MODA
Ostatni showman – o twórcy niezwykłych, niemal teatralnych kreacji, sygnującym innowacyjne zapachy – Thierry’m Muglerze
21.02.2023 Michał Zaczyński
W ramach naszego najnowszego cyklu przypominamy Wam wywiady i artykuły z poprzednich numerów Fashion Magazine. Dzisiaj zapraszamy do lektury tekstu o wizjonerze Thierry’m Muglerze.
Fashion Magazine nr. 77
Kobiety wynosił na piedestał. Albo i do nieba. W swojej modzie z łatwością obdarzał je cechami owadów, dzikich zwierząt, robotów, modelując sylwetkę niczym rasowy fetyszysta. I dodawał im cech nadprzyrodzonych na wybiegach i fotografiach kobiety Thierry’ego Muglera były postaciami nie z tego świata.
Pokaz trwał godzinę, podczas gdy dzisiejsze zajmują dziesięć minut, a mogłyby połowę krócej, tak są nudne. Obfitował we wszelkiej maści gwiazdy: modelingu – od Carmen Dell’Orefice i Veruschki von Lehndorff po Evę Herzigovą i Kate Moss, filmu – catwoman Julia Newmar, muza Pedro Almódovara Rossy de Palma i znana z filmów Alfreda Hitchcocka Tippi Hedren, artystów sceny drag, a nawet biznesu porno. I przyniósł trzysta looków. Od tych mocno vintage, sięgających do czasów secesji i diorowskiego New Looku, po kostiumy science fiction, by wspomnieć złotą zbroję z metalu i pleksiglasu inspirowaną futurystycznym filmem Fritza Langa „Metropolis”. Założona przez Nadję Auermann powstawała pół roku. Były dzieła inspirowane malarstwem renesansowym, jak suknia uformowana w kształt muszli nawiązująca do „Narodzin Wenus” Botticellego, w którą wbiła się Simonetta Gianfelici (a którą ćwierć wieku później raperka Cardi B wypożyczyła na galę Grammy), ale i smokingi godne Marleny Dietrich, kombinezony w tygrysie wzory, przyozdobione piórami, gumowe uniformy, w sam raz ze sklepu dla fetyszystów.
Urządzony w zabytkowym gmachu paryskiego Cirque d’Hiver pokaz Thierry’ego Muglera na jesień i zimę 1995 roku przeszedł do historii mody, zyskując status kultowego, jeszcze zanim zdążył się skończyć. A finał był brawurowy. Bachanalia zwieńczyło wkroczenie na wybieg Naomi Campbell przy akompaniamencie śpiewu Jamesa Browna (w jego własnej osobie). Do tego deszcz konfetti i defilada modelek w anturażu tancerzy gogo na podestach rytmicznie wyginających się w złotych bikini. Modelka Violeta Sanchez (na pokazie w sukni z wycięciem na pośladku), zapamiętała: „wszyscy mieliśmy tego wieczoru misję, by zostać niezapominanymi”.
I tak też się stało. Pokaz zmarłego w styczniu 2022 roku Muglera do dziś nazywany jest „Woodstockiem mody”. I tak jak legendarny festiwal z 1969 roku zdefiniował kulturę ówczesnego pokolenia, tak Mugler w zabytkowym gmachu Cirque d’Hiver pokazał, że granice mody praktycznie nie istnieją. To od nas zależy, jak ją definiujemy.
Tworzyć zaczął w połowie lat 70. W ciągu dekady wyrobił swój charakterystyczny, dekadencki styl, określony mianem „power dressing”, czyli takiego, który daje poczucie władzy. I w którym się po tę władzę sięga. Dziś wydaje się to nam mocno retro: kobiety nie muszą przyjmować męskich sylwetek – szerokich ramion i wąskiego pasa – by być traktowane w pracy poważnie, to jest jak mężczyźni właśnie. Jednocześnie ubrania Thierry’ego odzwierciedlały seksualne wyzwolenie i gorączkę przełomu lat 70. i 80, wkrótce zbitą przez epidemię AIDS.
Szerokie ramiona w projektach Muglera, jego talia osy i ogólne podkreślenie sylwetki ustaliły kanon w modzie drugiej połowy lat 90. Ta moda stała się wystawna, widowiskowa, przez wielkie „M”. A zatem i przerysowana, nierzadko ocierająca się o camp. Dzięki temu Mugler – wraz zresztą z jego ówczesnym konkurentem Jeanem Paulem Gaultierem – wniósł na wybiegi żart, wesołość, przesadę. Obaj nie oglądali się na dobry gust, zupełnie w kontrze do serioznych pokazów Christiana Diora i Yvesa Saint Laurenta.
Roboty, syreny, samochody, insekty – listę inspiracji miał długą, nic na niej mu się nie wykluczało. „Wystarczy poobserwować latające owady, by dostrzec, jakie mają robotyczne kształty, pomijając, że ich tułowia aż się proszą o gorsety. Światła? Masz robaczki świętojańskie. Kolory fluo? Masz rajskie ptaki. Wszystko, co w technice, występuje w naturze!” – argumentował. Sylwetki gadów, ptactwa i kotów łączył z futurystycznymi materiałami, jak pcv, winyl i guma. Oraz z tradycyjnym couture, z którego czerpał garściami.
Modelki fotografował przy posągach galopujących koni na dachu paryskiej Opéry Garnier, przy statuach artdecowskich orłów nowojorskiego wieżowca Chrysler, na piaskach Sahary, na lodowcu Arktyki. Tło zawsze musiało być monumentalne. Idea – kobiety nie pochodzą z tego świata, więc powinny wyglądać niczym zrzucone z kosmosu. W praktyce wynosił je na piedestał. Albo i do nieba; zdarzyło się, że w jednym z pokazów Pat Cleveland zleciała z sufitu paryskiej hali Zenith w szatach i aureoli Matki Boskiej.
Gwiazdy – jak to one uzależnione od uwielbienia – nosiły Muglera z zachwytem. Sharon Stone, Diana Ross, Grace Jones to tylko kilka jego fanek. Do historii mody przeszedł limonkowy garnitur Davida Bowie’ego i czarna sukienka, w której Demi Moore zagrała w dramacie „Niemoralna propozycja”. „Zakładają moje rzeczy, bo swój zawsze pozna swego: też jestem showmanem!” – mówił.
1. Eva Hercigova napokazie jesień–zima 1995
Jego marzeniem nie było projektowanie ubrań, lecz kręcenie filmów. Jeden z wyreżyserowanych przez niego odniósł oszałamiający sukces. Mowa o klipie do „Too Funky” George’a Michaela, wymyślonym w konwencji pokazu mody. Wystąpiły w nim supermodelki Linda Evangelista, Eva Herzigova, Tyra Banks i Emma Sjöberg. Ta ostatnia w pamiętnym gorsecie niczym kierownica motocykla. Gdy Beyoncé zachwyciła się nim na wystawie w 2008 roku i poprosiła Muglera o kuratelę nad kostiumami do jej trasy, ten skomentował: „Miły rodzaj rehabilitacji. Wcześniej mówiono mi, że cała moja moda to zwykły sex shop”. Krytyka często zarzucała mu kicz. Bez sensu, to jakby narzekać, że cukier jest słodki. Nie podobało się nadmierne – zdaniem krytyków – seksualizowanie kobiet, kompulsywne używanie gorsetów, wyolbrzymianie – w sensie dosłownym – fizycznych atrybutów kobiet.
Jednocześnie Mugler wyprzedzał epokę, ubierając w te same kreacje zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Kultura queer nie była dla niego dziwaczną niszą, tylko pełnoprawną ekspresją. W jego pokazach już w latach 90. chodziły osoby trans – na długo, zanim wywalczyły sobie jakąkolwiek zauważalną obecność w showbiznesie. Albo nie trans, ale luźnie definiujące swoją przynależność płciową. Pokazywał na przykład supermęskie kobiety z dorysowanym wąsikiem. „Nastolatki zawsze zastanawiają się nad swoją tożsamością, nie chcą mieć jej narzucanej przez społeczeństwo. A kiedy dziewczyny i chłopaki ubrani są tak samo, to na pierwszy plan wysuwa się ich prawdziwa, unikatowa osobowość” – tłumaczył.
Urodził się w Strasburgu w grudniu 1948 roku. Ojciec był lekarzem, matka – we wspomnieniach Muglera „najbardziej elegancka kobietą w mieście” – zajmowała się domem. W opowieściach o nich nie był jednak wylewny. W jednym z wywiadów przyznał, że „przy wszystkich swoich zaletach byli parą zajętą wyłącznie sobą. W ich życiu nie było miejsca dla dzieci”.
W jego życiu zaś nie było szczególnego miejsca na edukację. Był samoukiem, szyć nauczył się jeszcze w dzieciństwie. Na pytanie, jaki „normalny” zawód mógłby uprawiać, gdyby nie był artystą, odparł kiedyś: „Nie mógłbym robić nic innego. Wystarczy, że nie wytrzymywałem w szkole, do liceum chodziłem jakiś miesiąc. Nie mogłem się skoncentrować, a szczególnie nie potrafiłem szanować fatalnie ubranych nauczycieli”.
Drugie, co zapamiętał z lekcji, to widok z okna na dach strasburskiej katedry Notre Dame. „Znacznie bogatszej i bardziej strzelistej niż ta paryska. No i niebezpiecznej. Dziś jej wieżyczki są niedostępne, ale jako dziecko spędzałem całe dnie na wspinaniu się po nich. Figurki smoków, dziewic, anioła Gabriela autentycznie mnie fascynowały. Podobnie jak śpiewające na dziedzińcu i w korytarzach zakonnice w ich fantastycznych szatach. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, co to znaczy potęga uniformu. Nudna szkoła z tym przegrywała” – opowiadał francuskiemu „Vogue’owi”. Do Paryża wyjechał w wieku 20 lat.
Powiedzieć, że dobrze się w nim urządził, także finansowo, to mało. Fortunę przyniosły mu perfumy. Zwłaszcza zapach Angel w charakterystycznym flakonie w kształcie gwiazdy. W historii perfumiarstwa pełni rolę zupełnie nietypową. Jak wyjaśnia Marta Siembab, senselierka i ekspertka zapachu, powstał w mocno ryzykownej kontrze do głównego wówczas trendu, to jest perfum z grupy morskiej. Gdy laboratoria Pfeizera jeszcze w latach 60. opracowały uspokajający lek valium (polskie relanium), ubocznym produktem wynalazku okazał się calone, związek zapachowy kojarzący się ze świeżością, arbuzem, bryzą. Przypomniano sobie o nim w latach 90. i wykorzystano w takich hitach jak Acqua di Gio Armaniego.
Mugler szał na takie nuty zignorował. Zaszokował zapachowy światek, sięgając po zapachy cukiernicze. Tymczasem, nie licząc wanilii, nie mieszano wcześniej nut z przemysłu spożywczego i wysokiego perfumiarstwa. „Angel ma zapach cukru, karmelu, czegoś apetycznego, ale jego autorzy zderzyli z nim olejek paczuli – gorzki, ziemisty. Mamy więc tu kilka zaskoczeń naraz. Jest mrocznie, intensywnie, słodko. Jakby tego było mało, znajdujemy w nim nuty z każdej rodziny zapachowej, przez co jest iście barokowy. Zapach jest intensywny, grubo ciosany, nawet toporny. Jest zbyt »głośny« i natarczywy, a jednak zachwyca” – recenzuje Siembab.
Nad zapachami Muglera pracowało ponad trzydziestu specjalistów – genialni młodzi perfumiarze i starzy, emerytowani mistrzowie. Stąd pewnie ten eklektyzm. Co równie pionierskie, Mugler wpadł na pomysł, by Angel był zamykany we flakonach wielorazowego użytku i by można było przyjść do perfumerii i ponownie je napełniać. Dziś brzmi to rozsądnie, wtedy pachniało rewolucją. Nie byłoby wokół Angel może tyle szumu, gdyby nie to, że niemal od dnia premiery aż do dziś nigdy nie zszedł z listy światowych bestsellerów zapachowych, nierzadko konkurując (a nawet wygrywając) z takimi legendami jak Miss Dior i Chanel N°5.
Popularność perfum zapewniła Muglerowi pieniądze, ale stała się też balastem. Jego marka odzieżowa należała bowiem do producenta zapachów, firmy Clarins. Fani mody coraz ciekawszym okiem zerkali na projekty nowych ulubieńców modowych magazynów – od Rei Kawakubo z Comme des Garçons przez Belgów pokroju Martina Margieli, na Jil Sander kończąc. Mało w klimacie Muglera, przestającego już przynosić Clarinsowi krocie. Na początku nowego millenium dom mody Muglera został zamknięty. „Rzuciłem modę, bo miałem dość spędzania czasu na kolanach, by to inni wyglądali wspaniale i olśniewająco” – wyjaśniał dziennikowi „The New York Times”. Niekoniecznie szczerze, bo decyzję tę podjął Clarins. Dom mody Muglera wskrzeszono po ośmiu sezonach, ale już bez udziału jego założyciela.
Tymczasem Thierry Mugler, który w 2002 roku powrócił do swojego pierwszego imienia Manfred, sporadycznie tylko brał się za projektowanie kostiumów, na przykład dla Cirque du Soleil w Las Vegas. Zdarzało się, że ubierał gwiazdy. Wypożyczał im stroje ze swojego archiwum liczącego siedem tysięcy dzieł, ale przez dwie dekady uszył tylko jedną nową rzecz: mokrą suknię na Met Galę AD 2019 dla Kim Kardashian. Dzieło złożone z niezliczonych koralików w kształcie kropli wody, tak by wyglądało na ociekające nią, zajęło mu osiem miesięcy. Jak mówił, wyobraził sobie celebrytkę jako antyczną boginię wynurzającą się z fal na brzegu Malibu.
Głównym zajęciem ostatnich dwudziestu lat życia Muglera okazała się… kulturystyka. Potraktował ją jak kolejny projekt artystyczny, choć w jednym z wywiadów przyznał też, że po porażce i zamknięciu marki po prostu nie chciał być rozpoznawany na ulicy. I przestał. „Jego mięśnie niemal żyją własnym życiem i same się ruszają” – zauważył dziennikarz „New York Timesa” w 2010 roku. Mugler z chłopaka o figurze baletmistrza – w młodości był tancerzem klasycznym i akrobatą – przeobraził się w siłacza. Niemal karykaturalnego.
Ćwiczył kilka godzin dziennie, katował się dietami. Efekty metamorfozy do dziś możemy oglądać w kilku dostępnych w sieci sesjach, choćby tej dla magazynu „Interview” z 2019 roku – prawie nagiej, bo swoją męskość artysta zasłonił tkaniną. Umówmy się: w sumie nie musiał, bo owa męskość była już rozpowszechniona. Jeden z jego pracowników wykradł wcześniej nagie fotki Muglera z laptopa projektanta i wrzucił online. Przynajmniej według wersji samego „poszkodowanego”, który w rzeczywistości bardziej wstydził się tego, że widniał na zdjęciu w zwykłych prysznicowych klapkach niż że jego nudesy zalały internet.
Mugler grzebał też przy twarzy. Choć niejako przy okazji. Przeżył bowiem kilka wypadków. Jeden, samochodowy, pogruchotał mu nos. Drugi, na motocyklu, skończył się wbiciem się w jego ciało stalowych kabli. Musiał przejść operację chirurgiczną, a skoro musiał, to – jak później opowiadał – chciał mieć z tego pociechę. W ostatnich wywiadach zarzekał się, że uwielbia starzenie się, bo pozwala mu na „bycie bardziej dziecinnym niż kiedykolwiek”. Nie wiadomo, czy infantylności nie mylił z kapryśnością. Z tej drugiej słynął przez lata. „Trzeba było umieć zgadywać jego potrzeby i nastroje. I być na pstryknięcie jego pal- ców” – mówił Christophe de Lataillade, dyrektor kreatywny od- działu perfum Muglera. „Musiałeś spełniać każdą jego zachciankę, biegać nocą po organiczne jabłka i kwiaty”.
Ostatnie lata spędził w stolicy Niemiec. Tam w 2015 roku poznał Krzysztofa Leona Dziemaszkiewicza, trójmiejskiego, a później i berlińskiego performera. Byli razem do śmierci Muglera.
Do 24 kwietnia 2022 roku w paryskim Musée des Arts Décoratifs można oglądać retrospektywę dzieł Muglera „Couturissime”. Ponad 140 strojów haute couture i ready-to-wear, do tego kostiumy sceniczne i akcesoria plus zdjęcia autorstwa takich gigantów jak Helmut Newton i Jean-Paul Goude. Na pytanie, czy piękno jest tym, co widzowie powinni najbardziej z niej zapamiętać, projektant odparł: „Po pierwsze radość. Życie jest jej warte”.
3. Suknia, którą Kim Kardashian założyła na Met Galę w 2019 roku, była pierwszą, którą Thierry zaprojektował po 20 latach przerwy
4. Kostium inspirowany filmem „Metropolis”
5. Mugler nie tylko zaprojektował stroje Beyoncé na trasę koncertową „I Am… Tour”, ale także wyreżyserował część show
6. Cardi B na Grammy 2019 w sukni Muglera z 1995 roku