Na pierwszy rzut oka magazyn przypominać może drukowaną wersję internetu przepełnionego inspirującymi zdjęciami mieszkań, które czekają tylko, aż przypniemy je do tablicy albo chociaż polajkujemy. Z tym że bez niego nie byłoby czego lajkować, a obecne trendy byłyby nieobecne (czyt. niszowe). Apartamento to właściwie książka/obiekt – rozbudowywana co pół roku o kolejny tom seria. Każdy nowy numer jest dopełnieniem poprzednich. Żaden nigdy nie traci na aktualności, bo żaden nie jest na czasie. W ten sposób powstaje współczesne archiwum wnętrz i ludzi – neopostmodernistów. Miłośników roślin, makatek i ceramiki. Wyznawców Memphis Milano i duńskiego designu lat 50. i 60.
Na okładce artysta w swoim nowojorskim mieszkaniu. Raymond Pettibon trzyma kij baseballowy, patrzy prosto w obiektyw Terry’ego Richardsona. Za nim niebieska sofa Togo, a za nią kolekcja kijów. Obok komoda, na niej dziwna lampa, figurka jamnika, maskotka goryla, nad nią portret baseballisty. Apartamento pokazuje ludzi poprzez ich miejsca, przedmioty i historie. Przestrzeń do życia nie powstaje na skutek ustawienia kanapy przed telewizorem i powieszenia firanek, ale przez samo życie w tej przestrzeni, jej świadomość i nasze z nią relacje. Bohaterowie wywiadów i felietonów opowiadają o sytuacjach, które uformowały ich prywatną przestrzeń i przekształciły ją w prawdziwy dom. Projektant JW Anderson zawsze kupuje krzesła w parach ze względu na symetrię. Lubi przestawiać rzeczy, bo szybko się nudzi. U Eleny Quarestani, której dom zaprojektował jej przyjaciel Ettore Sottsass, książki, gazety, obrazy i fotografie zalegają na podłodze, a zabawki wnuków siedzą zwyczajnie tuż obok prac Nathalie Du Pasquier. Graficzka Lora Lamm zawsze utrzymuje porządek – nauczona przez rodziców aby nie robić wstydu.
Domy Apartamento budują kontekst dla swoich bohaterów, są tłem dla opowieści. Ich wnętrza są piękne, ale raczej inaczej. Niewiele mają wspólnego z błyszczącymi sąsiadami z Elle Deco. W kuchni czosnek zwisa z uchwytu szafki, z której ktoś wystawił na widok fińskie talerze i kubki, przyprawy i konserwy, jakby do generalnego sprzątania, ale sprzątaczka widocznie zgarnęła lepszą fuchę w Bogaczewie. W jadalni długi drewniany stół przykryty lepką ceratą. Na nim kobaltowe japońskie naczynka wypełnione jaśminową herbatą. Kwiaty w wazonie powoli więdną. Każde krzesło z innej parafii. Na oparciu jednego wiszą wczorajsze spodnie. Telewizor nie jest płaski. Kable nie są poukrywane w szafkach, a głośniki wbudowane w sufity. Nadmiar obrazów spływa ze ścian. Półki uginają się od książek. Papiery, flamastry i pędzle wystają z zakamarków. Pstrokate kosmetyki i detergenty oplotły umywalkę. Plastikowa Elżbieta II macha rączką do ikony Matki Boskiej. Shiva – wazon-penis Sottsassa stoi blisko kaktusa. Przy miskach z bioekologiczną owsianką toczą się rozmowy z ludźmi, których chcielibyśmy znać i do których chcielibyśmy wpadać na zieloną kawę.
Cały ten świat wypełnia strony magazynu, ale co istotne nie trzeba go natychmiast wczytywać. Stałą kompozycję i ciągłość zapewniają sesje martwej natury i komiks o ludziach myszach jako ilustracja pewnego znajomego stylu życia. Psychodeliczne wzorki na grzbiecie każdego numeru sprawiają, że Apartamento wygląda świetnie na każdej meblościance, dzięki czemu i my mamy szansę poczuć się fajni.