Dużo częściej buszuję po antykwariatach niż w księgarniach – ceny tam przystępniejsze a i estetyka wydawnicza lat 60-70 bliższa jest mojemu sercu niż współczesne komercyjne okładki. W przypadku “Smutnej historii Braci Grossbart” początkowo moją uwagę zwróciła prosta a czujna szata graficzna – mam słabość do popularnych niegdyś iluzji czaszek wsadziłem więc nos do środka i po lekturze kilku fragmentów postanowiłem zaryzykować nieznanego mi kompletnie pisarza. Powieść Bullingtona okazała się niezwykłym doświadczeniem – jest to szalenie sugestywna i zarazem mroczna wizja średniowiecza. Nie znajdziemy w niej wspaniale błyszczących zbroi, fanfar, kolorowych proporców, księżniczek i ministreli. Opowieść o dwóch hienach cmentarnych podróżujących do mitycznego Giptu wydaje się być swoistym kolażem z najupiorniejszych sztychów – pandemonium Bulliongtona eksploduje brudną czernią niczym dymienica nabrzmiała trupim jadem. Nie jestem człowiekiem rozsmakowanym w brutalności ale diabeł z Kolorado jest pisarzem szalenie utalentowanym – uprawia rodzaj fantastycznego naturalizmu w którym nie ma sobie równych. Pięknie tęczuje to odpadające od kości gnijące mięso. Przeczytałem do dziś trzy jego książki i z niecierpliwością czekam na kolejną.
Jesse Bullington, „Smutna historia braci Grossbart”