– Chciałam, żeby od razu było widać, że to Czarnota – mówiła mi po pokazie projektantka. I rzeczywiście – fantastyczne dzianiny, monstrualnie grube sploty, swetry, o których Anglicy powiedzieliby „to die for” i wyrazistość looków – to DNA Bereniki. Jest w jej kolekcji poczucie humoru, bo uczynić z grubych, włóczkowych rękawic, albo skarpet centralny punkt sylwetki to zabieg tyleż oryginalny, co dowcipny. Jest znakomita jakość – ręcznie wykonane dzianiny z wełny merynosa, czy zachwycająco skrojone płaszcze – czasem z wełny, a czasem z lekkiej pianki, wełną pokrytej. Jest piękna kompozycja kolorystyczna – granaty łączone z energetycznymi oranżami, czy żółciami. Jest gra faktur, bo wełnom towarzyszy jedwab, czy metaliczna skóra.
Nowa kolekcja Czarnoty, sprytnie łącząca sezon jesienno-zimowy z letnim, lokuje się w latach 70., ale podanych dyskretnie, bez epatowania łatwymi kodami. Komercyjna, w najlepszym tego słowa znaczeniu, co nie dziwi, zważywszy, że Berenika ma na swoim koncie pracę w Orsay’u i Reserved, a jednocześnie na wskroś oryginalna. Nie ma tu nudy, wypełniaczy, czy bazy, służącej uwypukleniu bardziej charakterystycznych ubrań. Każde jest tu charakterystyczne i oddzielnie mogłoby być clou sylwetki. Co czyni tę z pozoru klasyczną kolekcję błyskotliwą, a stylizację – matematycznie precyzyjną. To na pewno najlepsza kolekcja w dorobku Bereniki.
Nie wiem, czy Czarnota potrzebuje łódzkiego fashion weeku; wczoraj na widowni naliczyłem dwóch dziennikarzy mody z Polski. Z sobą włącznie. Ale fashion week potrzebuje jej z pewnością. Po ucieczcie najbardziej nawet wytrwałych, można rzec weteranów imprezy – MMC i Michała Szulca, Berenika naprawdę jest ostatnia.