-Jak byś opowiedział dziecku czym się zajmujesz?
-Z tym mam duży problem. Robiłem wczoraj zakupy – mam taki swój ulubiony bazarek, gdzie panie mnie już znają – i jedna ze sprzedawczyń mówi: „O! Dawno pana nie było”. Mówię, że tak, bo znów wyjeżdżałem. „To co pan robi, że pan tak ciągle podróżuje?”. No i wtedy jestem w kropce, bo to bardzo trudno opisać nie tylko dziecku, ale i dorosłemu.
-I co wtedy mówisz?
-Że jak ktoś patrzy na zdjęcie w gazecie, albo widzi billboard na mieście, to ja jestem odpowiedzialny za to, by zebrać do kupy wszystkich, którzy są niezbędni do zrobienia tego właśnie zdjęcia. Ani ja nie zrobię tego zdjęcia, ani nie nałożę na kogoś ubrania, które ma na tym zdjęciu, ale zbiorę wszystkich potrzebnych ludzi w odpowiednim czasie i miejscu.
-I co na to ludzie?
-Przeważnie nadal nie rozumieją, na czym polega moja praca (śmiech). I na tym się kończy dalsze drążenie tematu.
-A kiedy ty zacząłeś drążyć ten temat?
-Mam 12-letnie doświadczenie zawodowe jeśli chodzi o produkcję sesji. Moja pierwsza płatna robota była właśnie przy sesjach zdjęciowych. Dziś oprócz tego, że robimy sesje, to jako Warsaw Creatives reprezentujemy też osoby z branży modowej, dbamy o interesy fotografów, stylistów, makijażystów, a nawet projektantów mody, organizujemy eventy modowe, tworzymy strategie PR dla marek modowych… Firma nam się rozrosła.
-Co trzeba mieć, w jakie cechy i umiejętności trzeba być wyposażonym, żeby się zajmować tym, co ty i robić to dobrze?
-Na pewno trzeba umieć dogadywać się z ludźmi, bo powodzenie w tej pracy to umiejętność wypracowywania sobie kontaktów i relacji. Numer telefonu nie wystarczy. Jak ktoś cię nie kojarzy, albo cię nie lubi, to i tak będzie ci trudno załatwić z nim niektóre rzeczy.
Właściwie wszystko się przydaje. Trzeba mieć zdolności organizacyjne, potrafić spiąć mnóstwo rzeczy i potrafić to robić szybko, sprawnie i niemalże jednocześnie. Zdolności finansowe, bo ta praca wiąże się ściśle z cyferkami, a więc trzeba umieć liczyć pieniądze i umieć nimi żonglować tak, by rzeczy, które wydają się na pierwszy rzut oka niemożliwe jednak się udały. Umiejętności artystyczne też są tu ważne, bo decyzje najczęściej trzeba podejmować błyskawicznie, a żeby móc to robić, trzeba wiedzieć, wyczuwać, że coś z czymś nie zagra, że po prostu nie będzie pasowało. Trzeba być też dobrym psychologiem, bo obcuje się z ludźmi, a w tej branży ludzie mają często ciężkie charaktery.
-Co to znaczy?
-Mają ogromne wymagania, rozrośnięte poczucie własnej wartości, olbrzymie ego… Nie łatwo z takimi osobami pracować. Trzeba się czasami nie lada nagimnastykować.
-Które z tych cech miałeś od samego początku, a które przyszły z czasem?
-Od zawsze miałem zdolności organizacyjne. Takie rzeczy bardzo łatwo mi wychodziły, składanie wszystkiego w całość to zawsze była prosta sprawa. Teraz mi się przypomniało, że jak byłem jeszcze w szkole średniej, to robili nam testy u psychologa dotyczące predyspozycji zawodowych. Wyszło mi pół na pół – połowa to zawody związane z przedsiębiorczością, druga połowa to zawody artystyczne. Pani psycholog stwierdziła, że nie ma takiego zawodu, który łączyłby po równo oba te światy. Przestraszyłem się. Myślałem: co ja będę robił? A teraz jak patrzę na swoje życie, to się jednak sprawdziło.
Najwięcej z czasem zdobywa się tych umiejętności psychologicznych i społecznych, uczysz się powoli jak sobie radzić, jak obcować z drugim człowiekiem, jak się z nim dogadać, ale też jak go podejść, jak go do czegoś namówić.
-Trudne sytuacje zdarzają się często?
-Jest ich mnóstwo, cały czas coś się dzieje nie tak.
-To może opowiesz o tej pierwszej, która uzmysłowiła ci z czym wiąże się ten zawód?
-To się działo w mojej pierwszej pracy, w redakcji Playboya, 12 lat temu. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że jestem tylko małym pionkiem w trybach dużego mechanizmu. Nauczyłem się, że nie można zbyt dużo gadać, być zbyt otwartym, ufać wszystkim bezgranicznie, bo na tym się można ostro przejechać.
A takich sytuacji kryzysowych jest mnóstwo i zdarzają się prawie za każdym razem. Czasami tylko mówię: „No proszę! Jak wszystko gładko i super poszło!”. A przecież nieraz są to tak skomplikowane plany, że wszystko się może walnąć, bo część z tych rzeczy jest od nas niezależna: pogoda, opóźnienia lotów, zdarzenia losowe. Ale też nie przypominam sobie takiej sytuacji, żeby coś na tyle walnęło, żeby nie móc z tego wyjść.
-To dlatego ludzie lubią z tobą pracować?
-Dlatego, że zawsze jest miła atmosfera. To nigdy nie jest terror. U nas w biurze jest cały czas atmosfera funu, zabawy, czasem nawet myślę, że za dużo jest tego śmiechu i wygłupów. Ale atmosfera powinna być radosna i swobodna, nie odnalazłbym się w strukturze korporacyjnej. Oczywiście swoboda z jednej strony i super organizacja z drugiej. Klienci zawsze powtarzają, że lubią z nami pracować, bo jest miło, zabawnie i fajnie, a dodatkowo wszystko jest na tip-top i nie muszą się martwić, czy coś jest lub nie jest przygotowane, bo my się wszystkim potrafimy zająć.
zdj. Mateusz Stankiewicz dla Reserved
-Producent kojarzy mi się jednak z siłą, stanowczością…
-To prawda i tego też się musiałem z czasem nauczyć. To mi na początku nie wychodziło. Nie można powiedzieć, że jestem łagodny i warknąć czasem też potrafię. Zaczynałem jako asystent producenta sesji, miałem 20 lat. Dwa lata później miałem już samodzielne stanowisko – producent sesji w Playboyu. Większość ludzi z którymi musiałem wtedy pracować miało 30-35-40 lat. Trudno mi było być stanowczym, wymagać, stawiać na swoim, kiedy wszyscy postrzegali mnie jako gówniarza. Z czasem to się zmieniło i dziś nie mam problemu, żeby czasem tupnąć nogą.
-Który z elementów czy etapów tej układanki, jaką jest przygotowanie sesji zdjęciowej jest najfajniejszy? Koniec? Efekt?
-Nie! Właśnie nie. Najbardziej lubię ten moment, kiedy wiem, że wszystko kliknęło, że wszystkie elementy są gotowe, by je ze sobą połączyć. Mnie bardziej ciekawi proces budowania, tworzenie… W dzieciństwie uwielbiałem klocki lego i najbardziej lubiłem chwile spędzone na budowaniu, potem ten samolot, czy samochód w ogóle mnie nie interesował i nigdy się nimi nie bawiłem. Lubiłem tworzyć. I to mi zostało.
-Kiedy wiesz, że kliknęło?
-Jakiś czas temu wróciliśmy z Kalifornii, gdzie przygotowywaliśmy nową kampanię Reserved. W poprzednim sezonie była Georgia May Jagger, a teraz jest z matką i siostrą. Zaczęło się od rozmów z klientem – Georgia fajnie zadziałała, dobrze byłoby zrobić coś podobnego, ale jednocześnie coś nowego. No i trzeba wybrać odpowiednie miejsce – u nas zimno, mokro, ciemno, a musi być lato, ciepło i słońce… Do tego ubrania stylizowane na lata 70. I co tu zrobić? To może zróbmy coś czego nikt dotąd nie zrobił i zaangażujmy do naszego projektu wszystkie trzy: Georgię, Lizzy i Jerry Hall. No to mamy! Teraz – gdzie? RPA i Azja odpadają, bo to się w ogóle nie kojarzy z latami 70. No, to Kalifornia – słońce, piękne domy, samochody, łatwa produkcja. Do tego dokładamy całą resztę: ekipa, lokalizacje, terminy… Są jeszcze oczekiwania klienta. No i moja w tym głowa, żeby wszystkie te elementy złożyć. Przygotowanie sesji dla Reserved trwało miesiąc, długo.
Są projekty które wymagają od nas dużo kreatywnego myślenia, a czasami przychodzi gotowy projekt. Tak jest w przypadku Givenchy, francuskiego domu mody. Dostarczyli wytyczne: casting wtedy i wtedy, zdjęcia tu i tu, a ja mam to zorganizować. Zamówienie wysłali w poniedziałek, a we wtorek, po 24 godzinach zapytali czy wszystko jest już gotowe?
-I co odpowiedziałeś?
-Że prawie jest gotowe (śmiech). Prawie.
Oni są naprawdę wyjątkowi pod tym względem. Wymianę mailową skończyłem z nimi przed 1 w nocy, a pierwszego maila następnego dnia dostałem już o 7.30 rano. Rzadko się tak zdarza, że w firmach ludzie pracują w takim trybie. Ja bardzo dużo pracuje, codziennie od 9 do pierwszej w nocy, czasami dłużej, bo muszę być dostosowany do czasu amerykańskiego – dużo pracuje w Nowym Jorku, ale tu mnie Givenchy zaskoczyło.
zdj. Maciek Kobielski dla Givenchy
-Wszyscy w tej branży tak ciężko pracują?
-Trzeba nauczyć się bycia non stop na łączach. Jeśli chce się iść do przodu i chce się zdobywać świat to trzeba mnóstwo poświęcić po drodze – i własny prywatny czas, i wakacje, i różnego rodzaju przyjemności. Mam poczucie, że bardzo ciężko pracuję, ale po zetknięciu się z ludźmi na zachodzie wiem, że to jeszcze nic.
-Kiedy ostatnio byłeś na wakacjach?
-Na wakacje na szczęście jeżdżę dwa razy w roku: pierwszy tydzień sierpnia, bo wtedy w branży modowej na świecie jest wolne i Boże Narodzenie połączone z Sylwestrem. Poza tym innych wolnych dni nie mam, bo pracuje też w weekendy, choć staram się by niedziela była jednak wolna od ciężkiej pracy.
-Od jak dawna tak ciężko pracujesz?
-Od 2 lat. Dziś rano pomyślałem, że jeśli kiedykolwiek wcześniej wydawało mi się, że już kiedyś ciężko pracowałem, to nie, nie prawda. Dopiero teraz, a i tak wiem, że może być o wiele ciężej. Jednocześnie mi to nie przeszkadza, bo ja mam z tego fun.
-To też praca, w której cały czas trzeba sobie radzić z większymi i mniejszymi niepowodzeniami, czy dobrze myślę?
-Tak, to chleb powszedni. Trzeba umieć odpuszczać. Jak czegoś nie ma lub nie może być, to trzeba o tym zapomnieć i iść dalej. Jeśli musisz skoordynować sto rzeczy naraz i każda z tych rzeczy jest powiązana z kolejnymi dziesiątkami rzeczy, to nie możesz rozpaczać, że jedna z nich nie wyszła, tylko szukasz zamiennika, czegoś innego na to miejsce. I tyle. Szybko się do tego przyzwyczaiłem, bo nigdy nie jest tak, jak sobie na początku wymyśliłeś. Jak nie to, to tamto, jak nie tym sposobem, to innym. Zawsze jest jakieś wyjście!
-No właśnie, znowu to powtarzasz!
-Bo z takiego wychodzę założenia i nie lubię jak ktoś mi w firmie mówi: „Paweł, jest problem!”. Od razu mnie to wkurwia. Bo my właśnie zawodowo zajmujemy się rozwiązywaniem problemów. I ja zanim komuś powiem, że coś się nie układa po naszej myśli, to wymyślam inne rozwiązanie. Mówienie, że mamy problem zakłada, że utknęliśmy w martwym punkcie.
-I rzeczywiście zawsze jest jakieś wyjście?
-Niekiedy pewnych rzeczy nie da się zrobić, ale zawsze można kombinować. Są ludzie, którzy nie odpuszczają, a to też trzeba umieć… Trzeba umieć się pogodzić z tym, że nie ściągniesz kogoś z Tokio do Nowego Jorku w trzy godziny. Nie wszystko się uda, ale trzeba szukać innych rozwiązań.
-A co jest w tej pracy najtrudniejsze dla ciebie?
-Nie ma niczego takiego.
Wbrew pozorom nie lubię chodzić na sesje. Sesja to czas pracy wszystkich tych, których ja zebrałem, a ja sam już tylko marnuję czas. Oczywiście ten czas należy poświęcić na PR, na budowanie relacji, ale staram się, żeby te rzeczy robiły już inne osoby, a ja mogę otworzyć komputer i zająć się kolejnymi zleceniami.
-Co było przed Warsaw Creatives?
-Pracowałem w Polsce jako freelancer aż w końcu stwierdziliśmy wspólnie z Asią Sobierajską i Sonią Adamczak, że zakładamy firmę – razem było nam łatwiej. Pojawiali się nowi klienci, pojawili się klienci z zagranicy, coraz więcej klientów z zagranicy… Każdego sezonu dochodzą nam kolejne zlecenia, każdy sezon jest lepszy od poprzedniego. A wszystko się zmieniło, gdy zaczęliśmy pracować z zagranicznymi firmami.
-Co było takim przełomem?
-Przełomem było rozpoczęcie pracy z Maćkiem Kobielskim, jednym z najlepszych polskich fotografów, który właściwie w Polsce nigdy nie pracował, który od 12 lat mieszka w Nowym Jorku, a wcześniej przez 10 lat mieszkał w Paryżu. Kiedy zaczęliśmy wspólnie pracować nasza firma wskoczyła na zupełnie inną półkę.
-A jak się zeszły wasze drogi?
-Robił coś w Polsce na zlecenie zagranicznego klienta, zależało mu na dobrych plenerach do zdjęć i szukał też lokalnego podwykonawcy. Jednocześnie miał bardzo nieufny stosunek do polskiej branży. Nasze usługi zarekomendował mu Darek Kumosa z Model Plus. To był nasz pierwszy wspólny projekt. Poza tym szybko się z Maćkiem zakolegowaliśmy. Niedługo potem odezwał się z propozycją wspólnej pracy w Paryżu, potem przyszły kolejne wspólne zlecenia, aż w końcu zaproponował, żebym został jego agentem na cały świat. I tak to ruszyło – w portfolio już nie mieliśmy tylko trzech polskich marek, ale i sesje do amerykańskiego Vogue’a, kampanię dla Uniqlo, Givenchy, Diora itd.
zdj. Maciek Kobielski dla The Last Magazine
-Dziś reprezentujecie interesy trzech polskich fotografów i żaden z nich nie mieszka w Polsce. Ty nigdy nie myślałeś, żeby się stąd wyprowadzić?
-Myślałem. Kiedyś już mieszkałem w Nowym Jorku przez pół roku, gdzie się wszystkiego uczyłem i nauczyłem. Jak już mnie z tego Playboya wyrzucili, spakowałem manatki i wymyśliłem, że wyjadę do Nowego Jorku na staż. Miał być miesiąc, a zrobiło się pół roku. Wróciłem do Polski, żeby dokończyć magisterkę i znów miałem jechać do USA, ale coraz bardziej ten wyjazd się oddalał, bo tu na miejscu miałem coraz więcej zleceń. Teraz widać, że i tak do Nowego Jorku trafiłem, tylko innymi drzwiami. Siedzę w Warszawie, ale przecież nikomu to w niczym nie przeszkadza. Mnie też to nie przeszkadza – stąd równie dobrze mogę bookować modelki na całym świecie, wcale nie muszę być w Paryżu czy Mediolanie.
-Zawsze byłeś pewien, że uda się to tak urządzić?
-Jechałem kiedyś do Berlina na jakieś spotkanie z klientami i znalazłem w internecie stronę berlińskiej agencji, która zajmowała się dokładnie tym samym, czym ja tutaj. Nazywała się Made in Germany. Warsaw Creatives już istniała, ale cały czas robiliśmy głównie rzeczy dla polskich marek i magazynów. Wszedłem na ich stronę i patrzę, że oni mają w swoim portfolio kampanię Diora, okładkę francuskiego Vogue’a, same najlepsze marki. Zadzwoniłem i umówiłem się z właścicielem na kawę. Pan po czterdziestce, żona, dzieci… Gość mieszka w Berlinie i robi produkcje na całym świecie. Więc go zacząłem wypytywać jak to możliwe. On mi uzmysłowił, że można mieszkać gdzie się chce, podróżować i robić projekty w Paryżu, Hong Kongu, Nowym Jorku. Jeśli on może to robić z Berlina, to ja mogę z Warszawy, it’s not a problem. Wcześniej myślałem, że siedząc w Warszawie nic mi się nie uda zrobić. To było półtora roku temu.
-A jakie macie ambicje?
-Bardzo duże. Chciałbym pracować z najlepszymi fotografami na świecie i dla nich produkować, mieć biuro w Londynie, mieć biuro w Nowym Jorku.
-I nadal to będzie Warsaw Creatives?
-No właśnie nie wiem. Warsaw Creatives in London może? (śmiech). Od początku naszym planem było zaznaczenie na mapie takiego miejsca, jak Warszawa – jest takie miasto i ono jest fajne. I zawsze o to dbaliśmy, bo jak tylko przyjeżdżały do nas ekipy z zagranicy to wręczaliśmy im coś w rodzaju „Welcome giftu”, którego częścią były przewodniki Wallpaper po Warszawie. Szybko okazało się, że wykupiliśmy cały nakład, więc nie mieliśmy wyjścia i zrobiliśmy swoje własne przewodniki z polecanymi przez nas adresami: knajpy, sklepy, imprezy, noclegi itd. Tym sposobem też przyczyniamy się do promocji Warszawy na świecie.
-Mimo wszystko to musiał być dla ciebie szok, kiedy wyjechałeś z Polski do Nowego Jorku i tam zobaczyłeś jak się robi prawdziwe kampanie w wielkim świecie.
-Pewnie, że był. Bo tam się zupełnie inaczej pracuje, obowiązują inne standardy. U nas wszyscy, którzy zaczynali robić sesje w latach 90. byli samoukami. Pewne rzeczy działały na zasadzie prowizorki i na wyczucie, a przecież wszystkim rządzą jakieś zasady, wszystko da się usprawnić. Niewiele się u nas zmieniło od tamtych czasów. Jeśli mam być szczery to nadal jest przepaść. Głównie w stylu pracy.
-Ale na czym ta różnica dokładnie polega?
-Są raptem dwa, trzy tytuły, gdzie pojawiają się dobre sesje. Nie ma natomiast ani jednej gazety, która miałby budżet na robienie naprawdę dużych, fajnych rzeczy. A trudno jest zrobić coś naprawdę ciekawego, oryginalnego i porządnego, jeśli ma się mały budżet. Tu nie chodzi o rozpieszczanie ludzi, po prostu nie zrobisz pewnych rzeczy. To raz. Mam też wrażenie, że dawniej ludzie się bardziej przykładali do swojej pracy. Pracowałem kiedyś w „Vivie”, która miała naprawdę super budżety, nawet w Playboy były całkiem dobre budżety, i ludziom chciało się pracować, kombinowali jak ściągnąć jakieś ubrania z zagranicy, zrobić jakąś fajną scenografię… Teraz nie ma pieniędzy na sesje i nie ma zapału do pracy.
Dziś rzadko mi się zdarza spojrzeć na jakąś polską gazetę z zaciekawieniem, a kiedyś oglądałem wszystko. Tak samo jest polskimi markami. Jest pięciu, może siedmiu klientów, którzy są świadomi, że muszą zrobić naprawdę dobre zdjęcia wyróżniające się ponad przeciętność, muszą wydać na marketing, bo to im się zwróci. Przykładem jest właśnie Reserved, czy Apart. Oni postawili na mocne, wyraziste sesje i dziś są liderami rynku.
-Czyli chodzi o nastawienie, a nie o same umiejętności?
-Nie. Poziom przygotowania do realizacji swojego zadania zawodowego jest diametralnie różny. Gdybyśmy sobie porównali panią z marketingu polskiej firmy X i panią z marketingu z takiej samej firmy z Paryża, Nowego Jorku czy Londynu – to to jest przepaść. Przepaść w przygotowaniu tych dwóch pań do pracy. Nie chce szukać przyczyn tej różnicy. Nie wiem czy jedynym powodem są różnice w wynagrodzeniu, czy może chodzi jednak o wykształcenie, a może nie ma się od kogo uczyć w polskich firmach,
-Pracujesz w tej branży 12 lat i nic się nie zmienia?
-Jest inaczej. Gorzej na niektórych płaszczyznach jak finanse i jakość, a lepiej na innych (nowe media i możliwości zarobkowania, nowe sektory, większa otwartość )
Przepraszam, muszę sprawdzić maila, bo mam już niepokój. (Paweł bierze telefon i odpisuje na maile).
-Za małe pieniądze nie da się niczego fajnego zrobić?
-Często dostaję maile, w których klient pisze, że chciałby zrobić sesję wyjazdową, w ciekawych plenerach, z dobrymi modelkami i ma na to 80 tysięcy złotych. To wygląda tak, jakby oni nie potrafili dodać dwa do dwóch. Bo przecież wystarczy policzyć podstawowe koszty takiego wyjazdu.
-Zaczęliście trzy lata temu, gdy wszyscy na około wciąż mówili o kryzysie. Co wami kierowało?
-Jest w Polsce kilka agencji i wszystkie biją się o to samo. My nie chcieliśmy tego robić, byliśmy nastawieni na robienie rzeczy za granicą. Z drugiej strony nikt nigdy nie wykorzystał tego, że w Polsce są ciekawe lokalizacje, jest dobre zaplecze produkcyjne, bo są studia dobrze wyposażone, gdzie jest wciąż tanio w porównaniu z Europą zachodnią i można tu tych klientów zagranicznych zapraszać. To był nasz pomysł. I to nam się udało.
-Kogo pierwszego ściągnęliście do Polski?
-W Polsce zrealizowaliśmy kampanię Reeboka na cały świat.
-Co ich przekonało?
-Pieniądze i lokalizacje. Oni od początku chcieli robić sesję w Europie.
-Ale co tutaj jest tańsze?
-Najlepszy hotel w Warszawie to Bristol – przy dobrym układzie kosztuje 100 euro za dobę, a tego typu hotel w Paryżu kosztowałby 600 euro, w Nowym Jorku 500 dolarów, w Londynie 500 funtów. Jedzenie – to samo. Wynajęcie samochodów, studia, scenografia – wszystko tutaj jest tańsze. Reebok szukał dobrych lokalizacji, rozsądnego budżetu i standardu pracy, do którego jest przyzwyczajony. W Bułgarii takiej jakości nie znajdzie. W Rumunii, na Ukrainie, czy na Bałkanach też nie. A my robiliśmy kampanie dla M.A.C, H&M, Diora, Givenchy, więc widzą jaki poziom reprezentujemy.
Mieliśmy kiedyś też inne zdarzenie – z francuską marką Hermès. Wszystko już było gotowe, miały być zimowe plenery, miejsca w górach wybrane, ale nie było pogody, zero śniegu i nic z tego nie wyszło.
Zastanawiam się co by trzeba było zrobić, żeby ściągnąć tutaj kogoś takiego top of the tops, ale jeszcze nie wiem. Ale dojdę do tego. Wymyślę jak ściągnąć Petera Lindbergha, który zrobi kampanię właśnie w Polsce. Dlaczego nie?
-Zawsze miałeś taką energię w sobie, zawsze miałeś takie podejście, że wszystko jest możliwe?
-Tak mam. Nigdy nie miałem problemów z wypowiadaniem wielkich marzeń, bo wiem, że to wszystko jest realne i do zrobienia. A jednocześnie wątpię, żeby mi się poprzestawiało w głowie i nagle będę miał takie oczekiwania, jak osoby z którymi obcuje przy okazji sesji.
Oczywiście jest jeszcze kwestia komfortu. Na początku śmiałem się z Marcina Tyszki, że on nie poleci klasą ekonomiczną, że on nie będzie mieszkał w byle jakim hotelu, ale potem zrozumiałem, że on w podróży spędza większość swojego czasu i jeśli chce być wypoczęty i gotowy do pracy następnego dnia, to musi mieć komfort. Jeśli masz wykonać piękne zdjęcie, to nie możesz mieszkać w brzydkim hotelu.
Myślę, że w głowie mi się nie przewróci, ale też mówię otwarcie, że nie jestem skromny. Mam oczekiwania i ambicje.
-Zmieniłeś się przez te ostatnie lata i sukcesy?
-Zmieniło się we mnie wiele rzeczy. Jestem na pewno pewniejszy siebie, bardziej stanowczy, nie tracę głowy, gdy coś nie idzie po mojej myśli, ale też bywam porywczy, mnóstwo rzeczy jest mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Niedbalstwo i głupota – na pierwszym miejscu. Na szczęście zapalam się jak zapałka – gwałtownie, ale też szybko gasnę.
-Musiałeś być podekscytowany, gdy zaczęło wam się udawać.
-Cały czas jestem podekscytowany. Zrobiliśmy już dwie kampanie kosmetyków M.A.C na cały świat z wielkim nazwiskiem fotogarficznym – Miles Aldridge. Dla Givenchy – Lookbook na nowy sezon, gdzie w całości odpowiedzialni jesteśmy za produkcję i to jest coś, czego nie byłbym sobie w stanie wyobrazić jeszcze 2 lata temu. Wiedziałem, że coś się uda, że może jakiś katalog z Niemiec zrobimy, że może to będzie zachodnia marka podobna do naszego Reserved.
-Ile osób pracuje w Warsaw Creatives?
-Sześć. A zdarza się, że mamy pięć sesji jednego dnia. Czasami to nawet nie ma czasu się cieszyć, że ktoś dzwoni z kolejnym zleceniem.
-I jakie to są budżety?
-Średnie, wysokie i bardzo wysokie, ale nieraz robimy projekty bez dużych pieniędzy, bo jest fajny pomysł, albo robi to ktoś, kogo lubimy. Obecnie pracujemy nad music video dla Mary Komasy reżyserowanego przez Kasię Adamik. Czasami, wiedząc, że wyjdzie z tego coś fajnego, warto robić rzeczy dla samej satysfakcji. Na zachodzie zdarza się nawet, że czasami trzeba dołożyć, żeby zrobić dobrą sesję do niszowej gazety. Są też gazety, które z zasady nie dają budżetów na sesje – robi ten, kto chce w siebie zainwestować, bo jeśli gazeta dobrze wygląda, to jest szansa, że ktoś cie zatrudni do reklamy i tam zarobisz. A u nas w Polsce nie ma nic – w gazetach dziadostwo, i reklamy marne.
-Z czego teraz najbardziej byś się cieszył?
-Gdyby mi się udało zrobić sesję z duetem Mert and Marcus, moimi ulubionymi fotografami, co podejrzewam też byłoby niezłym hardcorem – jestem już jakiś czas w tej branży i mogę sobie wyobrazić jakie oni mają charaktery i wymagania. Byłoby ciężko. Ale i ciekawie.