Równo dwie dekady temu pokazałeś kolekcję dyplomową i zacząłeś pracować jako projektant. Z sukcesem do dziś. Przez te wszystkie lata noga ci się nie powinęła?
Mieliśmy dużo szczęścia. Telefon dzwonił, mogliśmy przebierać w propozycjach. Niewątpliwie sprzyjało nam to, że pracę zaczęliśmy jeszcze w czasach prospertity, wielkiego boomu na polskie marki typu Hexeline. Te firmy miały pieniądze, rozwijały się. Ale też byliśmy pracowici. Przecież liczba projektów, które zrobiłem, idzie w tysiące.
Ale szczęście w tym zawodzie nie wystarczy.
Byłem też bezczelny.
To chyba ostania rzecz, o jaką można cię podejrzewać.
A jednak byłem. Bezczelny i pewny siebie. Wiele firm, takich jak na przykład Aryton, stworzyło mi świetne warunki, a ja potrafiłem im z dnia na dzień podziękować. Ale w tym zawodzie musisz taki być, bo wszelkie bezpieczne wybory się tu nie sprawdzają. Znam takich, którym zależało na bezpieczeństwie i stabilizacji, którzy studiowali ze mną i nawet byli ode mnie lepsi, ale wybrali ciepły etat. Teraz są na bezrobociu, bo firma z nich zrezygnowała albo zbankrutowała, a oni nie mogą się odnaleźć. My jednak byliśmy hardzi. Gdy coś nam nie pasowało, to szliśmy dalej. Przez pierwsze lata zmieniliśmy kilka firm, zbieraliśmy doświadczenia, pieniądze. Gdy dowiedziałem się już w Arytonie, jak się robi płaszcze, to szedłem do Quiosque, gdzie pracowałem na dzianinach, by nauczyć się robić swetry. Potem było Hexeline, potem Molton, sieciówki… Dzięki temu umiem o wiele więcej od kolegów, którzy spędzili całe życie w jednej firmie, oddali jej swój talent i czas. A teraz są wypluci.
A ty nie jesteś czasem wypluty? Przecież od lat pracujesz dla wielu firm jednocześnie.
Nie, bo mam MMC, który zarówno dla mnie, jak i dla Ilony (Majer, współtwórczyni MMC – przyp. MZ), jest wentylem. Tu realizujemy się w stu procentach. Zależy nam, by pokazać naszą wizję mody i podchodzimy do niej jako artyści. Dlatego jeśli zamawiam tkaninę do pokazu, to mogę zapłacić za nią nawet sto euro za metr. Nie chcę się ograniczać. Całe życie ograniczam się przecież pracując dla przemysłu.
Ograniczanie się pachnie nudą…
Bo tak naprawdę praca projektanta to nudne rzemiosło. Niby fajnie, bo rysujesz, tworzysz, jeździsz na targi, wybierasz tkaniny, ale w swej istocie zawód ten to ciężka praca biurowa. Zwłaszcza w sieciówce, gdzie projektant wykonuje żmudną, nużącą robotę. Często anonimowo, często z produktem, do którego nie jest przekonany. Ba, nawet trzy czwarte projektów, jakie wychodzą spod ręki twórcy, to takie, pod którymi nie chce się on podpisać. Po prostu: został do nich zmuszony. Dodatkowo, jeśli firma, dla której się pracuje, jest profesjonalna i zatrudnia brand menedżerów, którzy narzucają nawet kolorystykę kolekcji, to ta praca, choćby nawet była przyjemna, nigdy nie da stuprocentowej satysfakcji.
Mówisz też o sobie?
Oczywiście. Pracowałem dla firm, które dawały mi wolną rękę, na przykład Monnari za czasów Marka Banasiaka, bo on miał duże zaufanie do projektantów, ale też poznałem firmy, które projektantów skrajnie ograniczały. Choćby poprzez to, że trzeba tam projektować coś z tkanin nie droższych niż trzy euro. Naturalnie, ze wszystkiego można zrobić coś ciekawego, ale perspektywa stworzenia stroju z poliestru, którego nienawidzisz, lecz musisz, bo w tej cenie nic nie znajdziesz innego, nie jest uskrzydlająca.
I jak się wtedy czuje Rafał Michalak?
Jestem na tyle profesjonalnym projektantem, że wiem, że dam radę. Poza tym zawsze szukam satysfakcji. I znajduję ją – na przykład – w tym, że dana rzecz dobrze się sprzedaje. Zawsze miałem w życiu jeden cel: zarobić pieniądze, pracując zgodnie w własnym wykształceniem i kwalifikacjami, ale jednocześnie mieć frajdę.
Jesteś jednak projektantem do wynajęcia.
Tak. Cały czas pracuję dla kogoś. I tak miało być. Od samego początku mieliśmy pomysł, by być projektantami do wynajęcia; Ilona też przecież od lat pracuje w Caterinie. Ja aktualnie tworzę dla Si-Mi. To marka w teorii grunge’owa, ale zgłosiła się do mnie, bo chciała mieć coś bardziej „premium”. Zatrudnili kilkoro młodych, zdolnych projektantów, ale też szukali kogoś doświadczonego, kto pomoże im urzeczywistnić ich wizję, a przy okazji uzupełni kolekcję o projekty bardziej zaawansowane. Bo marka posiadająca butik przy Mokotowskiej, powinna takie mieć. Stąd zaprojektowałem dla nich rzeczy ze skóry czy jedwabiu.
Przyznajesz, że punktem wyjścia do pracy nad każdą kolekcją MMC są tkaniny. To one was inspirują, nadają kierunek i klimat kolekcji. A jak jest w przypadku pracy dla firm komercyjnych?
Podobnie.
Ale mówiłeś, że miewasz budżet trzy euro?
Ale i tak zaczynam od wyboru tkaniny. Oczywiście, staram się dogadać z właścicielem danej marki, by kwota ta była jak największa. Zawsze też proszę, by określił cenę sklepową wyrobu. Inaczej bowiem wyglądać będzie wyrób za sto złotych od tego, który ma kosztować tysiąc. W tym drugim mogę dać droższe wykończenia, zastosować rozwiązania czy materiały, których klient nawet nie zobaczy, bo schowane są w środku, mające jednak wpływ na komfort noszenia. W MMC natomiast nie zawsze zależy mi na tym, by projekt był praktyczny; czasem podstawową jego cechą ma być widowiskowość.
I jakie są efekty tych eksperymentów?
Zdarzają się porażki. Typu: zachwyci nas jakaś tkanina, zamówiona na Premiere Vision i wypatrzona na Forum Trendów, przychodzi do nas, a tu krawcowe mówią, że nic nie da się z niej uszyć, bo – na przykład – farbuje przy szyciu ręce. Wtedy taka tkanina wypada z kolekcji.
A na skalę przemysłową?
Też się zdarza. Ale tu proces jest w miarę długi i „buble” wyeliminowuje się na wcześniejszym etapie tworzenia kolekcji. Prestiżowe polskie marki, przynajmniej w teorii, powinny robić próbę ścieralności tkaniny, obserwować, jak ona zachowuje się po praniu i tak dalej.
A tempo?
Często jest ogromne. Przez lata pracowałem dla firmy, która miała tygodniowe cykle. W poniedziałek zgłaszali zapotrzebowanie na konkretną rzecz, a w następny poniedziałek odszyty model trafiał do produkcji. Od razu po telefonie rysowałem projekt, dzień później dawałem go konstruktorowi, on koło środy miał już gotową konstrukcję i mogliśmy robić prototyp, zakładając, że tkanina jest dostępna od ręki.
Stałeś się taką jednoosobową Zarą?
A miałem wyjście? Kiedyś kolekcje powstawały z półrocznym wyprzedzeniem. Wiele firm jednak zaprzestało kontraktacji; dziś sklepy boją się, że za pół roku co innego będzie modne albo nie wiedzą, czy same będą jeszcze istnieć. To wszystko wpłynęło na popularność pronto mody. Ten system o tyle się sprawdza, że szybciej reagujesz na to, co się dzieje na rynku. Szybciej wprowadzisz kolor, bo – na przykład – nagle pani Rozenek założyła żółte spodnie i wszystkie kobiety chcą mieć takie same.
To źle czy dobrze?
O szybkiej modzie mówi się z pogardą, ale ja uważam, że ratuje ona nieduże polskie firmy. Jest tańsza w przygotowaniu, mniej ryzykowna. Internet sprawił jednak, że wielu właścicieli firm zwolniło projektantów. Każdy może wejść na Net-a-porter, skopiować przód i tył bluzki, i pomysł na strój ma gotowy. Kiedyś też kolekcje były pilnie strzeżone. Na targi w Duesseldorfie trzeba było mieć akredytacje czy zaproszenia. Teraz to już nie ma sensu. Inna sprawa, że nie ma też już targów. Największe tego typu imprezy upadają. Nikt nie ma potrzeby kontraktowania. Półroczne wyprzedzenie w cyklu produkcyjnym także przestaje być wymogiem. Sieci które produkują w Chinach – jasne. Ale polski mały biznes tego nie potrzebuje. Oni muszą obejrzeć witrynę Zary czy H&M-u, by wiedzieć, co aktualnie jest na czasie, a potem jeszcze zobaczyć konkretne ubranie na pogodynce, by mieć potwierdzenie, że akurat to jest modne.
Czego cię nauczyła praca dla firm odzieżowych?
Skrupulatności i terminowości. Nie możesz się spóźnić z projektem – czas w modzie jest istotny, bo możesz mieć superpomysł, ale jeśli za długo go realizujesz, to ktoś cię ubiegnie. Nie można też zbyt długo myśleć. Instynkt jest bardzo ważny w tym zawodzie, dlatego zawsze mój pierwszy wybór jest najtrafniejszy. Nie tylko mój. Jeśli jedziemy z Iloną na targi materiałów do Paryża i oddzielnie oglądamy tkaniny, bo wybieramy je dla dwóch różnych firm, to i tak zazwyczaj wieczorem zgadujemy się, że podobało nam się to samo. Niedobrze jest za długo myśleć, bo modyfikując projekt można go „zamęczyć”. Wyjdzie z tego coś jak remake’i filmów, zazwyczaj gorsze od oryginału.
Tę naukę wykorzystujesz do pracy nad waszą marką, czy też MMC to po prostu, mówiąc kolokwialnie, odpięcie wrotek?
Wykorzystuję. Praca dla firm komercyjnych dała nam zaplecze techniczne. Pracowałem z technologami, konstruktorami, świetnymi fachowcami. Wiem więc, czego mogę wymagać od ludzi, którzy dla mnie pracują. Wiem, że kurtki puchowej nie można zrobić chałupniczo, tylko w fabryce. Wiem, jakie wkłady i puch zamówić. Oczywiście, przez to nasze kolekcje są droższe w produkcji, bo nie zdarza nam się odszyć niczego u krawcowej, szyjącej w domu. Poza tym wiem, gdzie co kupić. To wbrew pozorom cenna, niełatwa do zdobycia wiedza. Wielu projektantów nie ma pojęcia, gdzie co zamawiać, a ja, jeśli szukam – na przykład – powleczonego dżinsu, to wiem, w jakiej fabryce i w jakim kraju produkuje się go na wysokim poziomie. Mamy też zaprzyjaźnionych kilka manufaktur we Włoszech, w których żadna polska firma nie kupowałaby tkanin ze względu na ceny. Gdy przyjeżdżamy, mówią: „widzieliśmy wasz pokaz w necie, świetnie użyliście tej tkaniny”.
Wiedzę o tkaninach zdobyłeś także jako dyrektor artystyczny importera tkanin?
Pracowałem tam przez ostatnich kilka lat. W pewnym momencie przestało mnie to pasjonować.
Ale praca chyba ciekawa? Jeździłeś do Chin czy Hongkongu, chodziłeś po wielkich halach…
To nie tak. Zanim pojedziesz do Chin, musisz przygotować koncepcję kolorystyczną sezonu, z jednej strony kierując się trendami, a z drugiej strony własnym nosem. Musisz bowiem umieć przewidzieć, co się sprzeda w Polsce. A polska moda nie zawsze kieruje się trendami. Są, na przykład, kolory uwielbiane na świecie, ale nienawidzone w Polsce. Nikt ich nawet do ręki nie weźmie.
Na przykład?
Do niedawna było tak z fioletem, z bordo jest właściwie tak do dziś. To się zmienia, bo kiedyś na cenzurowanym w naszym kraju był przecież żółty, który dziś dobrze się sprzedaje. Ponadto musisz umieć przewidzieć, które kolory i jakie tkaniny spodobają się klientom. A wśród nich są zarówno firmy „ptakowe”, to jest z centrum „Ptak” w Rzgowie, szyjące na rosyjskie bazary, jak i sieciówki i marki premium. Wszyscy teraz szyją jakąś część kolekcji w Polsce, bo w Azji nie uszyjesz pronto mody. Nawet sieciówki wolą sprzedać coś z niższą marżą, ale mieć produkt must have. Bo to, co musisz mieć, zawsze okazuje się w ostatniej chwili. Spoczywa więc na tobie całe ryzyko wybrania tkanin. W imieniu właściciela hurtowni wydajesz miliony dolarów, co jest ogromną odpowiedzialnością. Przerwałem to z dnia na dzień, bo przestało mi to sprawiać radość. Ta sztampa, kolejny wyjazd, kolejne zamówienie, kolejna tabela Pantone’a…
Ale gdy szedłeś przez centrum handlowe i widziałeś na wystawach manekiny to…
Mówiłem sobie w myślach: to wybierałem, to wybierałem, tamto też wybierałem… Wizytując Ptaka – choć może to dziwnie zabrzmi, ale tam też szukałem inspiracji – widziałem w kilkudziesięciu boksach tkaniny wybrane przez siebie. To daje satysfakcję, choć często musiał mi się włączyć osobisty cenzor, by nie przesadzić z wyborem. By nie było przesadnie modnie, po prostu. Przy okazji zobaczyłem też, na jaką skalę włoskie fabryki wciskają klientom chiński import jako własny produkt. Oczy mi się otworzyły, bo te napisy na metce Made in Italy niczego tak naprawdę nie oznaczają. Poznałem też świat innej polskiej mody. Taki garażowy, nielegalny…
Aż tak?!
Może za dużo słowo nielegalny, ale jest mnóstwo wielkich, tajemniczych polskich firm, które sprzedają towary tylko na Wschód. Pamiętam, że gdy na początku współpracy z tą hurtownią jej szefostwo wymieniło mi swoich największych klientów, to żadnej marki nie znałem nawet ze słyszenia. Będąc w tej branży kilkanaście lat! Poznałem też jednak wiele marek odnoszących wielkie sukcesy, a założonych przez ludzi, którym kompletnie nie zależy na rozpoznawalności. Oni tworzą modę dla pieniędzy.
Przygnębiające?
Dla mnie to w porządku – czysta sytuacja. Co więcej, firmy te często mają zdrowe podejście do projektanta. Zatrudniają i mówią: „słuchaj, jest mi obojętne, co mi narysujesz. To po prostu musi się mi sprzedać”. To zazwyczaj dość prości ludzie, więc rozmowy z nimi są mniej więcej takie: „- Co by pan chciał? – Strzał. Jaki strzał? – No strzał w dziesiątkę”. Nikt nie myśli tu o kolekcjach jak o modzie, a o modzie jako o sztuce. Jeśli się sprzedaje, to znaczy, że jesteś dobrym projektantem. Ale jeśli się nie sprzedaje, choćby lata 70., które rządzą obecnie wszędzie, ale niekoniecznie w centrum handlowym Ptak, to jesteś kiepski.
Jak godzisz pracę dla wielu tak różnych firm?
Własna marka a praca dla cudzej to są dwa różne światy. Szczęśliwie, nigdy nie spotkałem się z zarzutem, że to, co zrobiłem dla MMC było fajniejsze. Jest po prostu inne. I choć MMC jest dziełem, z którego jestem dumny najbardziej, to przez lata byłem też dumny z rzeczy, które zrobiłem dla innych firm. Jedno drugiego nie wyklucza. Pamiętam radość, kiedy jeszcze w latach 90. mój płaszcz dla Arytonu dostał złoty medal na targach w Poznaniu. Albo gdy nagle zobaczyłem swoją rzecz w dobrej gazecie. Obojętne czy z metką MMC czy Pabii. No i w MMC działamy w duecie, więc siła jest podwójna. To praca zespołowa; ważne, że pracują w niej dwie, a wcześniej trzy, gdy była z nami Gosia (Małgorzata Czudak, współzałożycielka MMC – przyp. MZ), bardzo różne osoby, dobrane na zasadzie przeciwieństw.
Macie jednak spójny, bardzo charakterystyczny styl.
Kiedyś tego nie widziałem. Uważałem, że każda kolekcja jest pracą od nowa. Ale ostatnie dwa, trzy lata pokazały, że nasze rzeczy nie muszą mieć już metki, od razu wiadomo, że są nasze. Wypracowaliśmy własny język mody. W przemyśle też tak jest; w projektach dla firm widać naszą rękę. Choćby cięcia, których często używamy, albo – na przykład – wydłużoną proporcję sylwetki. Ale to, co robię dla przemysłu nigdy nie jest gorsze.