to dlaczego ja miałabym sobie nie poradzić. Patrzący z boku przeciętny mieszkaniec Polski tak naprawdę większość moich podróży uzna za ryzykowne, bo wyjeżdżam sama i daleko. Tyle że towarzystwo innej osoby wcale nie zapewnia nam bezpieczeństwa, może dawać jedynie złudne jego poczucie.

Bezpieczeństwo musimy zapewniać sobie same, polegając na własnej intuicji, zdrowym rozsądku i wskazówkach mieszkańców odwiedzanego kraju. Ta kombinacja nigdy mnie nie zawiodła. Najlepsza szkoła życia Podróże kształcą. Tak mówi znane porzekadło i trudno się z nim nie zgodzić. Podczas pierwszej samotnej wyprawy czułam się jak w przedszkolu, w którym dziecko powoli zapoznaje się z cyferkami i literkami, uczy się nawiązywać pierwsze kontakty, radzić sobie z pierwszymi samodzielnymi zadaniami. Uczyłam się języka i ufania innym, otwartości, która nie blokuje mnie przed proszeniem o pomoc, odrzucenia wstydu, który paraliżuje i odbiera chęć wypowiadania się w obcym i wciąż niezbyt dobrze znanym języku. Wreszcie i przede wszystkim dowiedziałam się bardzo wiele o sobie samej. Wszystkie strachy, które nie pozwalały mi spokojnie spać nocami przed wyjazdem, zniknęły. Gdybym nie odważyła się wyjechać, nie dowiedziałabym się, że jestem w stanie sama poradzić
sobie z wieloma rzeczami, że nie potrzebuję i nie muszę być skazana na obecność drugiej osoby, by się zdecydować na coś, że mogę liczyć sama na siebie i że właściwie skoro poradziłam sobie sama przez tyle miesięcy gdzieś na drugim końcu świata, nie istnieją już dla mnie rzeczy niemożliwe.
Podróże w pojedynkę oprócz szkoły życia mają też wiele innych zalet. Podróżujesz w takim tempie, jakie ci pasuje. Nie musisz gnać, by zobaczyć setny zabytek z listy „must see”. Jeśli nie masz ochoty na zwiedzanie, możesz przesiedzieć cały dzień w kafejce i obserwować życie miasta. Wszystko robisz we własnym rytmie. W grupie rzadko jest tak, że wszyscy chcą tego samego. Jedni wolą plażować, inni zwiedzać muzea, jeszcze inni ruszyć szlakiem knajpianym albo udać się na zakupy. Samej oglądasz tylko to, na co masz ochotę. Nie tracisz czasu na to, co cię nie interesuje. W podróży w pojedynkę stajemy się bardziej uważni. Nie rozpraszają nas rozmowy z towarzyszami wędrówki. Skupiamy się na otaczającym nas świecie, a dzięki temu zauważamy więcej. Para to już grupa i choć wtedy również można nawiązać wiele przyjaźni i znajomości, samodzielne podróże bardziej otwierają nas na innych. Do podróżujących solo ludzie lgną bardziej, dzięki czemu gdy mamy dość bycia samemu, zawsze znajdziemy towarzystwo. Podróż w pojedynkę uczy niezależności i czyni bardziej odważnym. Przekonuje, że nie ma takiej sytuacji, z której nie byłoby wyjścia. Uczy słyszeć i widzieć, a nie tylko patrzeć i słuchać.
Żyj tak, by nie żałować Do każdej wyprawy podchodzę indywidualnie. Większą ostrożność zachowuję, gdy jadę do krajów zdominowanych przez kulturę macho, np. Ameryki Środkowej: Gwatemali, Hondurasu, Meksyku, Gruzji i krajów arabskich. Staram się wówczas w miarę możliwości nie rzucać w oczy. Ubieram się skromnie, nie maluję, nie patrzę mężczyznom w oczy, co macho często rozumieją jako zainteresowanie ich osobą. Nie spaceruję sama nocami, a już na pewno nie noszę przy sobie sprzętu fotograficznego, dokumentów i wszystkich pieniędzy. Mam zawsze w kieszeni około dziesięciu dolarów (lub ich odpowiednik), by w razie napadu spokojnie je móc
oddać, nie denerwując złodzieja brakiem zdobyczy. Zawsze dopytuję miejscowych o miejsca niebezpieczne,
w które lepiej się nie zapuszczać. Podpytuję pracowników hosteli, w których nocuję, i rodzin z airbnb, gdzie się zatrzymuję. Znajomych, z którymi nawiązuje kontakt przez couchsurfing.org. Kiedy podróżuję sama, ludzie często wręcz czują się w obowiązku, by mnie przestrzec. Zaczepiają na ulicy, pytają, skąd jestem, i doradzają w niemal każdej kwestii. W samotnej podróży nigdy się nie jest samotnym i zawsze można liczyć na pomoc innych. Nawet gdy o nią nie prosimy, znajdą się tacy, którzy będą chcieli z dobroci serca nam ją zaoferować. Podstawą praktykowaną przeze mnie w podróży jest pozytywne podejście do świata, z pewną dozą zaufania (ograniczonego, ale jednak zaufania). Pozytywne nastawienie sprawia, że świat też jest do mnie nastawiony w ten sam sposób. Pozytywna aura wokół przyciąga tylko życzliwych ludzi i dobre zdarzenia. Może to banał,
ale ja staram się w to wierzyć i widzę efekty. Takie podejście pomaga mi realizować marzenia. Bez oglądania się na to, co powiedzą inni. Bo w końcu życie jest tylko jedno i warto je przeżyć tak, by
niczego nie żałować.