13. edycja w swoim programie nie posiadała żadnego mocnego headlinera, który byłby w stanie przyciągnąć tłumy. O hecach jakie się działy przy okazji pokazów Łukasza Jemioła, MMC, Bohoboco, czy Evy Minge można zapomnieć. Takich projektantów łódzki tydzień mody już nie przyciąga, albo nie interesuje, a spośród wielu przyczyn jedna z nich jest najważniejsza – przy odpowiedniej medialności i rozpoznawalności, indywidualny pokaz jest zdecydowanie bardziej korzystnym rozwiązaniem, bo umożliwia zaproszenie własnych sponsorów i zorganizowanie im świadczeń, których na pokazie wpisanym w program tygodnia mody zrealizować by się nie dało. Na łódzkim tygodniu mody nie uświadczymy już melodyjnego głosu Kasi Sokołowskiej, sterującej modelkami, nie zobaczymy też eleganckiego Michała Marciniaka z agencji Black Tie, który podczas najważniejszych pokazów usadzał naszych celebrytów, Michał Witkowski nie zszokuje wrażliwszych swoją stylizacją, a popularne blogerki nie poruszają się już otoczone wianuszkami swoich fanek, bo ani pierwszych ani drugich już nie ma. Kto wobec tego był? Na to pytanie trudno odpowiedzieć. Rownież w kwestii wybiegu.
Niewątpliwie jednym z najważniejszych wydarzeń 13 edycji łódzkiego tygodnia mody był retrospektywny pokaz Jerzego Antkowiaka. Odkryty niedawno na nowo, dzięki książce Agnieszki L. Janas „Antkowiak – Niegrzeczny Chłopiec Polskiej Mody”, protegowany legendarnej Jadwigi Grabowskiej, pracownik równie legendarnej Mody Polskiej i zdecydowanie jeden z najbardziej rozpoznawalnych projektantów w naszym lokalnym dorobku, został zaproszony do Łodzi z dwóch powodów. Pierwszym z nich było przyznanie stosunkowo nowej nagrody wymyślonej przez organizatorów tygodnia mody – Złotego Flaminga, wyróżnienia, które ma stanowić klamrę dla efektownej i pełnej sukcesów kariery. Kwestia konotacji flaminga z modą jest dla mnie nadal nieodgadniona, ale nie będę psuć moim sarkazmem tego jakże trafnego wyróżnienia. Trudno się z tym wyborem nie zgodzić, bo Jerzy Antkowiak nie dość, że sędziwy – ma już na karku 80 wiosen, choć energii mógłby mu pozazdrościć niejeden czterdziestolatek, to zasługi niewątpliwie posiada. Nie wspominając o tym, że choć od dekad nie pracuje zawodowo, to nadal funkcjonuje w świadomości Polaków, przykładem niech będzie wynik raportu „Polak Ubrany” z 2014 roku, w którym Antkowiak figuruje pośród 20 najbardziej znanych polskich projektantów. Mogłoby się zdawać, że w kraju w którym modnych legend jest jak na lekarstwo, podobny pokaz powinien być niemałym wydarzeniem. W końcu ilu z nas miało okazję oklaskiwać jego modę na wybiegu? I ile takich okazji jeszcze będzie? No właśnie. W moim wyobrażeniu widziałem redaktorki naczelne z naręczami kwiatów, poczet polskich modelek, które debiutowały w jego ubraniach, może kilka znanych aktorek, pamiętających jeszcze czasy Mody Polskiej… Niestety, rzeczywistość, jak zawsze zresztą, zweryfikowała moje fantazje, i to w sposób dość okrutny.
Jerzy Antkowiak odbierający nagrodę
Oprócz obecności kilku łódzkich notabli, pokaz ten nie różnił się od żadnego, który miał miejsce podczas tej edycji. A szkoda, bo Jerzy Antkowiak wydobył ze swojego piwnicznego archiwum projekty absolutnie urzekające, świadczące o ogromnej tęsknocie do wielkich zagranicznych wybiegów, elegancji, premier, rautów i bali. Co ciekawe, jego projekty z racji swojego wieku są już nieco „przeterminowane”, ale ten archaizm dodał im tylko i wyłącznie nostalgicznego sznytu. Na potrzeby pokazu została przygotowana mała inscenizacja, część projektów pokazano na manekinach (trochę przykro, że nie drewnianych, eleganckich, ale tych najtańszych, hurtowych), modelki i modele przedzierali się przez ten nieruchomy tłum, pozując przed obiektywami tak, jak to się kiedyś robiło. Udramatyzowana choreografia, odrobina zmanierowania w geście, tu wachlarz, tam rączka pod boczek, gdzieniegdzie mocne wywinięcie biodrem, to się oglądało jak dobry film dokumentalny o historii mody! Selekcja projektów była bardzo konsekwentna, ograniczona właściwie do trzech barw – czerni, bieli i odrobiny złota. Mimo tego, że projekty pochodziły z różnych lat, głównie 80. i 90., to stworzyły spójną i konsekwentną wizję. Fantastycznie prezentowały się eleganckie suknie, od skromnej w fasonie, na jedno ramię, aż po kipiącą złotem, bogato marszczoną. Transparentna bluzka w groszki, ozdobiona bufiastymi rękawami wywołała poczucie pożądania wśród wielu oglądających pokaz kobiet, a męskie projekty… Powiem tak – jeśli którykolwiek z aktualnie działających projektantów myśli, że jego męska moda ma jakikolwiek aspekt kontrowersji, progresywności czy odwagi, to powinien zobaczyć propozycje Antkowiaka sprzed dekad, który ubierał swoich modeli w przeźroczyste koszule, obszerne spodnie, kryzy, falbany, błyszczące szale.
Ten przegląd elegancików, dandysów, młodych hrabiów był pod wieloma względami ciekawszy, niż damska sekcja. Oczywiście to nie koniec nostalgicznych aspektów. W pokazie gościnnie wystąpiła czwórka modeli, którzy brali udział w dawnych pokazach Antkowiaka. Mistrz nie krył wzruszenia i bez skrepowania wypominał każdemu historyczne okoliczności, w których to mieli okazje ze sobą pracować, wygłosił też krótkie przemówienie, którego sens można podsumować do dwóch deklaracji – warto kochać, również modę, i warto cieszyć się swoim wiekiem. A wszystko to działo się przy akompaniamencie „Fragile” Stinga. Tak, zdecydowanie warto było jechać do Łodzi, żeby na chwilę przenieść się w czasie i żeby móc powiedzieć – tak, oklaskiwałem pokaz Jerzego Antkowiaka. Nagranie z całego pokazu możecie obejrzeć na mojej facebookowej stronie Freestyle Voguing.
Projekty Aleksandry Ozimek i Jakuba Pieczarkowskiego
Mimo braku „znanych i lubianych” projektantów, nie sposób nie zauważyć, że łódzkiemu tygodniowi mody udało się wykształcić swoje własne gwiazdy. Ola Bajer, Jakub Pieczarkowski działający wspólnie z Aleksandrą Ozimek aka Odio, zaczynali swoją przygodę na alternatywnym wybiegu OFF Out of Schedule, wiele sezonów temu. Charakterystyczne niepokorne wzornictwo, dbałość o detale takie jak stylizacja i charakteryzacja, efektowne choreografie, wszystkie te aspekty sprawiły, że wyżej wspomniani projektanci płynnie przeszli na scenę Designer Avenue – teoretycznie bardziej prestiżową, prezentowaną przy większej publiczności i w lepszych godzinach. I to zasłużenie, czego dowodem były ich kolekcje na sezon wiosna-lato 2016, stanowiące zdecydowanie najciekawsze punkty tej edycji.
Projekty Oli Bajer (Bola)
Kolekcja Oli Bajer, zatytułowana „.Draumen.” i inspirowana jej snami, stała się podróżą w świat delikatnych kunsztownych haftów, za pomocą których projektantka stworzyła rebusy, stanowiące klucz do zawiłych fabuł i pozbawionych logiki scenariuszy, wyjętych prosto z jej marzeń sennych. Wśród powtarzający się motywów graficznych, na pierwszy plan wysuwa się autoportret projektantki, podobnie jak inne hafty zbudowany z cienkich, rozedrganych i splątanych ze sobą linii, przedstawiający jej odciętą głowę, trzymaną w dłoniach. Oprócz niezwykłej dekoratywności, można tu znaleźć bardzo mocne, niemal odzierające z prywatności wyznanie – Bajer odcina sobie głowę, podaje ją na dłoniach, z całym pakietem obrazów, uczuć i emocji.
Trudno nie zauważyć ogromnego nakładu pracy w tym eterycznym, zbudowanym na jasnych kolorach i delikatnych materiałach sezonie. Oprócz przyciągających wzrok haftów i aplikacji z mikroskopijnych koralików, Ola Bajer wykorzystała jedną ze swoich największych fascynacji – nadruki. Wizerunek dłoni układa się na froncie delikatnej białej sukienki, „obejmuje” piersi w czarnym kostiumie kąpielowym z półgolfem, spływa po plecach męskiego płaszcza, noszonego przekornie do krótkich szortów, a koniec końców pojawia się na akcesoriach-zeszytach, w których rolę zakładki pełni płynąca w powietrzu szarfa. Ilość detali w tej kolekcji jest nie do opisania, każda sylwetka przyciąga wzrok kreatywnym wykorzystaniem zdobień, które dodają jej niemal luksusowego aspektu, co jak na projekty Boli jest sporą nowością. Bardzo dobrze prezentowały się też trójwymiarowe w swoim wykończeniu żakardy (zdobione rowkami i okrągłymi transparentnymi kształtami), również dodające projektom klasy i ekskluzywności.
Ola Bajer udowodniła już w poprzednich sezonach, że projektowanie doskonałych dzianin nie jest dla niej większym wyzwaniem. W tej kolekcji, biorąc na warsztat haft, pokazała, że ta technika również nie nastręcza jej większych problemów. Spośród wszystkich kolekcji przedstawionych w Łodzi, to właśnie „Draumen” jest niekwestionowaną perłą. Wzornictwo młode, świeże, wysmakowane, przemyślane, które za pomocą charakterystycznych detali zyskuje mocną tożsamość i absolutną niepowtarzalność. Ten tok myślenia został dopełniony zresztą przez nietypową choreografię – modelki i modele lunatykowali po wybiegu z przymkniętymi oczami, a ich ciała, twarze, ręce, nogi, zdobiły świetliste punkciki przyklejonych kryształków. Ta kolekcja była warta każdego nakładu pracy, nie pozostaje nic tylko gratulować i czekać na więcej, więcej i więcej!
Projekty Aleksandry Ozimek i Jakuba Pieczarkowskiego
A jeśli jesteśmy w temacie kolekcji, które na łódzkim tygodniu mody odniosły niewątpliwy sukces, to w tym miejscu należy wspomnieć, a nawet trzeba, nieustannie kwitnący romans twórczy między Aleksandrą Ozimek i Jakubem Pieczarkowskim. Ta współpraca, która rozpoczęła się od porywającego tryptyku modowego rozłożonego na trzy sezony, trwa nadal i najwyraźniej rozwija się w najlepsze. Moda Ozimek i Pieczarkowskiego nie jest jednak łatwa w odbiorze. Ich pokazy są głośne, przepełnione detalami i bogatą ornamentyką, mieszanką rozmaitych faktur, nadruków wykonywanych wszelkimi możliwymi technikami, dzięki którym projektanci tworzą iście autorskie materiały i niepowtarzalne wzorniczo ubrania, zamykając je dodatkowo w trudnych, a często i niewdzięcznych fasonach. Niezależnie od interpretacji ich psychodelicznej estetyki, nie można im jednak odmówić ogromnego potencjału rozrywki, który czai się w ich projektach. Te kolekcje ogląda się z zaciekawieniem, zapartym tchem, a często i z refleksją na temat pozornego chaosu, który w odpowiednich rękach potrafi być absolutnie wciągający.
W swoim najnowszym sezonie, zatytułowanym „The No. 5 Room”, duet projektantów posłał na wybieg paradę modelek i modeli ucharakteryzowanych niemal trupio, z ciemnymi ustami, wklęsłymi policzkami i bladymi twarzami. Jednak w przeciwieństwie do makijażu, ich moda dosłownie pulsuje życiem. Trudno zliczyć wszystkie wzory, kolory i desenie, które pojawiły się w tym sezonie – od delikatnych, niemal filigranowych motywów ułożonych z połyskujących dżetów, przez patchworkowe połączenia surowych tkanin (przypominających nieco jutę) zadrukowanych japońskimi hasłami, siatki, pastelowe kolaże barw, sportowe ściągacze, błyszczące nadruki, autorskie ilustracje stworzone przez Tomasza Armadę (nawiązujące do wizażu), aż po niebieską tkaninę, przypominającą nieco dżins, nie zapominając oczywiście o tym, że w wielu sylwetkach znajdziemy nadruk przypominający ślad opony, która przetoczyła się po projektach. Motywem, który również przewijał się przez wiele projektów, stał się wzór bogato zdobionej ramy, wyświetlanej również jako wizualizacja podczas pokazu. Te ramy pojawiają się raz w formie nadruku, raz jako element konstrukcji, a czasem jako trójwymiarowa aplikacja, stanowią dla kolekcji pewnego rodzaju klamrę, która podpowiada, że Ozimek i Pieczarkowski w swojej twórczości, dosłownie wychodzą poza ramy mody powstającej w Polsce. Ich kierunek estetyczny jest absolutnie niepowtarzalny nie tylko w skali naszego kraju, ale również w modzie, traktowanej jako jeden, ogólnoświatowy byt. Co ważne – Pieczarkowski i Ozimek potrafią przekuć swoje głośne pokazowe sylwetki w propozycje nieco bardziej stonowane, stanowiące oś oferty sprzedażowej. Kolekcje, oparte na unikatowych sylwetkach, są dla nich za to deklaracją artystyczną, kierunkiem danego sezonu, przedstawieniem ich najnowszych fascynacji, tym co trudne, niepokorne, a nawet niepopularne. Jedną z największych nowości, którą można zauważyć w projektach Odio i Pieczarkowskiego, jest kilka sylwetek delikatnie zmierzających ku seksowności i sensualności, co widać przede wszystkim w patchworkowych sukienkach. Może nie jest to erotyzm rozumiany per se, ale z pewnością jest to dość zaskakujący kierunek, mając w pamięci ich dotychczasowe dokonania. Podobne wrażenie stworzyły wszelkie dziewczęce detale – wykładane kołnierzyki, fontazie, rozkloszowane rękawki. Duet eksperymentuje nie tylko z plastyką ubrań, ale również z jego formą. Dodatkowy plus należy się za kompleksowe autorskie akcesoria, idealnie wpisujące się w estetykę ubrań, jak również za dobór butów, których retro klimat doskonale komplementował modę projektantów.
Oczywiście projektanci nie byliby sobą, gdyby nie zaproponowali widzom czegoś nietypowego również w kwestii choreografii, dlatego pokaz obył się bez tradycyjnego finału, czyli zgrabnej grupowej rundki po wybiegu. Zamiast tego, prezentacja kolekcji zakończyła się swoistą ekspozycją najnowszego sezonu. Modele i modelki ustawili się w zgrabnym dwuszeregu pośrodku sali, a widzowie mogli do nich podejść i z bliska zapoznać się z detalami kolekcji, które podczas pokazu mogły pozostać niezauważone. Nie odbyło się to bez lekkich perturbacji, bo widz w Polsce jest raczej nieprzyzwyczajony do ekscentryzmu, więc trzeba go było nieco ośmielić. Boję się pomyśleć, ile niepochlebnych opinii trafiło pod moim adresem, kiedy bezceremonialnie wstałem z miejsca i podszedłem do modeli. Minęło kilka chwil, zanim skołowani widzowie zrozumieli, że to nie żaden performance, ani tym bardziej poryw szaleństwa, tylko zaproszenie do osobistego kontaktu z kolekcją. Trzeba przyznać, że był to bardzo miły akcent. Widzowie też go docenili.
Projekty Jarosława Ewerta
W kwestii ciekawych i charakterystycznych kolekcji nie zawiódł też Jarosław Ewert. Bazując na prostej bazie złożonej z szarości, czerni i nieco brudnej lawendy, projektant zawarł klasyczne, chociaż niepozbawione autorskiego charakteru propozycje, idealnie wpisujące się w sezon wiosenno-letni. Na pierwszy plan wybijają się świetne kamizelki i płaszcze, o nietypowej, jakby „podwójnej” konstrukcji, które Ewert ozdabia różową kontrastującą lamówką. Świetne są delikatnie płynące w powietrzu, przewiewne sukienki, minimalistyczne męskie marynarki, damskie spodnie z dodatkowymi panelami materiału rozchodzącymi się na linii bioder, lub te ze zgrabnymi kontrafałdami, mundurkowe połączenia pasujących do siebie spodni i koszul. Gładką plamę koloru Ewert urozmaica wzorami czarnobiałymi geometrycznymi wzorami i pasami, jak również abstrakcyjnymi plamami. Moda Ewerta jest nowoczesna, schlebiająca sylwetce, a co najważniejsze – łączy utylitarność projektów z autorskim sznytem i świetnym wykonaniem. Nic tylko gratulować.
Projekty Kombokolor
Szalenie przyjemny sezon przedstawiła też Iza Jankowska, działająca pod streetową marką Kombokolor. Pokaz podczas 13. edycji łódzkiego tygodnia mody był jej debiutem na tym wydarzeniu, co ważne – debiutem bardzo udanym. Iza tworzy modę wygodną, często odrobinę piżamową, której prostotę fasonów rekompensują doskonałe i kreatywne nadruki. Nowa kolekcja Kombokolor to przegląd mocnych wyrazistych barw – głównie czerwieni i pomarańczu, kreatywnego wykorzystania emblematów, takich jak wizerunek oka, jaskółki, czy kropli i ciekawej trójwymiarowości naszywanych aplikacji. Projektantka myśli w 360 stopniach, dzięki czemu tyły ubrań są równie zdobne co ich przody. Przepastne bluzy, obszerne płaszcze, spodnie, które nie krępują ruchów – to świetne propozycje dla osób nie bojących się wyróżnić z tłumu, ale chcących jednocześnie zachować swobodę i wygodę. Nie zabrakło tu też małych detali, urozmaicających fasony, choćby „przeciętych” ściągaczy. Co ważne – mimo tego, że kolekcja była przedstawiana na modelkach, część propozycji, a szczególnie góry można traktować w kategoriach uniseks.
Projekty Zuzanny Kwapisz
Opisując kolekcje, które zostawiły po sobie dobre wrażenia, nie mogę zapomnieć o Zuzannie Kwapisz, która przedstawiła miły dla oka sezon, aspirujący, całkiem zresztą trafnie, do minimalizmu. W prostej palecie, zbudowanej na odcieniach błękitu, granatu, bieli i czerni, projektantka zaprezentowała sylwetki łączące trochę sportu, odrobinę elegancji i nieco piżamowego wdzięku. Doskonale prezentował się zestaw z tkaniny zdobionej horyzontalnymi liniami frędzli, składający się z obszernej marynarki urozmaiconej połami o różnej długości i równie obszernych spodni 7/8, w oko wpadały też detale – choćby nietypowo zaprasowane kołnierze, przedłużone rękawy marszczące się na wysokości nadgarstka i doskonale rozegrana asymetria, na przykład w dwurzędowej marynarce, podrasowanej jeszcze wiązaniem. O delikatnych mankamentach konstrukcyjnych nie będę wspominać, chociaż prawdą jest, że tak purystyczna estetyka, oparta dodatkowo na gładkiej plamie koloru, wymaga krawiectwa traktowanego niemal z wojskowym drygiem. Niemniej, Kwapisz doskonale wpisuje się w polskie gusta i jestem przekonany, że wiele kobiet będzie wyglądać w jej ubraniach doskonale.
Projekty Natalii Jaroszewskiej
Wśród projektantów przedstawiających swoje kolekcje na 13. edycji Łódzkiego tygodnia mody znalazła się również Natalia Jaroszewska, której, pamiętam to doskonale, wypomniałem kiedyś, że w swoich sezonach ogranicza się jedynie do sukienek. I tu spotkało mnie zaskoczenie, bo w nowej kolekcji Jaroszewska zawarła kilka okryć wierzchnich – kurteczki ozdobione piórkami, żakieciki wełniane, jak również spory przegląd spodni, co przyznam, było miłym zaskoczeniem. Są takie przypadki, kiedy moda pokazywana na wybiegu niemal idealnie pokrywa się ze stylem jej twórcy, lub twórczyni, i myślę, że jednym znajlepszych przykładów na rodzimym rynku będzie właśnie moda Natalii Jaroszewskiej. Nie sądzę, żeby to była kwestia egocentryzmu, czy wybitnego uwielbiania dla swojego personalnego stylu, to zdecydowanie bardziej świadomość profilu klientki, a nawet pewnego rodzaju utożsamienie się z nim. Jaroszewska na wybiegu nie pokazuje nic, czego nie widzielibyśmy do tej pory. Przyjemne dla oka dżinsowe kombinezony, ozdobione szeregami postrzępionych falbanek, kolorowe patchworkowe spódnice, trochę jak ze sklepu indyjskiego, sukienki z żabocikami, bluzki z wykładanymi kołnierzykami, sporo koronki, gdzieniegdzie mignie też uroczy troczek, a nawet nieoczekiwana frakowa konstrukcja zamknięta w dżinsie – Jaroszewska nie odkrywa mody na nowo, nie tworzy też nowych trendów, wykorzystuje za to znane motywy, w tym przypadku głównie boho i delikatną nostalgię lat 70., proponując swoim klientkom ubrania, które doskonale sprawdzą się podczas wakacji, egzotycznych podróży jachtem, w przepełnionych słońcem miastach. W tych rzeczach kobiety będą wyglądać ładnie, kobieco, a w niektórych przypadkach nawet i oryginalnie. I tak jak rozumiem sprzedażowe podejście Natalii Jaroszewskiej do kolekcji, to mimo wszystko chwilami miałem wrażenie, że niektóre sylwetki pojawiały się na wybiegu drugi raz. To wrażenie repetycji niestety negatywnie wpływa na odbiór kolekcji, której z czysto modowego podejścia, zdecydowanie przydałoby się kilka propozycji o nieco bardziej rozbuchanej formie, aspirujących do mody wieczorowej, czy zawierających chociaż odrobinę awangardy. Zdecydowanie zabrakło tu kilku projektów, które można by było opisać jako show-stopper. Niemniej, na tle mnogiej i źle rozumianej oryginalności, której na łódzkim tygodniu nie brakuje, stricte odzieżowa kolekcja Jaroszewskiej była prawdziwym relaksem dla oczu.
Projekty Anny Syczewskiej, projektantki Anniss
Przyjemne zaskoczenie przygotowała również Anna Syczewska, twórczyni marki Anniss, która z sezonu na sezon prezentuje coraz większy poziom wyrafinowania swoich projektów. Z mocno chaotycznej, chwilami kostiumowej i subkulturowej mody przeszła płynnie do oferty zdecydowanie bardziej uniwersalnej i sprzedażowej, nie tracąc przy tym nawet krztyny ze swojego ostrego, drapieżnego i awangardowego charakteru. W kolekcji na sezon wiosna-lato 2016 znajdziemy więc świetne i charakterne skórzane kurtki i płaszcze, dopasowane garnitury z motywem pulsującej linii czy chaotycznych kresek i odważnie wycięte sukienki, spod których seksownie wyziera kawałek biodra. Dobry, spójny i wyrazisty sezon, który z pewnością znajdzie swoje odbiorczynie.
Projekty Violi Piekut
Autorką jednej z bardziej wyczekiwanych kolekcji prezentowanych na łódzkim tygodniu mody była Viola Piekut. Jednak intencje tej ekscytacji są bardzo dwuznaczne i prawdopodobnie nie do końca przez Piekut oczekiwane. Projektantka żyjąca w getcie sukienek cieszy się bowiem w branży opinią mieszaną, a są i tacy, którzy pokuszą się o stwierdzenie, że niepochlebną. Istnieje szansa, że przyczyniło się do tego kilka całkiem trafnych oskarżeń o… Zbytnie inspirowanie się innymi twórcami mody, więc ciekawość, czy projektantka podtrzyma ten „trend” w nowym sezonie mogła podsycić realne zainteresowanie pokazem. Osobiście nie mogę się na ten temat wypowiadać, ponieważ moda Violi Piekut nie wzbudzała we mnie do tej pory absolutnie żadnych emocji i zaciekawienia, a po ostatnim pokazie raczej tak zostanie. Ja owych „inspiracji” nie znalazłem, ale odkryłem już, kto jest autorką najdziwniejszego podkoszulka, jaki mi było dane zobaczyć podczas tej edycji. Kusa bluzeczka ze sporym dekoltem posiadająca dwie kieszonki, które umiejscowione symetrycznie pod biustem, idealnie zmierzały w kierunku pach, kazała się zastanawiać – dlaczego? Do podobnych pytań kierowała kolejna bluzunia, tym razem urozmaicona transparentnym materiałem i cienkimi ramiączkami, dzięki której modelka od czasu do czasu prezentowała… wklęsły biust. Oprócz szalonych bluzeczek, projektantka pokazała też body z grubej dzianiny, które doskonale stłamsiło sylwetkę modelki, a do tego wyczyniało z jej kroczem rzeczy po prostu niegodne. Najciekawsze w tym sezonie były zamszowe sukienki, z brawurowymi wręcz wstawkami z plecionki i frędzlami, nawet kunsztownymi. Wyglądały zaskakująco dobrze i autorsko. Nie zabrakło też płynących w powietrzu kreacji, powiedzmy poprawnych, projektantka przedstawiła też przyjemny dla oka bomber i motocyklową kurtkę z pomarańczowego zamszu. To jednak zdecydowanie zbyt mało, żeby mówić tu o jakimkolwiek sukcesie.
Projekty Violi Śpiechowicz
Spore rozczarowanie, niestety, przyniosły również propozycje Violi Śpiechowicz, która raz na jakiś czas wyskakuje z nową kolekcją. Do historii już przeszedł jej pokaz, zaprezentowany podczas łódzkiego tygodnia mody na sezon jesień-zima, podczas którego projektantka przedstawiła szereg sukienek żywcem zdartych z arabskich księżniczek. Tym razem Śpiechowicz, znana z prekursorstwa we wprowadzaniu do polskiej mody bambusowej bawełny, przedstawiła swoją wizję na temat… Jakby to ująć? W kolekcji na wskroś białej, delikatnej, ewidentnie inspirowanej orientalnymi wpływami, znajdziemy obszerne formy kimon, spodnie inspirowane japońskim fasonem hakama, ozdoby przypominające tybetańskie pieczęcie, kopertowe bluzki, żakiety zmyślnie zapinane w talii na asymetryczny pasek, płaszcze również ozdobione asymetrycznym i nietypowym zapięciem… Niby wszystko jest na miejscu, płynie w powietrzu, nie krępuje ruchów, posiada autorskie detale, ale pozbycie się wrażenia, że oglądamy właśnie kolekcję odszytą z bawełnianej gazy, niemal z bandaża, było bardzo trudne. Całość sprawia wrażenie zdecydowanie zbyt dosłownej i chaotycznej. Kilka powtarzających się motywów nie tworzy dla tych ubrań żadnej klamry, raczej nudzi swoją orientalną dosłownością. Nie wspominając o nieco ciążowym i menopauzalnym klimacie. Nie mam nic przeciwko podobnym referencjom, ale nie powinny one zmierzać w kierunku worków pokutnych, szczególnie jeśli dodatkowo trącą nieco myszką. Podobnie, jak wykorzystanie w pokazie symfonicznej wersji nieśmiertelnego hitu „Light My Fire” The Doors, wykonanego przez Praską Orkiestrę Symfoniczną pod batutą Petera Scholesa. Po dwóch minutach słuchanie tej wersji robi się nużące, a nawet męczące. Podobnie, jak oglądanie mody Śpiechowicz.
Projekty Jacoba Birge
Na łódzkim tygodniu pojawiła się również całkiem silna reprezentacja polskiej edycji programu Project Runway. Nic w tym dziwnego, w końcu stacja TVN objęła wydarzenie głównym patronatem medialnym, więc siłą rzeczy musiała pokazać swoje dwa najnowsze produkty, czyli zwycięskich projektantów, pierwszej – Jacoba Birge (do spółki z jego Vision) i drugiej edycji – Michała Zielińskiego. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że obraz, który namalowali swoją twórczością wyżej wspomniani panowie niestety rozczarował, a zdarzyli się nawet tacy obserwatorzy, którzy dali się ich modą rozzłościć. Jacob, piewca kobiecości, seksualności, uwielbiający upiększać płeć piękną, przedstawił kolekcję, stanowiącą w pewien sposób zaprzeczenie jego twórczego credo, które dane nam było poznać w telewizyjnym show. Jego kolekcja była utrzymana w ograniczonej i zarazem szalenie niewdzięcznej palecie, zawierającej barwy: jasny brąz (budzący bardzo kontrowersyjne skojarzenia), złamaną czerń, biel, trochę brudnego pomarańczu i szarości, a do tego wzór „zebry” i kilka zielono-neonowych akcentów. Trudno w tej kolekcji odnaleźć motyw przewodni, cześć fasonów, niektórych dość odważnie odsłaniających ciało, sugerowałoby zainteresowanie kobieta drapieżną, uwodzicielską. Przeczą jednak temu wszędobylskie falbanki i przedziwne ażurowe elementy dekoracyjne, które asymetrycznie wspinały się wzdłuż linii dekoltu, czy oplatały rejony talii i bioder. To zresztą nie jedyne elementy ornamentyki, bo w kolekcji pojawił się jeszcze hat, powtarzający się abstrakcyjny kształt, przypominający nieco jaskółkę, którym projektant urozmaicał między innymi proste jednokolorowe golfy. Podobnie jak w przypadku ciężkich odkrytych suwaków, również te hafy często nieprzyjemnie obciążały lekki dżersej, muszę jednak przyznać, że widok materiału który pod ciężarem aplikacji wręcz sprężynuje, to widok niecodzienny. Nie można Jacobowi Birge odmówić silnej wizji estetycznej, czy pomysłowości, bo zarówno pierwszą, jak i drugą można w kolekcji odnaleźć. Pozostaje raczej pytanie, jaki gatunek kobiety odnajdzie się w tych archaicznych ubraniach, które bardzo nieudolnie naśladują nowoczesność? O wpadkach konstrukcyjnych, czy pomysłach typu sztywny płaszcz z pianki już nawet nie wspominam, bo definitywnie odbierają one tej kolekcji tak usilnie poszukiwane przez projektanta wrażenie luksusu. Być może po rozbiciu tej kolekcji na części pierwsze udałoby się znaleźć w nich ubrania, choćby klasyczną koszulę, w miarę prostą kamizelkę, czy spodnie, które w połączeniu z stonowaną bluzką nieco osłabną w swoim estetycznym impakcie, ale jeśli patrzeć na tę kolekcję okiem samego projektanta, czyli w tych przerysowanych i mało współczesnych zestawach, to jedyna wątpliwość jaka zostaje brzmi następująco – gdzie Jacob Birge miał oczy, kiedy projektował ten sezon? Bo kolorystyka podpowiada, a szczególnie wszelkie połączenia bieli i brązu, że w… Nie, to absolutnie nie przejdzie mi przez klawiaturę. Oczywiście nie kwestionuję kreatywności Jacoba, myślę, że projektant posiada jej aż w nadmiarze. Kwestionuję jednak poziom gustu jego projektów i ich zbytnią archaiczność. Kto mógłby wybronić te ubrania? Z pewnością Anja Rubik, ale ona będzie wyglądać dobrze nawet w worku po ziemniakach.
Można jednak docenić Jacoba Birge. Ale żeby tak się stało widzowie musieli być świadkami prawdziwej katastrofy, niemal tekstylnej jatki. Michał Zieliński, zwycięzca drugiej edycji programu Project Runway przedstawił kolekcję, którą najłatwiej opisać, jako efekt zajęć pierwszego roku projektowania ubioru, i to w przypadku niezbyt zdolnego studenta. Była to niestety kolekcja niedojrzała, przekombinowana, fatalna – od swojego konceptu, aż po wykonanie. Naiwność projektów Zielińskiego, których nie uniosła konstrukcja ubrań, nie pozwala na wizualizację jego potencjalnej klientki czy klienta, a przynajmniej ja nie potrafię tego zrobić. Naprawdę, nie sposób sobie wyobrazić kto i w jakich okolicznościach mógłby nosić te ubrania i wyglądać w nich efektownie, czy nawet banalnie dobrze. Ten smutny obraz pogłębia fakt, że moda Zielińskiego dosłownie pruła się na wybiegu, odstawała na cztery strony świata i niemal walczyła z ciałami modelek i modeli. Podobna kolekcja nie miałaby sensu na podrzędnym konkursie dla młodych projektantów, a co dopiero na tygodniu mody. Zabrakło wiedzy i umiejętności, a teoria mówiąca, że żeby projektować modę, trzeba najpierw nauczyć się projektować ubrania, znów znalazła swoje potwierdzenie. Telewizyjne show to za mało. Ten pokaz był zbyt drastyczny, żeby publikować z niego zdjęcia. Zdecydowanie jeden z największych zawodów tej edycji.
Projekty La Metamorphose
Kolejnym traumatycznym doświadczeniem stała się prezentacja kolekcji marki La Metamorphose, której nazwa już z góry kazała się zastanowić, czy zamiast pokazu nie wybrać kawy, spaceru albo innej aktywności, do których niewątpliwie nastrajał hotel Double Tree. Na swoje i projektantek nieszczęście wybrałem pierwszą opcję. Nie wiem czy to kwestia doświadczenia, czy intuicji, ale pretensję twórcy mody do kierunków nieosiągalnych można często wyczuć już w samej nazwie marki i tak właśnie stało się w tym przypadku. Kiedy ktoś sięga w polskiej modzie po francuszczyznę, to tak, jakby porywał się z motyką na słońce, a efekt jest z góry skazany na porażkę. A kiedy pod szyldem „La Metamorphose”, jedną z pierwszych rzeczy które widzimy w pokazie jest beret, to jest to znak, że trzeba uciekać gdzie bagietka się piecze. Ta kolekcja to żadna kolekcja. Pozbawiona jakiegokolwiek kierunku, przypadkowa, banalna, chwilami nieznośnie tandetna, a do tego jeszcze archaiczna. Przy dużej ilości dobrej woli można by było z niej powyjmować poszczególne sztuki odzieży, które nie porażają swoją bezbarwnością, choćby sukienkę łączącą groszki i róże (w tym miejscu czuję się zobowiązany przeprosić Ewę Demarczyk), czy koronkowe szorty, ale wspomnienie kompletu, na który składa się zdefasonowana spódnica i pokraczny żakiet z panelami w kwiaty, czy połączenie metalicznej sukienki z metalicznym płaszczem albo zestawu składającego się z białej kamizelki ściśniętej srebrnym paskiem i szortów w prążki wywołuje ciarki na plecach. Ten pokaz nie był niestety nawet kliszą francuskiego stylu, nie pomogłoby mu żadne przerysowanie, żadna charakteryzacja, nawet gdyby z grobu wstała sama Edith Piaf i zaśpiewała na żywo, nadal jedyną jego wartością było to, że się w końcu skończył. A najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt, że w finale pokazu najlepiej prezentowały się same projektantki, które nad synchronicznym ukłonem pracowały chyba dłużej, niż nad samą kolekcją. Nie chcę być okrutny, ale to właśnie podobne wykwity zniechęcają publiczność do przyjazdu do Łodzi. Podobnych kwiatków, jak La Metamorphose było zresztą więcej, ale zdecydowanie lepiej pominąć je milczeniem.
Czy trzynastka okazała się dla łódzkiego wydarzenia pechowa? Ani tak, ani nie. Problem polega na tym, że Fashion Philosophy Fashion Week Poland wzbudza coraz mniej emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Entourage, chociaż najlepszy i najbardziej prestiżowy w historii wydarzenia, pomijając oczywiście piękne okoliczności OFF Out of Schedule, które odbywało się w dawnej elektrowni przy Tymienieckiego, to za mało. Ponoć podczas tej edycji pojawili się, jak zawsze zresztą, kupcy i dziennikarze z całego świata. Obecności drugich nie kwestionuję, miałem okazję wymienić z nimi kilka zdań, ale ci pierwsi intrygują mnie o tyle, że wedle mojej wiedzy kontraktacje na przyszły sezon, zwyczajowo i biznesowo, odbywają się do końca października. Ale zawsze istnieje szansa, że się mylę. Do Łodzi warto się wybrać, żeby zobaczyć doskonałą ewolucję Oli Bajer, szaleństwa Ozimek i Pieczarkowskiego, odkryć kilka nowych nazwisk, spotkać się z – niestety – coraz mniejszą ilością znajomych z branży, lub chociaż symbolicznie wesprzeć wydarzenie swoją obecnością. Nie będę jednak nikogo oszukiwać, że jest to podróż wyłącznie przyjemna, beztroska i owocna, bo tak nie jest. Największą osłodą tej edycji był oczywiście Jerzy Antkowiak, ale jak się okazuje nawet żyjąca legenda to za mało, żeby łódzki tydzień mody stał się liderem wśród polskich wydarzeń. Organizatorów podziwiam, za upór i wytrzymałość, bo abstrahując od wszelkich opinii, jakby nie patrzeć, od 13 edycji zachowują ciągłość, i nic nie zapowiada, żeby mieli z niej zrezygnować. Marzy mi się jednak tydzień mody, który byłby jak te sprzed lat, kiedy to w tłumie gości można było zobaczyć świetnych fotografów, stylistów, dziennikarzy, a sam program iskrzył od doskonałych projektantów i marek. Prawda jest taka, że ten rodzaj wydarzenia musi budować cała branża, bez jakikolwiek odpowiedzialności czy solidarności będzie nadal tak, jak jest. Nijako. A moda, bardziej niż jakikolwiek inny byt, po prostu nie toleruje nijakości, bo ta nie niesie w sobie żadnych emocji.