Przekonała się o tym Stina Sanders, mieszkająca w Wielkiej Brytanii modelka, która postanowiła wykorzystać Instagrama do społecznego eksperymentu. Przez siedem dni, zamiast atrakcyjnych fotografii w bikini czy kulis sesji, publikowała zdjęcia, które dokumentowały prawdziwą stronę jej codziennego życia, w tym niekorzystne selfie czy proces depilacji owłosienia nad wargą. Sanders dodatkowo nie używała żadnych instagramowych filtrów, zrezygnowała z photoshopa i makijażu. Obserwatorzy modelki chyba nie cieszyli się za bardzo z autentycznego kierunku, jaki zaczął obierać jej profil. Ich liczba błyskawicznie zmniejszyła się z 13 do 10 tysięcy. Mimo że Sanders, dzięki nagłośnieniu całej sprawy przez globalne media, wyszła na niej ostatecznie zaskakująco dobrze (obecnie posiada aż 103 tysiące followersów!), jej przypadek stanowi kolejny argument i głos w dyskusji na temat fikcji i iluzji kreowanych na najpopularniejszej platformie społecznościowej.
Przypadku Stiny Sanders nie sposób nie rozpatrywać także bez odniesienia do głośnej ostatnio decyzji australijskiej modelki Esseny O’Neill, która postanowiła usunąć obserwowane przez prawie milion osób konto na Instagramie, a także na You Tubie i Tumblrze. O’Neill znana była z atrakcyjnych zdjęć w bikini, na których chwaliła się swoim szczupłym, umięśnionym ciałem, nieskazitelnych selfie i wzbudzających zazdrość fotografii z najbardziej egzotycznych miejsc. Dlaczego więc postanowiła „porzucić” followersów z całego świata, zrezygnować z uwielbienia i podziwu jakim ją darzyli i ulotnić się ze strefy mediów społecznościowych? W swoim ostatnim poście wyjaśniła, że to, co na zdjęciach wyglądało jak „wymarzone życie”, w rzeczywistości rodziło przygnębienie, a ona sama zaczęła robić się zmęczona promowaniem fikcyjnego i do granic możliwości wyedytowanego stylu życia. Pod swoim ostatnim zdjęciem, O’Neill napisała:
„Nie zdając sobie z tego sprawy, spędziłam większość swojego nastoletniego życia, będąc uzależnioną od social media, społecznej akceptacji, statusu i swojego wyglądu zewnętrznego. Social media, przynajmniej w takiej formie, w jakiej ja ich używałam, nie są prawdziwe. To wymyślone i sztucznie wykreowane zdjęcia, to system oparty na społecznej akceptacji, ‘lajkach’ i sukcesie mierzonym liczbą obserwatorów”.
Oprócz tego, O’Neill poddała edycji opisy większości zamieszczonych wcześniej zdjęć, informując na przykład, że za założenie sukienki, jaką miała wtedy na sobie, marka zapłaciła jej 400 dolarów, a „idealne” selfie zostało poprzedzone ponad 50 ujęciami, które miały doprowadzić do ostatecznego i pożądanego efektu.
Dla wkraczających w dorosłość nastolatków, którzy są chyba najbardziej narażeni na spadek poczucia własnej wartości i poszukiwanie akceptacji wśród rówieśników, Instagram urósł w ostatnim czasie do rangi swoistej przepustki do lepszego życia, do wykreowania wizerunku, którego inni będą im zazdrościć. Narzędzie, którego sama nazwa wskazuje na to, że miał być „błyskawicznym telegramem”, służyło początkowo do dokumentowania swojego życia, jednak bez zbędnej iluzji czy kreacji. Oczywiście, informowaliśmy znajomych o tym, że znajdujemy się na Times Square, albo że chłopak zabrał nas do najmodniejszej restauracji. Robiliśmy selfie i oznaczaliśmy zdjęcia hasztagiem #outfitoftheday, ale stopień prawdziwości i autentycznego dokumentowania naszego życia był nieporównywalnie większy. Wystarczy spojrzeć na pierwsze instagramowe zdjęcia gwiazd, w tym królowej selfie Kim Kardashian, żeby przekonać się o istnieniu tego medium bez konturowania, photoshopa czy zagrażającego życiu wciągania brzucha.
Życie „dokumentowane” na Instagramie zaczęło wyglądać jak kulisy sesji zdjęciowej i niekończące się, rajskie wakacje. Do tego stopnia, że normalny człowiek zaczyna się zastanawiać, kiedy pozujące w bikini 17-latki chodzą tak naprawdę do szkoły. Wszystko musi być „on fleek”– w tym złożony z dwudziestu warstw rozświetlacza i bronzera makijaż oraz idealnie namalowane i wycieniowane brwi. Wszystko musi być sfotografowane w odpowiednim świetle i we właściwym otoczeniu – po to, aby (jak najliczniejsi) obserwatorzy doceniali nasze piękno, podnosili naszą samoocenę, a w komentarzach wyrażali swoją zazdrość. „Goals”, bo tak najczęściej wyraża się na Instagramie aprobatę i zazdrość, może odnosić się do wszystkiego – ciała (#bodygoals), związku (#relationshipgoals) oraz życia („lifegoals”).
Wybitna aktorka, Kate Winslet, wywołała ostatnio poruszenie, kiedy przyznała się do tego, że zabroniła swoim dzieciom korzystać z mediów społecznościowych. Gwiazda i mama 15-letniej córki i 11-letniego syna argumentowała to faktem, iż towarzyszące dzieciom w ich wieku stałe porównywanie się do innych naturalnie godzi w poczucie własnej wartości, które z kolei niezwykle prawdopodobnie może przerodzić się na przykład w zaburzenia odżywiania. Nie trudno się z tym nie zgodzić, jeśli spojrzy się na młode dziewczyny, które robią wszystko, aby ich nogi były tak chude jak nogi Maffashion, albo nastolatki wyjące niczym wilk w pełni po nieudanym „Kylie Jenner Lips Challenge”.
Dla wszystkich, którzy z różnych powodów (czy to marketingowych, czy osobistych) nie chcą rezygnować z instagramowej ułudy, ale jednocześnie są znużeni fałszem i sztucznie kreowaną rzeczywistością powstało, z pozoru idealne, rozwiązanie. Profile zwane „finstagrams”, bo o nich mowa, to pseudo anonimowe konta, na których użytkownicy prezentują prawdziwsze wersje siebie niż na swoich ogólnodostępnych profilach. Dokumentują one także przede wszystkim to, czego próżno szukać na głównych kontach użytkowników: rzeczywistość.
„Finstagrams” są tworzone głównie przez nastolatków i osoby między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Charakteryzuje je intymny, ekskluzywny wręcz charakter i fakt, że dostępne są wyłącznie dla zamkniętego grona odbiorców, najczęściej przyjaciół i najbliższych znajomych. Osoby posiadające taki profil żyją więc na pokaz dla obcych, a swoją codzienną rzeczywistością, w tym niecenzurowanymi zdjęciami z imprez i nie bardzo korzystnymi portretami, dzielą się z osobami ze swojego najbliższego otoczenia. Nie oszukujmy się, najbliżsi przyjaciele widzieli nas nieraz w takim stanie, że korzystne oświetlenie i pięć warstw korektora ich akurat nie oszuka. Wiedzą też, że oprócz zielonego smoothie równie chętnie rzucamy się na piwo i pizzę, a nasza codzienność to nie relaksująca lektura „Vogue’a”, a ostre zakuwanie do kolokwium. Podczas gdy w przypadku tego typu użytkowników, liczba zwykłych obserwatorów sięga czasem kilkuset, a nawet kilku tysięcy, ilość followersów „finstagramów” zamyka się najczęściej w pięćdziesięciu. To zaufane grono, które po pierwsze doceni nasze, być może z pozoru niezbyt atrakcyjne, życie, nie wyśmieje z powodu fałdki na brzuchu i zrozumie dziwne akrobacje, jakie wykonywaliśmy podczas piątkowej nocy.
Paradoksalnie, „finstagram”, który z zamysłu jest „fałszywym” Instagramem (jesteśmy na nim niejako „incognito”, a o naszym istnieniu wiedzą jedynie znajomi, których zaobserwujemy) stał się „prawdziwym” Instagramem. Fakt, iż profile te istnieją obok standardowych kont, które nadal promują iluzję i kłamstwo, napawa jednak pewnym niepokojem. Młodzi ludzie zaczynają bowiem myśleć, że ich codzienne życie jest na tyle nieatrakcyjne, że za jego kulisy mogą wprowadzić jedynie osoby z najbliższego otoczenia, a swoje zdjęcie bez makijażu pokażą tylko garstce znajomych (nadal dziwią was wymalowane dziewczyny na siłowni?). Następuje pewnego rodzaju wirtualne rozdwojenie jaźni, a coś, co być może początkowo miało stanowić zdrową odskocznię i zapewnić balans, staje się punktem wyjścia do prowadzenia podwójnego życia. A to jeszcze nigdy nie wyszło nikomu na dobre.