MODA, STYL ŻYCIA

Eva Minge Black Butterflies – Kolekcja Charytatywna

20.11.2015 Redakcja Fashion Magazine

Eva Minge Black Butterflies – Kolekcja Charytatywna

Zanim przejdę do samej kolekcji, warto nakreślić ramy nowej fundacji charytatywnej Black Butterflies, którą założyła Eva Minge. To ważna sprawa, więc na kilka chwil warto przybrać nieco poważniejszy ton i schować do kieszeni wszelkie możliwe uprzedzenia. Działalność fundacji ma za zadanie nieść pomoc osobom chorującym na nowotwory, jak również inne poważne schorzenia, na przykład stwardnienie rozsiane. Osią Black Butterflies stała się obecność tak zwanych Czarnych Motyli, czyli znanych w swojej dziedzinie osób, które udostępnią swoje talenty, wiedzę, możliwości i czas, żeby pomóc potrzebującym. To może być porada prawnicza od znanego prawnika, pomoc w uregulowaniu spraw formalnych, czy spełnienie jakiegoś marzenia podopiecznych, jak to zaznaczyła sama Eva Minge – od zorganizowania pokazu mody, przez wycieczkę z Martyną Wojciechowską, aż po wydanie książki przy asyście Małgorzaty Domagalik. W Zielonej Górze, mieście zamieszkania projektantki, powstanie (lub już powstał, tego pewien nie jestem) dom, w którym chorujący będą mogli znaleźć wytchnienie, wziąć udział w warsztatach twórczych, przejść proces rekonwalescencji etc. Całość rysuje się pięknie, wzniośle i jak najbardziej pożytecznie. Z takimi wartościami nie sposób polemizować. Zresztą – nie ma takiej potrzeby. Warto też dodać, że fundacja planuje prężna ekspansję na świat i ma już swoich przedstawicieli, choćby w Los Angeles, czy w postaci ambasadorki projektu – aktualnej Miss Szewcji, która jak się okazuje, ma polskie korzenie i zamiar promowania akcji na wyborach Miss Świata.

Wydarzenie inaugurujące działalność fundacji znalazło swoje miejsce w nobliwych murach Arkad Kubickiego, części kompleksu budowli należących do Zamku Królewskiego w Warszawie. Wybieg był tak długi, że jego koniec znikał w horyzoncie, przybył prawdziwy tłum bardzo specyficznych gości, były występy wokalne, bogata recepcja, prezentacja dużej i rozbudowanej kolekcji, no i oczywiście przemowy, przemowy, przemowy. Tak w skrócie można opisać wczorajszy wieczór.

Eva Minge wzięła na siebie rolę gospodyni wydarzenia, jak przyznała, pierwszy i ostatni raz w życiu. Wśród wielu bardzo emocjonalnych wypowiedzi nakreśliła ramy swojej nowej działaności charytatywnej, przedstawiła wiele z Czarnych Motyli, które zgodziły się wesprzeć fundację swoją wiedzą i talentem, a także zdradziła kilka nieoczekiwanych faktów na temat swojego życia. Na przykład to, że jest finalistką ogólnopolskiej olimpiady matematyczno-fizycznej (czego wpływy ponoć są widoczne w kolekcji), że jej synowie trenują WMA, MMA, ABW, czy jakąś inną tajemniczą sztukę walki, co przyznaję, wywołało we mnie dreszcz niepokoju, zważywszy na to, że kilka razy pozwoliłem sobie na niepochlebne opinie. A projektantka niepochlebnych opinii nie lubi, czego dowodem może być historia Joanny Bojańczyk, która została pozwana przez Minge, za pewną publikację, w której legenda polskiego dziennikarstwa modowego wyjaśniła, w dość stanowczych słowach, czego wymaga posługiwanie się terminem „haute couture”. Sprawa, z tego co wiem, rozeszła się całe szczęście po kościach, co nie znaczy, że została zapomniana. Tym bardziej, że zdanie: „Świat Ewy Minge to prowincjonalne marzenie o przepychu‚ a nie chęć przekazania czegoś nowego” musiało zaboleć jej twórcze ego. Projektantka wielokrotnie też wspominała o chorobie, którą przeszła (całe szczęście bez detali) i która zainspirowała ją do pomocy innym, o wspaniałych ludziach, których spotkała na swojej drodze, dzięki którym doszła do siebie, o mniej wspaniałych ludziach (których również spotkała na swojej drodze, być może miała na myśli między innymi Joannę Bojańczyk) siejących dla odmiany „hejt” i nienawiść; i generalnie o tym, jak to warto pomagać, szczególnie, kiedy ma się już właściwie wszystko. „Piękne sukienki” to nie wszystko, co liczy się w życiu, można sparafrazować jedną z jej wypowiedzi, trafną zresztą, chociaż i kontrowersyjną, jak zawsze w przypadku projektanta, który sam chwali swoją pracę. Eva Minge opisała się też, jako prekursorkę wykorzystywania w pokazach mody osób stygmatyzowanych przez społeczeństwo – przed innymi miała modelkę na wózku, przed innymi zaprosiła do pokazu czarną albinoskę. Eva Minge jest zawsze o krok do przodu.

Wystąpienia wielokrotnie było przerywane przez uzasadnione okolicznościami słowo „prywata”, nic w tym dziwnego, wszak ten wieczór należał w końcu do niej. Projektantka znalazła czas i uwagę, żeby podziękować każdemu, kto choć w najmniejszym stopniu przyczynił się do tego, że znaleźliśmy się dokładnie w tym miejscu i w tym czasie. Oprócz osób publicznych i prywatnych, były to również marki wspierające wydarzenie, jak choćby znany producent Eurofirany (pod wodzami, podobno, niemal wzorowego małżeństwa), czy stacja paliw, która urzekła Evę tym, że kiedy zajechała do jednego z punktów napić się wody, jej piesek również dostał wodę w misce. Czy to nie urocze? Musze przyznać, że w dopieszczaniu sponsorów projektantka jest nie do pokonania. Butami „zachwycały się wszystkie modelki”, więc tym bardziej trzeba podkreślić producenta, napój był pyszny, więc jak o nim nie wspomnieć? I tak dalej, i tak dalej. Co ciekawe – jednym z partnerów wydarzenia było również Narodowe Centrum Kultury, zdarzenie raczej nadzwyczajne, ponieważ w Polsce moda nie jest traktowana jako element kultury, o sztuce nawet nie wspominając. I przyzna to każdy projektant czy pomysłodawca projektu związanego z modą, który chciał zdobyć publiczne dofinansowanie. Eva Minge nie byłaby też sobą, gdyby przy okazji nie zaznaczyła swoich niewątpliwych sukcesów, operując takimi terminami, jak nowojorski tydzień mody, który uświetniła (wedle własnej strony internetowej) swoim pokazem, czy to wyżej wspomniane i nieustannie problematyczne „haute couture”. Czy to brak skromności? Raczej świadomość swoich możliwości i wymagań, jakie stawia przed nią specyficzna publiczność, aspirująca do wielkich salonów i świata luksusu. Sala klaskała tak, że KAŻDY projektant w tym kraju może jedynie pozazdrościć podobnych owacji. Wisienką na torcie była deklaracja projektantki, że kobieta może wyglądać pięknie również kiedy jest łysa (z powodu choroby oczywiście), nawet jeśli nie ma na głowie… pięknych loków. Nie żartuję. To zdanie naprawdę padło ze sceny, a ja miałem ogromną nadzieję, że Minge przy okazji przeczesze palcami swoją własną czuprynę. Niestety, w tym przypadku spotkał mnie zawód. Malutki, ale jednak.

Jeśli ktoś się zastanawia, gdzie w polskiej modzie czają się poważne pieniądze i prawdziwe wpływy, to podpowiadam – siedziały wczoraj na wydarzeniu Minge. Serio – to nie przelewki, tylu poważnych panów w niezbyt dopasowanych garniturach, jak i pań korzystających z dobrodziejstw jakie dają teraz moda i uroda (z przewagą tej drugiej dziedziny), nie widziałem na żadnym polskim pokazie. Obraz rysuje się „pięknie”, choć (i tu uprzedzam, że prezentuję wyłącznie moją perspektywę), na tym całokształcie tworzy się delikatna rysa. A tą rysą jest entourage estetyczny, zarówno wydarzenia, jak i samej kolekcji. Przyznaję – we wczesnych latach 90. mało się jeszcze interesowałem modą, raczej byciem geekiem, odkrywaniem tajemnic ludzkiego ciała i komiksami, ale jeśli miałbym sobie wyobrazić wydarzenie modowe mające miejsce właśnie w tamtej dekadzie, to wyglądałby dokładnie jak wczorajszy wieczór. Nawet logotyp samej fundacji, przedstawiający toporny zarys owada i nieczytelny font, zdaje się być żywcem wyjęty z tamtych czasów.

Tuż przy wejściu czekał na gości rząd brzydkich (upiornych!) choinek, sygnowanych przez Eurofirany, na scenie spalała się twórczo wokalistka zespołu Blue Cafe, która podczas ostatniego występu kazała nam, gościom, „podnieść ręce do góry” (sic!), żeby klaskać w rytm jakiejś latynoamerykańskiej melodii, jakby poprzednich dwóch, dość rzewnych występów było mało. Artystka śpiewała na żywo (to się ceni), talentu, możliwości wokalnych i charyzmy jej nie odmówię, ale repertuar… Powiedzmy, że nieczęsto mam okazję się zmierzyć z podobnym gatunkiem muzycznym.

Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku samej kolekcji, w której widać ogromne starania i aspiracje, ale która moim zdaniem, dąży niestety do archaicznych kierunków estetycznych. Sezon Black Butterflies to sezon „na bogato”. Ubrania kipiały od złotych detali – niekończące się szeregi złotych agrafek łączących panele materiału, „ozdabiających” kieszenie i inne niuanse konstrukcyjne, złotych agraf stukających o wybieg, złotych odkrytych suwaków, również jako element zdobniczy, dżetów, motylich nadruków, warstw tiulu… Pojawiły się suknie na przestrzennych konstrukcjach (w tym jedna czarna, z „daszkiem” nad udami, który sprężynując odsłaniał zalotnie jasną bieliznę modelki), spódnice z powycinanymi „laserowo” kształtami – od kół do wielokątów (tu doszukuję się referencji matematyczno-fizycznych), kwiaty, motyle, siatki, wełny, tiule, tiule i jeszcze więcej tiulu. A do tego jakże modne kombinezony, na przykład biały, z marszczeniami na biuście, wycięciami, transparentnymi wstawkami i jeszcze…. rozciętymi nogawkami, do połowy uda. Podobna pomarszczona faktura pojawiła się w białej letniej sukience z seksownymi wycięciami w talii, pytanie tylko, czy efekt piersi skąpanych w bitej śmietanie nie powinien zostać ograniczony do sekretów alkowy? Duże zainteresowanie wzbudzało z pewnością szalenie udramatyzowane body, z rękawami długimi na dwa metry, które ciągnęły się za modelką, niczym oklapnięte skrzydła. Najefektowniej prezentowały się za to finałowe ukwiecone kreacje – połączenie florystycznych wzorów i czarnej transparentności, choć jest bezpieczne, to również pewne i trudno wystosować w jego kierunku jakiś większy zarzut. Nie zabrakło też ostrych garniturów z drabinami agrafek, płaszczy ze złotymi połami i łańcuchami, skórzanych kurtek z materiałowymi rękawami, zdobnych dresów, do których modelki nosiły trampki, multum błyszczących leginsów, czyli wszystkich tych elementów, które prestiżowa klientka Minge lubi najbardziej – ubrań, które krzyczą „money makes the world go round”, tylko z bardzo wschodnim akcentem. Tu muszę przyznać, że jakkolwiek estetyka Evy Minge jest kontrowersyjna pod względem gustu, szczególnie tego abstrakcyjnego, uważanego przeze mnie za „dobry’, tak zamiłowanie projektantki do tworzenia dramy na wybiegu jest bardzo pociągające. W wielu przypadkach Minge rezygnuje z użyteczności, na korzyść efektu scenicznego, co jest ciekawym zabiegiem, szczególnie jak na modę powstającą w Polsce. Ta tęsknota do mody przez „M” duże jak Marka Minge, jest aż nadto widoczna. Pytanie tylko – na ile sprawnie i współcześnie zrealizowana? To bardzo rozbuchany sezon (którego impaktu wizualnego nie odda całkowicie żadne zdjęcie) wyrywający się niemal ze swoich ram – poszczególne sztuki odzieży walczą ze sobą i się uzupełniają, opowiadając przy okazji prawdziwą historię estetycznych i nuworyszowskich aspiracji naszej klasy biznesu. Mody, którą chcą oglądać i oklaskiwać biznesmeni, ludzie posiadający wpływy i pieniądze. A kiedy po gromkich brawach padło hasło „bis”, przysięgam, poczułem dreszcze na plecach, bo przez sekundę naprawdę pomyślałem, że za chwilę po raz drugi dane mi będzie obejrzeć tę niekończącą się paradę krzykliwych wzorów.

Jeśli mówimy o pokazie, to warto dodać, że część modelek została ucharakteryzowana na pacjentki w trakcie chemioterapii, co stworzyło dość osobliwy efekt. Przygotowane przez Wyższą Szkołę Artystyczną łyse głowy wyglądały nieco, jak baloniki trzy dni po sylwestrze. Widok bardzo krępujący dla oczu, chociaż zdaję sobie sprawę, że można było ten temat podkręcić jeszcze mocniej i na przykład części modelek ścisnąć bandażem pierś. Albo dwie. Była to ewidentna przesada. Rozumiem dobre intencje, ideę oswajania publiczności z efektami inwazyjnej kuracji, ale „udawanie” choroby w kontekście mody nigdy nie jest dobrym kierunkiem, szczególnie, jeśli charakteryzacja jest tandetna. Tłumaczenie, że prawdziwe pacjentki nie byłby w stanie przetrwać 14 godzin prób jest żadnym tłumaczeniem. W takiej sytuacji nie ma miejsca na półśrodki, a już na pewno nie na podobne substytuty.

Muszę przyznać, że wczorajszy wieczór postawił mnie w trudnej sytuacji – bo jak można dyskredytować wydarzenie, którego głównym celem jest pomaganie innym? Nie da się. Dlatego w tym momencie was zaskoczę – namawiam każdego, kupujcie te ubrania. Dlaczego? Ano dlatego, że cały zysk z ich sprzedaży, cały, bez wyjątku, zostanie przekazany na działalność fundacji Black Butterflies. Nie twierdzę oczywiście, że należy od razu po zakupie, albo w ogóle, nosić te rzeczy. W tym przypadku zdecydowanie namawiam do rozsądku. Ale kolekcjonersko? Jeśli ktoś ma taką możliwość finansową? Jak powszechnie wiadomo – cel uświęca środki!

Nie odmawiam Evie Minge aspiracji i szczerości w potrzebie pomagania innym. Nie sądzę, żeby potrafiła udawać wzruszenie, które zaprezentowała na wybiegu. W pewnym momencie nawet taki okrutny cynik jak ja, poczuł lekką gulę w gardle, a uwierzcie, to nie jest łatwe. Myślę, że każda forma pomocy, działania, wpływania na negatywne aspekty naszej rzeczywistości, zasługuje na szacunek. Niemniej – moda Minge niestety zatrzymała się w czasie. Jeśli miałbym rozpatrywać wczorajsze wydarzenie wyłącznie przez pryzmat kolekcji, to uznałbym je za zmarnowane, tym bardziej, że na zapleczu pokazu pracowało ponad 90 osób. Efekt absolutnie nie był współmierny do skali przedsięwzięcia. Ale! Jeśli motywacją dla tego specyficznego wieczoru jest kontekst charytatywny, to nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować Evie Minge wspaniałej empatii, czułości, a nawet miłości dla drugiego człowieka i życzyć, żeby efekty działania fundacji przekroczyły jej najśmielsze marzenia. Bo choć w kwestiach mody i estetyki prawdopodobnie nigdy się nie zgodzimy, tak co do jednego jesteśmy pewni – warto pomagać innym.

Zdjęcia z pokazu, całkowicie pro bono, wykonał Filip Okopny. Dziękujemy!