brak kategorii
PUDELEK: wszystko co chcielibyście wiedzieć, a baliście się zapytać (WYWIAD)
12.06.2016 Redakcja Fashion Magazine
Patryk Chilewicz: Łukasz, kim chciałeś być jak dorośniesz?
Łukasz Zając: Jakbym powiedział, że strażakiem, to bym skłamał. Chciałem być żołnierzem i dalej poniekąd chcę. Później weszło BRAVO, Ulica Sezamkowa, Cartoon Network i zobaczyłem, że istnieje coś takiego jak show-biznes. Wycinałem ostatnie strony z BRAVO, bo tam były kapele, które mnie interesowały, bo był Michael Jackson. Miałem zeszyt pełen gwiazd, ze zdjęciami, informacjami. Pamiętam, że to była era kaset VHS i nagrywania telewizji na wideo, żeby obejrzeć potem w domu, bo nie każdy miał kablówkę. Więc na początku chciałem być żołnierzem, później pojawiła się nutka zwątpienia i uznałem, że dziennikarze to jednak fajną robotę mają. Tak sobie piszą o gwiazdach, pieniądze za to biorą pewnie, kolorowo jest. Dopiero później dowiedziałem się, jak to wygląda.
Jaka była twoja pierwsza praca związana z show-biznesem?
W takim show-biznesie w pojęciu mikro zaczynałem jako tak zwany „dziennikarz od dziur w jezdni” w Tygodniku Chełmskim. To była moja pierwsza przygoda z prasą. No i z takiego dziennikarza, który – pamiętam jak dziś – napisał porywający tekst o rozpadającym się murze przy cmentarzu na Lwowskiej, zacząłem się interesować chełmskim światkiem didżejów i wydarzeń kulturalnych. Stałem się samozwańczym dziennikarzem prowadzącym coś à la „Galatykę” (rubryka towarzyska w „Gali” – przyp. red.) chełmskich artystów. Do tego doszła jeszcze w pewnym momencie praca w radiu, gdzie kolega Grzesiek Pękała zaprosił mnie do prowadzenia audycji „Youth of the Nation”. To były czasy końcówki liceum, gdzie poznawaliśmy rzeczy w stylu: kiedy świeci się czerwone światło to trzeba mówić, a jak się nie świeci, to już nie trzeba. Później była kolejna audycja w radiu, już prowadzona przeze mnie, która dotyczyła ciężkiej muzyki, której byłem i jestem do tej pory fanem.
Dało się z tego wyżyć?
Jak masz dziewiętnaście lat i dostajesz pieniądze z tego, co wydaje ci się, że nigdy nie stanie się twoją pracą, idziesz do sklepu i kupujesz sobie parę oryginalnych spodni, a do tego oryginalne buty marki bodajże Converse, to widzisz, że z tego można wyciągnąć jakieś profity, takie czysto finansowe. To nie jest tylko zajawka, poznawanie ludzi, przybijanie piątek i rozmawianie o tym, że „No wiesz, wczoraj graliśmy nad Białym, a dzisiaj gramy w Chełmie, a jutro jedziemy do Zamościa”. W pewnym momencie okazało się, że kultura to nie tylko teatr, nie tylko film i Kino Zorza, w którym premiery, jak to często bywa w małych miejscowościach, docierały trzy miesiące po premierach.
Później przyjechałeś do Warszawy.
Tak. To była emigracja miłosna… Wyjeżdżając z Chełma już studiowałem zaocznie dziennikarstwo w pięknym mieście Lublin i to były chyba jedne z lepszych studiów, które udało mi się zaliczyć. Dojeżdżałem z Warszawy, gdzie miałem prace różne, różniste, poczynając od marketingu telefonicznego po bycie ambasadorem marki Levi’s, co sprowadzało się do bycia sprzedawcą dżinsów po prostu. Po drodze jeszcze była słynna marka Cropp Town – tam byliśmy wyluzowanymi chłopakami, którzy mieli własną playlistę i rządzili w sklepie na Chmielnej. Miałem wtedy ze 21 lat, opuściłem wygodne pielesze domu rodzinnego i wylądowałem przerażony w wielkim mieście. Pierwsze mieszkanie z dziewczyną, walka o byt i hajs na wynajęcie lokum, lampkę wina do obiadu i bilet miesięczny. Pod koniec studiów, jak byłem na trzecim roku i kończyłem licencjat, pracowałem jako barman i poznałem Tomka Lipińskiego, teraz wziętego PR-owca, który zaproponował mi: „Ej stary, nie chciałbyś spróbować jako dziennikarz?”. Ja powiedziałem, że pewnie, że bym chciał. A ponieważ pracował wtedy jako dziennikarz w tabloidzie, załatwił mi rozmowę kwalifikacyjną.
W „Super Expressie”?
Owszem. I tak się zaczęła moja przygoda z show-biznesem przez duże „SZ”. Tam spędziłem sześć lat. To był 2008 rok. W 2003 skończyłem liceum, w 2005 przeniosłem się do Warszawy, a w 2008 zacząłem pracę w Superaku.
I jak teraz wspominasz tamten czas? Pytam się też dlatego, że ja pracowałem w konkurencji i wszyscy się mnie o to pytają: „Jak było w Fakcie, czy nie jest ci wstyd, że tam pracowałeś?”, a mi totalnie nie jest wstyd, bo nie uważam, żebym robił jakieś wstrętne rzeczy.
Jako „hieny tabloidowe” i ty i ja dobrze wiemy, że nie ma lepszej dziennikarskiej szkoły życia. Jeśli chodzi o szlify dziennikarskie, o zdobywanie warsztatu i praktyki, to praca w dzienniku, gdzie codziennie musisz stanąć na kolegium, powiedzieć co masz, co jesteś w stanie załatwić, z kim rozmawiałeś, jakie masz zdjęcia albo jaką akcję planujesz, wyrabia w tobie tryb pogoni za newsem i dyscypliny pracy. Tam codziennie trzeba było coś robić. Oczywiście, wszyscy, tak jak wspomniałeś, moralnie podpytują cię: „O boże, Super Express, o boże, Fakt, matka Madzi i korespondent wojenny śpiący na tylnym siedzeniu, czy to są moralne wybory, czy to jest etyczne?” i tak dalej. Ja o tym nie myślałem. Jak trzeba było stać w krzakach to się stało, jak trzeba było wpaść do kogoś do szpitala z kwiatami, to się wpadało do szpitala z kwiatami. Co prawda były to akcje, które zakrawały o lekkie wariactwo, ale to były też momenty, kiedy poznawałem swoje granice – coś, co wydawało mi się nie do zrobienia, okazywało się do zrobienia ot tak, bo taki był twój temat. Po owocach cię poznają…
Ludzie myślą, że dziennikarze którzy piszą o gwiazdach, siedzą przy biurku i wymyślają historyjki. A to chyba tak nie wygląda, co?
Z takiego dłubania palcem w nosie wychodzą historyjki zwane „kupą ze zdjęciem”, czyli coś, co jeśli jesteś na wierszówkach, pozwala ci zarobić na jogurt i bułkę. Z dłubania w nosie i patrzenia w sufit jeszcze żaden temat nie powstał. Chodziłem do szkoły, gdzie mówili mi, że temat leży na ulicy i siedzenie przed kompem, wydzwanianie, co oczywiście było praktyką naszą codzienną, czasami skutkowało, a czasem nie. Dostałem patrona, Ankę Janicką, która teraz jest naczelną „Grazii”. Anka dała mi trzy numery telefonów, do osób, które do tej pory kojarzyłem najwyżej z pierwszych stron gazet, ewentualnie z telewizora. Pokazała mi gdzie się odpala komputer, jak się uruchamia edytor tekstu, dała mi trzy godziny. Była godzina 14, a o godzinie 17 jest kolegium. I polecenie: z tych trzech numerów masz przynieść coś. Pamiętam jak dziś, że z godzinę chyba gapiłem się w telefon i zastanawiałem, jak mam zacząć pierwszą rozmowę z kimś, kogo uważam za autorytet, idola, gwiazdę. Zadzwonić, przedstawić się, nie wiem, zapytać: „Cześć, co słychać”? Nikt mi nie pokazał palcem, jeśli sam tego nie zrobiłem, to nie miałem tematu i przychodziłem na zebranie, a wszyscy patrzyli na mnie pytającym wzrokiem: „No i co młody? Nie dla ciebie zabawa, nie?”. Więc sam zagryzłem zęby i pomyślałem: „No dobra, zadzwonię, co mi zrobi? Najwyżej mnie skrzyczy przez telefon”. Ale wtedy udało mi się wygryźć coś, co było dla mnie ekstremalnym sukcesem, bo miałem wypowiedź, już nie pamiętam nawet kogo, na zadane przeze mnie pytanie. Oczywiście coś, co było dla mnie rozkładówką (dwie strony w gazecie), okazało się 800 znakami ze zdjęciem, ale przynajmniej mogłem wybrać zdjęcie i był to mój mały, pierwszy sukces. Także gapienie się w okno to jest moment, kiedy faktycznie możesz sobie oczyścić głowę, złapać refleksję, żeby może inaczej ugryźć ten temat. Od grzebania w nosie i patrzenia w okno można się nabawić co najwyżej jakiegoś rutyniarstwa i wypalenia zawodowego. Trzeba robić, codziennie trzeba siąść, przetrzepać serwisy i zrobić prasówkę, co czasem zajmuje ci godzinę.
Zwłaszcza w czwartki, kiedy wychodzą wszystkie kolorowe magazyny Bauera (wydawnictwo wydające m.in. „Życie na Gorąco”).
Dokładnie, przeczytanie wszystkich „wywiadów życia” trochę zajmuje. Ale to jest twoja praca domowa, bez tego nie ruszysz. Dopiero na tym, budując sobie bazę w głowie, bazę porównań, odnośników, dopiero wtedy jesteś w stanie realnie pracować, mając do tego oczywiście jeszcze bazę kontaktów, ludzi, których możesz z czymś połączyć, ekspertów, do których możesz zadzwonić, zadać im pytanie i na końcu gwiazdę – musisz stanąć przed faktem dokonanym i zadać to niewygodne pytanie. Ludzie, którzy myślą: „No, siedzi sobie, wyssie z palca i napisze”, są w błędzie. Po pierwsze: za to, co napiszemy odpowiadamy przed szefem. Po drugie: za tym mogą iść pozwy sądowe. I po trzecie: tracimy wiarygodność i nazwisko.
Pudelek, gdzie teraz pracujesz, z mojej pozycji czytelnika, wyłuszcza rzeczywistość. Celnie komentujecie i puentujecie polskie gwiazdy. To was zdecydowanie wyróżnia wśród innych, mdłych portali. To zamierzone czy zupełnie przypadkowe?
Robimy rozrywkę i tak to należy traktować. To jest serwis, który od zawsze pewne rzeczy obnaża, pewne obśmiewa, a inne opisuje tak, jak na to zasługują, czyli niepoważnie. Szanujemy ludzi, którzy mają do siebie prawdziwy, a nie udawany dystans, a tym, którzy go nie mają, chcemy pokazać, że czasem warto.
A czy celebryci się obrażają za teksty o nich?
Manifestacyjnie się obrażają, bo muszą, ale koniec końców, rozmawiamy (warto rozmawiać!), bo to ja jestem człowiekiem, który w Pudelku ma imię, nazwisko, numer telefonu i maila…
Chyba jako jeden z niewielu.
Tak, jeden z nielicznych. Dodatkowo, jak robię materiały wideo i biegam z kamerą to staję oko w oko z ludźmi, którzy są bohaterami naszych tekstów, czy to kąśliwych czy niekąśliwych, czy to śmiesznych czy nieśmiesznych i bardzo często słyszę: „Nie, z wami nie gadam, no ostatnio tak mnie objechaliście, że nie, to nie ma sensu”. OK, szanuję. Moim obowiązkiem dziennikarskim jest podejść i zapytać, nawet jeżeli ktoś nie chce z nami rozmawiać. Zależy mi na tym, żeby przynieść do redakcji tak zwany koks, czyli newsa. Brylowanie na ostrzu brzytwy jest inspirujące, a adrenalinka skacze w momencie podejścia z mikrofonem do, Dody, Małgorzaty Rozenek czy Agnieszki Szulim, z którą trochę się lubimy, trochę się nie lubimy, ale jest wesoło. Ja to robię dla tej adrenaliny i tematu. Pytam, czy chce rozmawiać z Pudelkiem, kilka sekund ciszy, wahanie i… albo robimy albo nie.
Ale ten moment, kiedy stoję i kalkuluję, czy warto czy nie, czy dostanę w pysk czy nie, wtedy patrzę na operatora, a on: „Spróbujmy!”, jest niezastąpiony. No i próbujemy. Gwiazdy muszą się obrażać manifestacyjnie: „Boże, Pudel, znowu…”. Ale powoli się od tego odchodzi, bo menadżerowie zrozumieli, że to nie o to chodzi, żebyśmy się na siebie obrażali, bo obrabiamy tę samą grządkę, tylko różnymi narzędziami.
A jest jakaś czarna lista Pudelka?
Nie.
Dlaczego pracownicy Pudelka nie podpisują się? U konkurencji ludzie podpisują się imieniem i nazwiskiem, a u was nie.
U nas są pseudonimy. Tak było od samego początku.
Pije do tego, że celebryci często się obrażają i jednym z ich argumentów jest to, że to są haniebne, kłamliwe newsy, a ich autorzy nie podpisują się imieniem i nazwiskiem, tylko na przykład „tm”.
Wtedy wchodzę ja, występuję pod własnym nazwiskiem, i mówię: „Dzień dobry, jestem Łukasz Zając, jestem z Pudelka. Czy chciałby pan czy pani powiedzieć coś w stylu: „To haniebny artykuł?”. Jeśli tak to zapraszam, jestem tu po to, żeby pani wysłuchać, zadać pytania.
Przyjaźnisz się z jakimiś gwiazdami?
Nie.
A dobrze kolegujesz?
Kiedyś dr hab. Jan Pleszczyński, wykładowca na warsztacie dziennikarskim, mówił, że twój temat to nie jest twój kumpel i ja się tego trzymam. Oczywiście, ponieważ często bywam na imprezach, premierach i festiwalach, to znam wiele gwiazd i te znajomości czasem procentują, gdy chce się zrobić wywiad, ale nie umawiam się po godzinach pracy, żeby spędzać razem czas. Mam jedynie taki dziwny sentyment do Dody, że kiedyś chciałem ją zaprosić na kawę.
Na randkę?
Na kawę! Chciałem z nią pogadać jak człowiek z człowiekiem, a nie dziennikarz z gwiazdą. No i dostałem przytyczka w nos. Powiedziała mi, że woli, żebyśmy „pozostali na stopie zawodowej”. I ja to cenię.
Znamy to towarzystwo obaj i wiemy, że środowisko dziennikarzy show-biznesowych nie jest duże.
Mamy tak samo wąską ławkę jak ławka gwiazd.
Dokładnie. Znam i ty też znasz takie przypadki dziennikarzy, którzy się zaprzyjaźniają z gwiazdami: spędzają z nimi weekendy, chodzą na obiadki, dzwonią do siebie prywatnie. Czy to jest OK dla ciebie?
Nie chciałbym występować w roli jakiegoś moralizatora…
No jak to, ty jesteś z Pudelka, wy moralizujecie!
Osobiście uważam, że jeśli komuś pomaga to w pracy, w zrealizowaniu wywiadu, czy innych indywidualnych potrzeb, to OK, ja się do tego nie wtrącam. Ja wymyśliłem sobie tak, że każdy wywiad zaczynam na „pan/pani”. To jest okazanie szacunku rozmówcy.
Ja miałem problem z Korą, mówię w końcu do niej „pani Olgo”, bo „pani Koro” brzmi już totalnie kretyńsko. Ale nie wyobrażam sobie, żeby powiedzieć do Kory „Hej, siema!”.
Nie, zdecydowanie! Ja uważam, że forma „pan/pani” jest odpowiednia, bo w końcu, nawet gdy jestem na imprezie to jestem w pracy.
Pudelek cały czas porusza się w świecie show-biznesu, ale coraz częściej piszecie też o polityce, o uchodźcach, o jakiś sprawach geopolitycznych, zmianach obyczajowych. Pojawiają się nawet komentarze, o co chodzi, że w jednym tekście piszecie o majtkach Dody, a w następnym o Krystynie Pawłowicz, o uchodźcach albo o zamachu we Francji. No właśnie, o co chodzi?
Wiesz co, internet żyje informacją. I portal taki jak Pudelek, który istnieje od 2006 roku, musi reagować na to, co się dzieje. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że portal rozrywkowy to cycki, majtki, ubrania gwiazd i tak dalej, ale myślę, że to jest jednak pojemne medium… Zresztą nasze stanowisko w sprawie ACTA i słynny tekst pokazały, że my też jesteśmy zaangażowani jako ludzie, jako dziennikarze obserwujący rzeczywistość, która nas otacza. A to, że czasem zahaczamy o politykę, która anno domini 2016 ma dużo wspólnego z show-biznesem… To chyba najbardziej inspirujący dla Polaków rząd do tworzenia memów, żartów, dyskusji, które może nie są bardzo poważne, ale pokazują podejście statystycznego Polaka do tego, co się dzieje na scenie politycznej. Uważam, że to jest warte pokazywania i nasz portal pokazuje czasami dość skrajne opinie, bo ile ludzi, tyle opinii. Jeżeli my pokazujemy zamach we Francji, nawet szybciej niż TVN24, to mówimy ludziom: słuchajcie, dzieje się coś na zachodzie Europy. Bez względu na to, że możecie sobie odpalić TVN24, które jest medium wiarygodnym i z autorytetem, to Pudelek też o tym napisze, bo to dotyczy wszystkich nas. Tak samo posłanka Pawłowicz, która sypie bon motami, czy Magda Gessler, która uczy i wychowuje internet, walczy z hejtem. To wszystko jest warte pokazania. I my to pokazujemy. Na przykład, że Andrzej Duda jest sową, bo pracuje po nocach. Ja, dzwoniąc do kancelarii prezydenta, dziwię się tak samo, jak dyrektor tej kancelarii, który odbiera ode mnie telefon. Mówię: „Dzień dobry, Łukasz Zając, Pudelek. Nie sądziłem, że będę do pana częściej dzwonić, niż raz na kadencję”. I tekst z cytatem kancelarii prezydenta na temat rozwodu pierwszej pary mieliśmy jako pierwsi w internecie i podejrzewam, że w redakcjach newsowych rano miał miejsce tak zwany „pożar w burdelu”. Albo Andrzej Wajda wypowiadający się o pierwszym polskim Oscarze dla filmu „Ida”… Mamy mocne strzały i wydaje mi się, że to one przyciągają czytelników, którzy powiedzą: „O, to nie tylko show-biznes, kto z kim przyszedł i kto z kim się rozwodzi”.
Macie bardzo różnorodną tematykę i czasami też dotykacie show-biznesowego dna. Kiedyś to była Sara May, później Warsaw Shore. Nie macie poczucia, że promując takie osoby na mega popularnej stronie, jaką jest Pudelek, też przykładacie się do współistnienia i rozwijania tego typu „pomiotów szatana”
„Pomioty szatana” to nasi kumple (śmiech). Uważam, że papier wszystko zniesie, a internet zniesie dwa razy więcej. Jest miejsce dla freaków, jest miejsce dla autorytetów i dla totalnych dziwaków, co pokazują na przykład programy rozrywkowe, gdzie pan wyszedł na scenę ze świnią, która się tam odlała. I to pokazuje TVN w prime time. My pokazujemy skrajność, że coś takiego też istnieje. Jeśli chcesz to kliknij, jeśli nie to nie, twoja wolna wola. Ale wiedz, że coś takiego istnieje.
Jesteś facetem, który słucha cięższej muzyki i ma trochę inne towarzystwo, zupełnie nie celebryckie. Jak twoi znajomi podchodzą do tego, że pracujesz w show-biznesie?
Kiedy rozmawiam ze swoimi znajomymi, którzy wiedzą, że to ten koleś, który pracuje w Pudelku i tak mnie przedstawiają, to czuję się trochę tak jak miś na Krupówkach. Wszyscy chcą zobaczyć: „O, żyjesz, istniejesz i nawet masz coś do powiedzenia”. Mnie zaskakuje natomiast jak dużo moi znajomych, którzy niby się nie interesują show-biznesem, wiedzą o tym, co jest na Pudelku.
Nikt nie lubi, wszyscy czytają.
Bardzo często słyszę takie pytania: „Ty, a to prawda że…, bo czytałem u was”. Kumple z kapeli śmieją się ze mnie, gdy w czasie próby odbieram telefony, bo praca wzywa: „Nie no, Zając, kontrast pomiędzy tym obrazkiem, a tym, co robisz jest dość kuriozalny”. Ale myślę, że to też taki urok tego show-biznesu, że to wszystko jest poniekąd kuriozalne. Kiedyś wypowiadałem się jako ekspert dla programów i bardzo często jak wracam do mojego Chełma, spotykając się z ludźmi na święta, na śledziku czy na jajeczku, słyszę: „Ej Zając, widziałem cię w telewizorze, straszysz mnie o drugiej w nocy, jak lecą powtórki! Pokazywałem mojej dziewczynie, bratu, babci, że znam tego typa, to jest koleżka ode mnie z Chełma”. I to jest nawet miłe.
Bywasz nazywany hieną.
Hieną się nie bywa, hieną się jest.
Śmiejesz się, ale czy bywa to dla ciebie obraźliwe?
Nie. Mówienie na dziennikarzy, że są hienami, czy planktonem z tabloidu, jest według mnie pewną próbą usystematyzowania: my jesteśmy fajniejsi, a tamci mniej fajni. „Gazeta Wyborcza” ostatnio się popisała, robiąc artykuł o Agacie Dudzie. Środowisko medialne powiedziało, że chłopaki z GW nauczyli się idealnie kopiować pomysły tabloidów. W momencie, kiedy dzwoniłem do „prawdziwych” gazet, bo ja jestem dziennikarzem medium nieprawdziwego, to spotykałem się z podejściem: „Nie stary, my się w to nie bawimy”. Czasy się zmieniły i teraz ci prawdziwi dziennikarze dzwonią do nas z pytaniem: „Mógłbyś mi opowiedzieć, jak to było w tym i tym przypadku?”. No stary, ja swoje lekcje odrobiłem, ty odrób swoje.
Do mnie ostatnio zadzwonił kolega z „Wyborczej” z prośbą o telefon do Małgorzaty Rozenek.
My, hieny, wcześniej czy później znajdziemy każdy numer. Poruszanie się po tym środowisku dziennikarzy, gwiazd i hien jest dla mnie o tyle proste, że ja mam ugruntowaną pozycję – jestem hieną. Po mnie możesz się spodziewać najgorszego, a z kolei fajnie będzie, jak zrobię coś innego.
Śmiejesz się, ale uważasz się za złą osobę?
Nie, ja się nigdy nie uważałem za złą osobę. Nigdy celowo nikomu nie zrobiłem krzywdy.
A co teraz sprzedaje?
Seks, cycki… Dalej sprzedają.
Dalej? To już jest tak ograny temat.
Ale dobry biust, nie jest zły (śmiech).
Kto ma dobry biust?
Hmm… Tutaj należałoby po raz kolejny rozpisać plebiscyt na najlepsze biusty polskiego show-biznesu. Nie ukrywam, zmienia się to. Zmieniają się standardy szeroko pojętego klasycznego biustu. Jest mnóstwo dziewczyn, które eksponując swoje wdzięki powodują, że nie do końca dziennikarze potrafią utrzymać kontakt wzrokowy. Nie chciałbym rzucać nazwiskami, bo wyjdzie na to, że się podkochuję, ale… No dobra, podkochuję się! Szulim ma fajny biust, Rozenek, Olga Bołądź… Tak naprawdę każdemu według potrzeb. Edyta Herbuś ma bardzo piękne ciało. Biusty nadal dobrze sprzedają, ale prócz tego chyba jeszcze cały czas osiągnięcia, marka, to kim jesteś i co robisz. Nikt by nie zaprosił do kampanii reklamowej piłkarza trzecioligowego zespołu hokejowego, natomiast wszyscy zapraszają Roberta Lewandowskiego. Oczywiście mówi się, że w show-biznesie osiągnięciem jest rodzenie dziecka, ale tak naprawdę…
Czy to jeszcze w ogóle grzeje tak naprawdę? Był taki szał, Anna Mucha świetnie go wykorzystała.
Tak, ale wydaje mi się, że to też się już zdewaluowało. Teraz mamy taki okres, że grzeje blogosfera, youtuberzy i tak dalej. Ale powoli też dochodzi do antagonizmów w tym środowisku i są fajni, fajniejsi, ci którzy zarabiają mniej, ci którzy zarabiają więcej, niektórzy się nie lubią z jakiegoś powodu…
A wydaje ci się, że w tym jest sukces? Bo wiesz, szał na Jessicę jeszcze trwa, ale czy to się utrzyma?
Jessica przekuła zainteresowanie mediów w coś, co jej teraz pozwala zarabiać, czyli w swój portal. Zrobiła to startując kilka lat temu i jest synonimem sukcesu internetowego. Niektórzy pytają: „Co osiągnęła Jessica?”. Jessica osiągnęła to, że z dziewczyny zajaranej ciuchami, stała się dziewczyną, która zatrudnia na swoim portalu chyba osiem osób. Daje pracę, korzysta z jej profitów i dobrze się bawi, podróżując po całym świecie. Bez względu na to, czy jest tam na polecenie swojego klienta, czy dla czystej zabawy. Wydaje mi się, że wszyscy gonimy za lajkami. Teraz sprzedaje się też liczba twoich fanów.
Ale czy to ma jeszcze w ogóle jakiekolwiek przełożenie? Bo wiesz, Facebook tnie zasięgi, zmienia się cała jego polityka.
Czytałem ostatnio artykuł w „Vivie” o Kendall Jenner, pod każdym jej wpisem jest ponad milion lajków. W Polsce chyba tylko Joanna Krupa ma gdzieś powyżej miliona lajków na Facebooków. Magda Gessler też, ale to są wyjątki. Na te lajki my też patrzymy. I jeśli Rafał Maślak na swoim Facebooku, Instagramie czy Snapchacie ma ileś tam tysięcy osób, które chcą go słuchać, to zapraszamy go na wywiad. Niech powie coś do swoich fanów albo antyfanów, może ktoś kliknie. Naszym hitem na majówkę była galeria ze zdjęciami pryszczy, które wyciska słynna doktor Lee – jej kanał na Youtube ma ponad 10 milionów subskrypcji! I nam się to kliknęło w jakiejś niebotycznej liczbie, jeśli chodzi o długie weekendy w historii polskiego internetu. To też pokazuje, w którą stronę zmierza internet. Oglądasz te zdjęcia czy filmy video trochę przez palce, trochę z obrzydzeniem, a trochę z dziką fascynacją i nagle okazuje się, że nie jesteś sam! Media w 2016 roku są niesamowicie ciekawe, interesujące i myślę, że jeszcze niejedna praca magisterska, czy doktorska o tym powstanie. Za młodzi na śmierć, a za starzy na Snapchata!
Co z procesami sądowymi, macie jakieś?
Chyba jak każde wydawnictwo… To jest obywatelskie prawo, żeby pozywać, jeśli czujesz się skrzywdzony. Spotkamy się na sali sądowej, bywam powoływany na świadka i toczymy dysputy. W polskim sądownictwie zaszły też zmiany, jeśli chodzi o show-biznes. Wykształciła się cała kadra specjalistów od wizerunku i dóbr osobistych, sędziowie się wymienili i nie pytają już co to jest portal.
Można u was kupić post?
Są posty sponsorowane. Ale nie ma czegoś takiego, że piszemy o kimś, bo nam zapłacił. Mamy wolne media. Jeśli ktoś chce wyłożyć pieniądze i zainwestować w swoją markę poprzez nasz portal, to odsyłam go do działu marketingu czy sprzedaży.
Jako „twarz Pudelka” nie czujesz się trochę wystawiony na placu boju?
Bardzo często dostaję informację od ludzi z branży: „Zając, macie byka na stronie” i faktycznie, zdarza się. Dziennikarze są kastą zawodową, która popełnia najwięcej błędów. Bycie na pierwszej linii jest ekscytujące, bo tam zawsze się coś dzieje. Oczywiście, każdy przyklei ci łatkę i powie: „O, to ten gość z Pudelka”, ale kolesiem z Pudelka jestem do momentu odłożenia mikrofonu. Tak siebie postrzegam, że jestem tym, do którego trafia każda informacja, który później ją przekaże dalej i albo to będzie działało albo nie. Ale faktycznie, telefon do mnie istnieje chyba we wszystkich agencjach PR-owych w tym kraju na wypadek i problemu i sukcesu. Bardzo często odbieram telefony: „To nie jest sukienka iksińskiego, tylko jakaś tam inna” albo „Jak mogliście?!”, ale zdarzają się też telefony: „Dziękuję bardzo, udana współpraca, do usłyszenia następnym razem”. Więc bycie z przodu jest OK.
Nie jesteś czasem zmęczony i nie chciałbyś wyjechać, przez dwa tygodnie łowić ryby?
Kiedy ja miałem urlop… Nie pamiętam (śmiech). Mam jednak życie prywatne, jeżdżę w trasy koncertowe, mam na to czas i mam osobne grono znajomych. Od czasu do czasu robię sobie takie „małe wakacje”. Siadam wtedy na ławce i czytam sobie książkę nie z branży, słucham nowej super płyty, spotykam się z kumplami, czasem z płcią piękną… Także praca to nie jest wszystko. Może kiedy będę mieć dwa numery telefonu: prywatny i służbowy, to to się zmieni, ale na razie mam jeden (śmiech).