MODA

Każdy z każdym – o wielkich współpracach w świecie mody pisze Michał Zaczyńsk

23.02.2023 Michał Zaczyński

Każdy z każdym – o wielkich współpracach w świecie mody pisze Michał Zaczyńsk

W ramach naszego cyklu „Przypominamy” powracamy do wywiadów i artykułów z poprzednich numerów Fashion Magazine. Dzisiaj zapraszamy do lektury tekstu o wielkich współpracach domów mody. 

Fashion Magazine nr. 76

Popularna z selektywną, legendarny dom mody z równie prestiżowym i pożądanym, artysta i sieciówka lub wielki projektant – współpraca goni współpracę. O korzeniach tego zjawiska, jego natężeniu i rozmaitych zaskoczeniach pisze Michał Zaczyński.

Tiffany x Supreme na bank zdobędą Internet – zawyrokowało niedawno Vanity Fair. I chyba przestrzeliło. Najnowsza głośna współpraca globalnych marek – biżuterii i skejtowych ubrań – głośna była tylko przez chwilę. Legendarny Tiffany, od kiedy został kupiony przez koncern LVMH, wygrzebuje się z sympatycznego („Śniadanie u Tiffany’ego” z Audrey Hepburn, dla przykładu), choć co nieco zramociałego wizerunku, otwierając pop-up story, angażując celebrytów i tworząc limitowane kolekcje. W tej wspólnej z Supreme znajdziemy demokratyczne (bo noszone dziś na Zachodzie przez obie płcie) perły, bransoletki, breloki. A jednak zamiast braw – ziew. Dlaczego? Bo sięgnięcie po Supreme, choć kojarzy się z młodością i buntem, wydaje się pójściem po linii najmniejszego oporu. Bo z kim do tej pory współpracowało Supreme? No właśnie. Głupie pytanie. Należałoby raczej spytać, z kim tego nie robiło. A więc były Nike, Pucci, Lacoste, Rimowa, Vans, Clarks, The North Face, Hanes, Levi’s, Timberland, Stone Island, Come des Garçons i Louis Vuitton. Supreme sprzedaje również deskorolki ozdobione pracami graficznymi takich artystów i twórców, jak KAWS, Damien Hirst, Nan Goldin, Takashi Murakami, Jeff Koons, a także David Lynch oraz Public Enemy.

Pomysł Tiffany’ego, by zbratać się z Supreme jest zatem cokolwiek zwietrzały. A trzeba pamiętać, że rok mamy 2021 i w świecie mody w zasadzie już każdy współpracował z każdym. Trzeba nieźle pogłówkować, by wymyślić coś naprawdę oryginalnego.

Pod tym względem H&M miał łatwiej. Pamiętam, jak w 2004 roku kolekcja Karla Lagerfelda debiutowała w sklepie H&M w warszawskich Domach Towarowych Centrum. „To już nie ten sam Lagerfeld” – przewracał oczami stołeczny światek mody, przysięgając, że Karl stracił u nich wszystko. Tylko po to, by… rzucić się na zaprojektowane – czy raczej wyprodukowane za zgodą kasera, bo większość stanowiły modele znane od lat – symbole jego wizerunku, w tym białe koszule z wysokim kołnierzem, wąskie krawaty i czarne rurki.

Światek ów nie był odosobniony. Na zakupy rzuciło się wówczas pół miasta, nie dowierzając, że może kupić coś od projektanta za ułamek kwoty, jaką wydałoby w jego oficjalnym salonie. Czysta ekscytacja. Wreszcie prawdziwa moda w dostępnych cenach!

Współpraca Karla ze szwedzką sieciówką nie była novum. Popularne marki kooperowały ze znanymi
kreatorami znacznie wcześniej: Jeremy Scott z Adidasem i projektujący dla Halston, przypomniany zresztą ostatnio przez Netflix w filmie Frédérica Tchenga z tytułową rolą Ewana McGregora. Nigdy wcześniej jednak nie nadano temu tak medialnego rozgłosu.

Ani Lagerfeldowi, ani Versace, Margieli, Comme des Garcons czy Marni od takiej współpracy nie „wyblakł blask”. I to powód, dla którego w XXI wieku moda współpracą stoi.

RAZ LEPIEJ, RAZ GORZEJ. H&M chętnie współpracuje ze znanymi osobami i markami. W tym roku firma ogłosiła kolekcję inspirowaną garderobą Iris Apfel (1 i 2), a ubrania Karla Lagerfelda (3) pojawiły się w warszawskim sklepie marki już w 2004 r. (4) Monika Brodka dla Reserved (5) Dwaj giganci, czyli Balenciaga i Gucci (6) Virgil Abloh dla IKEA. 

Zazwyczaj jest tak, że to tanie marki kuszą niskimi cenami drogich projektantów. Często jednak działa to w drugą stronę – marki z wyższej i najwyższej półki oferują tanie (jak na siebie) produkty. Przykładem sandały Jil Sander we współpracy z Birkenstockiem. Trzeba na nie wydać 380 euro, podczas cena tych „tylko” Sander potrafi sięgać tysiąca euro.

To, co jednak najbardziej dziś medialne, to kooperacje równych sobie. Collabo (jak slangowo nazywa się współpracę) Gucciego i Balenciagi wzbudziła emocje głównie ze względu na walory poznawcze – aż dziw, że nikt wcześniej nie wpadł na to, by połączyć ze sobą bezpośrednich konkurentów. Chwilę później w ślady tych marek poszli Fendi z Versace. Kim Jones, szef Fendi (ale i Diora, bo dziś jakoś tak głupio być szefem tylko jednej firmy) zwarł szyki z Donatellą Versace. Efekt – kolekcja zwana Fendace. Niestety znów galopującą logomanią potwierdzająca, że snobom nie wystarcza już epatowanie jednym modnym logo przypadającym na strój. Muszą dwoma. I to mimo zatrudnienia na wybiegu modelek klasy Kate Moss i Naomi Campbell.

Udana współpraca ma jednak sens tylko wtedy, gdy marki wyznają podobne wartości. Fendi i Versace łączy włoski rodowód, ale dzieli choćby podejście do praw zwierząt, w obecnym świecie niezwykle ważne. Donatella wycofała futra z kolekcji, bo uważa, że nie ma na nich miejsca w dzisiejszej modzie. Fendi tymczasem wciąż futrami stoi. To przekreśla wiarygodność projektantki nie tylko w oczach aktywistów i miłośników zwierząt, ale także klientów, bo sugeruje, że zgodzi się ona na wiele w imię medialnego szumu. Ta współpraca jednak przygasła równie szybko jak zapłonęła z innego powodu. Zaledwie kilka dni później Fendi pochwaliło się kooperacją z kolejną marką, tym razem ze Skims należącą do Kim Kardashian. Zatem tyle zachodu dla kilku dni w internecie? Na to wygląda.

Umówmy się: współprace stały się nudne. Podczas ostatniego sezonu fashion weeków obejrzeliśmy wspólne kolekcje (lub choćby ich elementy) Miu Miu i New Balance, Balenciagi i Crocsów, Givenchy i Josha Smitha, Comme des Garçons i Salomona, Balenciagi i Simpsonów. Tak, bohaterów kreskówki. Z markami modowymi drzewiej „współpracowali” też bohaterowie animacji studia Ghibli (patrz motywy z bohaterami serialu „Mój sąsiad Totoro” u Loewe czy Kermit z Adidasem, choć doprawdy trudno orzec, jaką myśl designerską reprezentuje mupet).

Celem kooperatyw jest nie tylko zysk. H&M dla przykładu zapewniają one nie tylko reklamę, dobry wizerunek i zarobek, ale i know-how. Jak w rozmowie dla „Forbesa” mówiła mi Ann-Sofie Johansson, creative advisor marki, dzięki tym wspólpracom H&M uczy się nowych technik, realizacji konkretnych pomysłów i oryginalnych wykończeń. A to bezcenne. W bardzo drogiej jak na standardy sieciówki kolekcji z Balmain H&M nauczyło się techniki złotych haftów oraz skomplikowanych aplikacji – wyjątkowo trudnych do wykonania i pracochłonnych, jak mówiła mi Johansson. W kolekcji z Kenzo z kolei trudny był do wyprodukowania kaskadowy obcas botków, rzecz, jakiej nigdy wcześniej marka nie proponowała.

Reserved próbowało naśladować H&M kolekcjami Paprockiego&Brzozowskiego oraz Gosi Baczyńskiej. Zrezygnowało jednak, uznając formułę za wyczerpaną. Do współprac powróciło w tym roku mocno jakościową kolekcją z Moniką Brodką i młodymi kreatywnymi z pokolenia Z. Jak wyglądała taka współpraca od strony technicznej? „Dżinsy, dla przykładu, zrobiliśmy wspólnie z Kajtkiem Kaczmarskim. Świetny chłopak, nie chcieliśmy go ograniczać, tylko wspólnie wybieraliśmy tkaniny (najpierw w małe prążki, potem gniecione, potem patchwork, aż doszliśmy do efektu finalnego) i odcienie (te dwa, które wybraliśmy, były chyba dziesiątymi z kolei)” – opowiada Michał Mrzygłód, projektant marki. Celem zatem – i to kolejny powód, dla którego świat mody nie może się dziś obejść bez współprac – jest poznanie młodego odbiorcy i sprawienie, by poczuł się częścią świata marki.

Choć bywało też koślawo. Markety Target, które w tym sezonie zaprosiły czworo nowojorskich młodych zdolnych, by zaprojektowali blisko 180 produktów w cenach od 15 do 80 dolarów, przypomniały o nieszczęsnej współpracy Biedronki z łódzką Akademią Sztuk Pięknych. Kilka prościutkich sukienek, rzekomo sylwestrowych, rzuconych w pudełkach między konserwowy groszek a kapcie, miało być ponoć świętem mody w tym dyskoncie.

Nie raz i nie dwa nie udało się jednak i światowym gigantom. Skejtowa marka Huf z producentem wędlin Spam (nadruki niby moro, ale wyszło jak treść żołądkowa), Supreme z nowojorskim metrem (grafiki na biletach; a tyle było awantury, że Grażyna Wolszczak promuje za pieniądze komunikację miejską w Warszawie), Crocsy z KFC (ponoć z gumowych klapków był wyczuwalny swąd kurczaka) i wreszcie Ikea z Virgilem Ablohem, gdzie szczytowym osiągnięciem jego geniuszu wzorniczego był zmutowany paragon ze sklepu w roli dywanu, przejdą do annałów collabo-wstydu.

Pomyśleć, że pierwszymi collaborati był toskański ród Medyceuszy, przez trzy wieki faktyczni władcy Florencji. Nie tylko dali światu trzech papieży i dwie francuskie królowe, ale także zapraszali do siebie i kojarzyli malarzy, filozofów, poetów, rzeźbiarzy. Pod ich rządami miasto stało się kolebką Renesansu, który wkrótce zmienił historię – także sztuki – Europy. Współczesne współprace nie są może tak istotne dla ludzkości, ale na szczęście bywają ważne społecznie. Wśród najlepszych kooperatyw mijającego roku prestiżowy magazyn „W” wymienił między innymi tę Tommy’ego Hilfigera z Indyą Moore, transpłciową modelką i aktywistką promującą własne wzory w inkluzywnej (tj. dla każdego) kolekcji projektanta, której towarzyszy inicjatywa o nazwie People’s Place Program. Zasilona kwotą 5 milionów dolarów wspiera mniejszości etniczne i rasowe oraz działa na rzecz silniejszej ich reprezentacji w modzie.Siostry Rodarte z kolei zwarły szyki z Universal Standard, znanym z ubrań w rozmiarze od XS do wielokrotności XL. Ale w kolekcji nie ma nic z obszernych swetrzysk znanych ze sklepów dla puszystych. Rodarte zaprojektowały dla marki efektowne sukienki z falbanami, idealne także dla kobiet w ciąży. Bez względu na wagę i stan każda kobieta zasługuje na odrobinę glamouru.

Bywa, że współpraca dodaje marce autentycznej świeżości. Na jej dorobek, wizerunek, nierzadko znane od lat kultowe modele zaproszeni projektanci patrzą z innej, własnej perspektywy. W efekcie powstają projekty niezwykle wartościowe. Jak Moncler Genius Project, do którego firma (znana głównie z kurtek puchowych) zaprasza najbardziej oryginalnych twórców mody. Tu nikt nie idzie na skróty. Od Pierpaola Picciolego, szefa Valentino, po sensacyjnych Craiga Greena i Noir Keia Ninomiyę, którym bliżej chyba już do artystów sztuki współczesnej niż do mody. Takie projekty, choć zawierają elementy ubrań przeznaczonych do aktywności sportowych, bywają właściwie niesprzedawalne; tu nie ma chciwego wyciągania łapy po nasze pieniądze, przynajmniej nie bezpośrednio, choć z pewnością przekłada się to na percepcję Monclera – tu bardziej mecenasa niż współpracownika.

Nie on jeden chce kojarzyć się ze sztuką. Patent ów, znany co najmniej od lat 30., ubiegłego wieku, gdy z talentu Salvadora Dalego korzystała Elsa Schiaparelli, zastosował Palace, który zaprosił do współpracy Juergena Tellera – najpierw do zrobienia sesji i lookbooków, później jako autora nadruków na koszulkach, torbach i deskorolkach. Niektórych mocno naturalistycznych, by wspomnieć o własnym portrecie topless czy zbliżeniu na papierosy wypalone przez pisarza Karla Ovego Knausgårda.

Raf Simons, dla odmiany, sięgnął po dzieła Roberta Mapplethorpe’a, fotografa zmarłego w 1989 r., którego we wspomnieniach „Poniedziałkowe dzieci” sportretowała jego przyjaciółka, równie legendarna Patti Smith. Projektant nawiązał kontakt z fundacją artysty. Efekt jest niezwykle spójny, bo tak jak Simons miesza streetwear z tradycyjną modą wysoką, tak Mapplethorpe sięgał po tematy tabu, w tym paletę seksualności i fetyszy. W przypadku tej kolekcji nie były to jednak tylko nadruki na konkretne ubrania, ale włączenie estetyki fotografa w całe sylwetki.

Ze sztuką kojarzone chcą być też polskie marki. Bytom wypuszcza kolekcje z twórczością Jana i Piotra Młodożeńców, Henryka Tomaszewskiego i Zdzisława Beksińskiego (w ostatnim przypadku w porozumieniu z Muzeum Historycznym w Sanoku). Ambitną kolekcję inspirowaną twórczością Zofii Stryjeńskiej przedstawił VICHER z Agnieszką Woźniak-Starak (bohaterka naszej okładki opowiada o niej w wywiadzie na str. 54). Prace polskich artystów trafiają również na ubrania Medicine. „Swoje grafiki, inspiracje i wizje śmiało przelewają na materiał stający się ich płótnem i kolejnym, nietuzinkowym, nośnikiem artystycznego przekazu” – chwali się marka. Tyle z polskiego podwórka.

Najbardziej wiarygodne współprace w modzie to te niewymuszone. Bez ideologii, bez pragnienia kwadransa sławy, rozpaczliwych prób odmłodzenia się kosztem młodych zdolnych, dla których zastrzyk gotówki od wielkich koncernów, zwłaszcza teraz, gdy pandemia przetrzebiła ten biznes, to być albo nie być. To te, gdy „great minds think alike”, czyli gdzie wielkie umysły myślą podobnie. Jak choćby ostatnie wspólne dzieła Rafa Simonsa i Prady. „Lubimy się, szanujemy, zobaczymy, co z tego wyjdzie” – mówiła Muccia w wywiadach. Tylko tyle i aż tyle.

INSPIRACJE I KOOPERACJE Supreme współpracowało już niemal z każdym. Tu z Louis Vuitton (1). Bytom wypuścił kolekcję inspirowaną obrazami Zdzisława Beksińskiego (2).