KULTURA
„La La Land”: filmowy majstersztyk czy najbardziej przereklamowana produkcja ostatnich lat?
25.02.2017 Michalina Murawska
2017 rok rozpoczęłam postanowieniem, że obejrzę wszystkie filmy wymieniane w gronie kandydatów do Oscara. Oczywiście, jak to z postanowieniami bywa, nie udało mi się dotrzymać go do końca, ale na „La La Land” wybrałam się niezwłocznie w momencie, w którym pojawił się w polskich kinach. Od razu pragnę zaznaczyć, że fanką musicali nie jestem, ale za to bardzo cenię sobie dotychczasową twórczość Damiena Chazelle. Pooza tym, wiadomo, każda okazja do podziwiania na filmowym ekranie Ryana Goslinga jest dobra. Po seansie daleko było mi jednak do entuzjazmu, który wykazywali moi towarzysze i którą ewidentnie przejawiają nie tylko fani tej produkcji na całym świecie, ale przede wszystkim organizacje przyznające najbardziej prestiżowe nagrody filmowe. Więcej, wraz z narastaniem hype’u wokół „La La Land” i ilości nagród jakie na najważniejszych ceremoniach zgarnia ekipa oraz aktorzy, mój początkowy, delikatny sceptycyzm powoli zaczęło zastępować stanowisko tanowisko, w którym nie rozumiem fenomenu tego filmu i uważam, że totalnie nie zasługuje na to, by niedzielne rozdanie nagród Akademii opuścić ze statuetką.
To jest oczywiście tylko moja subiektywna opinia, jednak coraz częściej zaczęły docierać do mnie argumenty osób, które także sądzą, że „La La Land” wcale nie jest arcydziełem, a raczej najbardziej przereklamowanym filmem tego roku. Jednak jak każdy medal, także i ten ma dwie strony, a fenomen i masowe uwielbienie dla tej produkcji nie wzięło się znikąd. Przede wszystkim może chodzić o istotę samego musicalu, jako gatunku, który przecież przez lata był osią Hollywood, a w ostatnim czasie został nieco zepchnięty na drugi plan. Podobno musicale albo się kocha, albo nienawidzi – ja (niestety) zaliczam się raczej do tej drugiej grupy, ale nie to jest tutaj istotne. Może „La La Land” wzbudza takie pozytywne emocje, bo jego sukces sprawia, że musicale znowu zaczynają liczyć się także w tej najważniejszej, oscarowej grze? Faktycznie, hollywoodzkie muzyczne filmy, które osiągnęły w minionych latach znaczące sukcesy, można wyliczyć na palcach jednej ręki i minęło sporo czasu, zanim po sukcesie chociażby „Nędzników”, świat filmu przygotował kolejną tego typu produkcję z takim rozmachem.
Musicale, bardziej niż filmy fabularne (jakkolwiek pozytywne nie byłyby te ostatnie), pozwalają odbiorcy na chwilę zapomnienia, przeniesienia się w zgoła inną rzeczywistość. Dlaczego? Być może dlatego, że pobudzają tyle zmysłów jednocześnie – skupiamy uwagę na fabule, bo ta cały czas jest przecież istotna, patrzymy na zapierające dech w piersiach kostiumy i scenografię, słuchamy nie tylko mowy aktorów, ale także śpiewanych przez nich utworów i oczywiście zwracamy uwagę na złożone sekwencje taneczne. Problemów bohaterów raczej nie odnosimy do swoich doświadczeń, a na to co dzieje się w fabule patrzymy raczej przez pryzmat mydlanej bańki. Wielu filmoznawców, w tym dziennikarze „New York Timesa” zwracają przy tym uwagę na inny, „krzepiący” aspekt porównując oglądanie „La La Land” w obecnej sytuacji politycznej do podziwiania Freda Astaire’a i Ginger Rogers w czasach Wielkiego Kryzysu. Może widzowie, w czasach gdy najpoważniejsza rzeczywistość zaczyna wyglądać jak najbardziej absurdalna fikcja, mają dość „poważnych” tematów analizujących kwestie dyskryminacji rasowej, płciowej czy biorących na warsztat toksyczne związki? Może od filmu oczekują przeniesienia w inny wymiar, w którym popatrzą na pięknych bohaterów i ich unoszące się w rytm muzyki ciała? Jeśli tak, musical idealnie spełnia te oczekiwania.
W przypadku „La La Land” może też jednak chodzić o coś więcej. Reżyser, Damien Chazelle bawi się realizmem i fikcją mieszając ze sobą rozpoznawalne przez wszystkich otoczenie z czystą fantazją. Głównych bohaterów – początkującą aktorkę (Emma Stone) i ambitnego muzyka (Ryan Gosling) poznajemy w momencie, w którym oboje (nie wiedząc oczywiście o swoim istnieniu) stoją w gigantycznym korku mającym zaraz zamienić się w jeden wielki, musicalowy układ taneczny. Najbardziej fantastyczne i dalekie od realizmu motywy reżyser pokazuje tak, jakby były najbardziej naturalnymi i najłatwiej przychodzącymi rzeczami na świecie. Zupełnie tak, jakby chciał powiedzieć widzowi, że ma prawo marzyć, a bycie kim chce i robienie tego, na co ma ochotę jest łatwiejsze niż mu się wydaje. Oprócz tego, Chazelle bardzo umiejętnie balansuje między nowoczesnością a historią i pewną nostalgią za klimatem minionych lat. Bohaterowie żyją we współczesnym świecie, ale inspirują się oryginalnym jazzem i „Casablancą”, lwia część „La La Land” obudowana jest także nawiązaniami do kultowych musicali i filmów, w tym chociażby „Deszczowej piosenki”, „Zabawnej buzi”, „Panienek z Rochefort” czy „West Side Story” (TUTAJ znajdziecie pełną listę odwołań).
Wszystko to jest prawdą, ale czy „La La Land” faktycznie zasługuje na to, by zmieść konkurencję i zostać najlepszym filmem roku? Moim zdaniem nie do końca i nie boję się powiedzieć, że nie zgadzam się z „hypem” jaki urósł (i nadal rośnie!) wokół niego. Oczywiście, film jest na swój sposób czarujący, jednak uważam – i jestem świadoma, że będę totalnie odosobniona w swojej opinii – że chemia między Goslingiem a Stone jest zaskakująco słaba (podobnie było zresztą w „Kocha, lubi, szanuje), a Chazelle zdecydowanie wyraźniej zapisał się w mojej pamięci filmem „Whiplash” z Milesem Tellerem w roli głównej. Co więcej, kreacje stworzone przez głównych aktorów nie noszą znamion wybitnych, a konkurenci, którzy już przegrali z nimi przy okazji Złotych Globów zanotowali w swoich filmach znacznie lepsze występy. Pomijając fakt, że oprócz „City of stars” nie udało mi się zapamiętać żadnego utworu ze ścieżki dźwiękowej, Gosling i Stone nie porywają także swoim śpiewem (z tańcem jest trochę lepiej).
No dobrze. Teraz pora zadać sobie pytanie, co w „La La Land” widzą osoby przyznające najbardziej prestiżowe nagrody filmowe. Odpowiedź może być zresztą prostsza niż to się wydaje – Hollywood (i zwracają na to uwagę dziennikarze z całego świata) najbardziej kocha filmy o sobie samym, a produkcja Chazelle to przecież jedna wielka nostalgia za starym i nieco minionym klimatem przemysłu filmowego. Na potwierdzenie tych słów wystarczy tylko przypomnieć sobie obrazy, które zgarniały statuetki w ostatnich latach: niemy „Artysta” opowiadający historię aktora załamującego się po przełomie dźwiękowym czy „Birdman” z genialnym Michaelem Keatonem w roli nieco zapomnianego aktora próbującego wrócić na szczyt. Jeśli więc klimat „La La Land”, w którym co chwilę pobrzmiewa filmowa tradycja i nostalgia za „złotymi czasami” połączymy z magią i eskapizmem, którą także uwielbia Akademia Filmowa, można przypuszczać, że decyzja o tym, kto niedzielną galę opuści ze złotą statuetką została już dawno podjęta. A szkoda.