Marudzimy, że już chcielibyśmy ruszyć w świat. Ale czy aby na pewno każda zagraniczna podróż to same wspaniałe wspomnienia? Okazuje się, że nie zawsze. Co się stanie, kiedy zginie paszport, zabraknie pieniędzy albo okaże się, że na stopa podróżujemy z mafifiosami? No cóż… Wtedy można docenić wypoczynek we własnym kraju!
Tekst: Katarzyna Błażuk
Artykuł pochodzi z letniego wydania Fashion Magazine (wyd. 70, 2/2020) >>
Pierwszą samodzielnie odbytą podroż sprzed prawie dwudziestu lat wspominam z uśmiechem, ale wtedy nie było mi wcale do śmiechu. Ale po kolei… Razem z koleżanką pojechałam na pierwsze zagraniczne wakacje do Hiszpanii. Nie tylko zostałam okradziona, ale do tego w dniu powrotu do Polski okazało się, że obie mamy puste konta. Powód? Zbyt często korzystałyśmy z bankomatów i prowizje zjadły pieniądze, które miałyśmy odłożone na hotel. Była niedziela, nie było Messengera, wi-fi na każdym rogu, a do tego dosłownie wszystko – włącznie z bankami – było zamknięte. Właściciel hotelu zabrał nam paszporty i powiedział, że zgłasza nas na policję.
Co miały zrobić szesnastolatki w obcym kraju, które za kilka godzin miały samolot do domu? Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy się usiąść i żebrać. By zapłacić rachunek, potrzebne nam było 40 euro. W ciągu godziny nie tylko uzbierałyśmy niezbędną kwotę, ale też przy okazji odkryłyśmy różne oblicza człowieczeństwa.
Autostop z mafiosami
Choć miejscowi mówili nam, że z Matery, wyjątkowego włoskiego miasta, które urzekło Mela Gibsona na tyle, że nakręcił tam „Pasję”, nie można wydostać się w niedzielę, nie wzięłyśmy sobie tego do serca. „Przecież to niemożliwe”, mówiłyśmy do siebie. Rano wymeldowałyśmy się więc z hotelu i ruszyłyśmy na dworzec autobusowy, gdzie oczywiście okazało się, że faktycznie nic nie jeździ, nie kursują nawet taksówki. My jednak musiałyśmy dostać się na oddaloną o 30 km od Matery stację kolejową, by tam wsiąść do pociągu jadącego do Neapolu. Stanęłyśmy więc „na stopa”.
Po godzinie w upalnym słońcu miałyśmy wszystkiego dosyć i już chciałyśmy zrezygnować… I wtedy właśnie zatrzymał się samochód. Bez zastanowienia zapakowałyśmy plecaki do bagażnika, a siebie na tylne siedzenie. W aucie było trzech mężczyzn, w tym jeden z wyjątkowo długimi włosami, którego na początku wzięłam za kobietę. Panowie wyglądali osobliwie. Ten zajmujący miejsce obok nas miał łańcuch na szyi grubości mojego nadgarstka, a ramiona dwóch pozostałych pokryte były tatuażami. Tylko jeden mówił łamanym angielskim i chętnie dzielił się historią swojego życia.
Był Albańczykiem i razem z kolegami pracował to tu, to tam… Kiedy powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, pochwalił się, że kilka lat temu miał przyjemność pracować na niemiecko-polskiej granicy i zajmował się handlem. Spojrzałam na tatuaże, złoty łańcuch, surowe twarze mężczyzn, wypalone słońcem pustkowie za oknem samochodu, moja wyobraźnia zaczęła działać na najwyższych obrotach. Byłam pewna, że skończymy jako towar na tejże polsko-niemieckiej granicy. Jak nakręcona zaczęłam opowiadać o przyjacielu, który jest Włochem i czeka na nas w Pompejach. Jedyną pociechą była nawigacja, która pokazywała, że faktycznie jedziemy w kierunku stacji kolejowej. Gdy dojechaliśmy, okazało się, że stacja jest zamknięta na głucho, bo do odjazdu pociągu były jeszcze trzy godziny, a była właśnie pora sjesty. Wyskoczyłyśmy z auta jak z procy, a za nami wysiedli nasi dobroczyńcy. Byłam przekonana, że to nasz koniec… Przez chwilę, która dla mnie była wiecznością, Albańczycy mierzyli nas wzrokiem i nagle ruszyli w naszą stronę… Wyściskali nas i życzyli miłej podroży.
Nauczyłam się wtedy, by nie oglądać za dużo amerykańskich filmów (patrz „Uprowadzona”), bo one tylko mącą w głowie i zaciemniają umysł.
Okradziony w Chrystiani
To miał być szybki i supertajny wypad do Kopenhagi… Już na początku pojawiły się jednak problemy, bo dopadła mnie grypa żołądkowa, a był to zaledwie początek przykrych wydarzeń.
Dania jest jednym z najspokojniejszych krajów w Skandynawii, ale nie można powiedzieć tego samego o jej stolicy. Spacer do mekki hippisów, czyli osławionej dzielnicy Kopenhagi – Chrystianii, gdzie nawet policja nie składa wizyt, okazał się mieć przykre skutki. Zostaliśmy tam okradzeni. Mojemu towarzyszowi podróży zginął portfel, a razem z nim dokumenty poświadczające jego tożsamość: dowód i prawo jazdy. Kiedy zorientowaliśmy się, że ich nie ma, zadzwoniliśmy do polskiej ambasady, w której miła pani poinformowała nas, że jest sobota, i kazała przyjść w poniedziałek. Problem w tym, że lot powrotny mieliśmy nazajutrz, do tego ze szwedzkiego MalmÖ… Wylądowaliśmy więc na posterunku policji.
Tam przemiły pan przyjął zgłoszenie i wystawił tymczasowe ID, ale poinformował nas przy okazji, że jest ono nieważne w Szwecji i że tam również musimy udać się na policję. I tak w pięknym MalmÖ, podczas najgorętszego od 80 lat dnia w Szwecji, z plecakami, zlani potem odbijaliśmy się od jednego posterunku do kolejnego, by po dwóch godzinach trafić wreszcie na ten dyżurujący. I tu los się wreszcie do nas uśmiechnął – funkcjonariuszka, która nas przywitała, była Polką z pochodzenia. I choć mówiła łamaną polszczyzną, zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wyprawić nas do domu. Zadzwoniła nawet na lotnisko, opowiedziała o naszym problemie i uprzedziła, że się zjawimy. Na szczęście na 15 minut przed odlotem udało nam się wydrukować wysłane z Polski skany paszportu mojego towarzysza podróży i mogliśmy wracać.
Unsplash
Małe, ale krwiożercze
Na Filipinach na plaży pod miejscowością El Nido postanowiliśmy spędzić cały dzień. Przepiękna plaża ciągnąca się niemal po horyzont. Czy może być lepiej? Spędziliśmy tam cały dzień. Kiedy wróciliśmy do pokoju wieczorem, zaczęło swędzieć mnie całe ciało, które pokryło się mnóstwem czerwonych punktów. Okazało się, że na plaży pogryzły mnie mikroskopijne muszki żyjące w pasku. Nie czułam ich ugryzień, ale swędzenie już tak. Noc spędziłam prawie bezsennie. Rano okazało się, że mam gorączkę, cała jestem opuchnięta, a w pobliskiej aptece zamiast maści i lekarstw można kupić tylko jajka. Całe ciało miałam obolałe i drapałam się jak szalona.
Gdy poszliśmy coś zjeść, mąż kupił mi wielką kostkę lodu, którą pocierałam ciało, żeby złagodzić opuchliznę. W pewniej chwili podeszła do nas miła Filipinka z dwójką dzieci. Łamaną angielszczyzną powiedziała, że jej syn też jest alergikiem, więc może mi polecić lek na alergię, który złagodzi objawy uczulenia. Okazał się zbawieniem. Do dziś pomna tych zdarzeń nigdy nie wyjeżdżam bez Virlixu na wakacje.
W mroźnym lesie
Przyjaciółka studiowała przez semestr w Montrealu. Z grupą znajomych pojechaliśmy ją odwiedzić. Bardzo chcieliśmy zobaczyć jeden z parków krajobrazowych, wypożyczyliśmy więc samochód (ze względów finansowych i innych ograniczeń mogliśmy wziąć tylko elektryczny, którym nikt z nas wcześniej nie jeździł) i wybraliśmy się do oddalonego o 2,5 godziny Mont-Tremblant. Chodziliśmy po górach i podziwialiśmy widoki przez cały dzień i dopiero gdy zaczęło się ściemniać, ruszyliśmy w drogę powrotną.
Jechaliśmy przez las, a ciągłe zakręty i pagórki sprawiły, że elektryczny samochód nie mógł się zdecydować, za ile kilometrów się rozładuje. Baliśmy się, że stanie pośrodku niczego… Ponieważ istniała możliwość zatankowania go benzyną, ustawiliśmy cel na najbliższą stację i zaczęliśmy się modlić, by dojechać na nią, zanim auto rozładuje się i padnie.Dwa kilometry przed celem uznaliśmy, że nam się udało i puściliśmy „We are the champions”. I właśnie w tym momencie samochód się zatrzymał…
Ciemno, cztery stopnie na plusie (odczuwalne 0), jesteśmy w środku lasu – nie widać nic z przodu, z tyłu, z boku… Wysiedliśmy z ciemnego auta, żeby nikt nas nie potrącił, i trzęsąc się z zimna, czekaliśmy, aż ktoś będzie przejeżdżał i się nad nami zlituje. W końcu podjechał jakiś samochód i nasi koledzy pojechali, a ja z koleżanką zostałyśmy przy samochodzie. Same na mrozie, w środku lasu, w którym mogły być łosie, niedźwiedzie i inne drapieżne zwierzęta. To było bardzo długie 20 minut, zanim koledzy wrócili z kanistrem benzyny…
Upiorni współlokatorzy
Facebook podpowiedział mi promocję na bilety lotnicze do Izraela. Cena była naprawdę dobra, więc się jej nie oparłam. Na miejscu okazało się, że właściciel mieszkania, które zarezerwowałam na Airbnb, nie odbiera telefonu i nie odpowiada na smsy, musiałam więc poszukać noclegu w hostelu. Niestety, były już tylko miejsca w wieloosobowej sali. Zdecydowałam się i to był błąd, który kosztował mnie bezsenną noc, choć nic na to początkowo nie wskazywało.
Zmęczona lotem i zwiedzaniem, położyłam się około 23. W pokoju oprócz mnie była jeszcze tylko jedna osoba. „Nie jest tak źle”, pomyślałam, usypiając. Pomyliłam się… Ruch zaczął się od pierwszej w nocy. Wchodzili nowi lokatorzy i ci wracający z pubów (niezbyt cisi, jak się możecie domyślać), rozbierali się, rozpakowywali, wychodzili do łazienki… Włożyłam zatyczki do uszu i udało mi się zasnąć, ale o czwartej nad ranem nad moim łóżkiem zameldowała się para, która wcale nie miała w planach snu. Miłosne igraszki trwały długo i bynajmniej nie po cichu, a do tego całe piętrowe łóżko bujało się niczym hamak. Tego już było za wiele. Resztę nocy spędziłam na plaży i zostałam nagrodzona najpiękniejszym wschodem słońca, jaki widziałam w życiu.