KULTURA

Ja, obywatel świata – Piotr Beczała

28.04.2021 Maja Handke

Ja, obywatel świata – Piotr Beczała
Jest uznawany za jednego z największych śpiewaków operowych. Jego nazwisko pojawia się w każdym rankingu tenorów wszech czasów – obok Caruso i Pavarottiego. Z Piotrem Beczałą rozmawiamy o jego wydanej niedawno biografii, zupełnie innym wymiarze pracy w realiach pandemii i życiowych przyjemnościach.
 
Rozmawiała: Maja Handke
 
Spotykamy się w stylowych wnętrzach Hotelu Bristol w Wiedniu przy Kärntner Ring 1. Hotel przed epidemią tętniący życiem teraz jest wyludniony. Z jego okien widać masywny neorenesansowy gmach Staatsoper – jednej z najważniejszych europejskich scen muzycznych, na której w ostatnich tygodniach Piotr Beczała bierze udział w przygotowaniach do premiery „Carmen”. Spektakl zostanie wykonany przy pustej sali i będzie transmitowany przez austriacką telewizję, bo Opera Wiedeńska niestety wciąż pozostaje dla widzów zamknięta. Z Wiedniem i Austrią Piotr Beczała jest związany od początków swojej kariery i jest tu uwielbiany. To kraj dla ludzi muzyki niezwykły, bo w muzyce rozkochany, muzykę rozumiejący, a artystów stawiający na piedestałach. Zresztą to właśnie austriackie wydawnictwo Amalthea zaproponowało polskiemu tenorowi wydanie biografii. „In die Welt hinaus. Ein Opernleben in drei Akten” („W świat. Życie operowe w trzech aktach”) ukazała się kilka miesięcy temu. Książka została przygotowana we współpracy z Susanne Zobl, austriacką dziennikarką i krytyczką muzyczną. Nasz bohater w związku z premierą został zaproszony do wielu opiniotwórczych programów austriackiej telewizji. Nic dziwnego, że na rynek trafił już pierwszy dodruk tej książki.
 
Na pana koncie na Facebooku można zobaczyć fragmenty najnowszego projektu – „Carmen” w wiedeńskiej Staatsoper. To bardzo nowoczesna inscenizacja – na scenie stoi pan obok starego mercedesa.
 
I to nie jednego. W drugim akcie na scenie jest aż pięć samochodów tej marki. Śmiejemy się, że Mercedes powinien dać nam jakieś rabaty po tym przedstawieniu.
 
Premiera odbyła się 21 lutego. Niestety bez publiczności, bo w Austrii są restrykcyjne obostrzenia. Co prawda otwarte są muzea, ale nie kina i teatry. Zamknięte są też restauracje. Jak pracuje się nad sztuką w pandemii?
 
Wszyscy codziennie robimy testy. Przestrzegamy zasad bezpieczeństwa. Oczywiście brakuje publiczności – śpiewanie dla pustej sali to nie jest to, czego się pragnie, to zupełnie inne uczucie. Poza tym zamiast dwunastu spektakli będzie jeden. Podobnie było
w przypadku dwóch innych produkcji opery wiedeńskiej, w których ostatnio brałem udział – „Kawalera srebrnej róży” Richarda Straussa i „Werthera” Julesa Masseneta. Z drugiej strony w tych czasach wielkim szczęściem jest móc brać udział w jakimkolwiek przedsięwzięciu, a ja mam w sumie sporo pracy.
 
Koronawirus wywrócił cały świat do góry nogami. Operowy również. Na ile lat do przodu był wypełniony pański kalendarz?
 
Około pięciu. Tak się planuje pracę w naszym świecie. W tym także wakacje.
 
Nie ma takich kalendarzy…
 
Nie ma! A ja nie przepadam za komputerem, jestem tradycjonalistą i lubię pisać ręcznie. Dlatego sam przygotowuję swoje kalendarze. Pierwszy kilkuletni dostałem od mojego kolegi po fachu Jacka Laszczkowskiego. Dla zaprzyjaźnionych śpiewaków przygotował takie specjalne moleskiny na sześć lat do przodu. Tylko że teraz właściwie możemy zapomnieć o dotychczasowych planach…
 
Jak się czuje człowiek pracujący od kilkunastu lat na najwyższych obrotach, gdy nagle dochodzi do takiej czasowej rewolucji?
 
Staram się dostrzegać pozytywne strony sytuacji – czas dla mnie i żony. Trochę zresztą się dzieje, choć wszystko jest bardziej spontaniczne.