Pomyśleć, że punkt wyjścia był ciekawy. Oto reżyserka wraz z dwunastoma profesjonalnymi tancerzami kathak (bajkowy i narracyjny styl tańca hinduskiego) odwiedziła fabryki w Bangladeszu i postanowiła przełożyć pracę na akord w szwalniach na choreografię swoich aktorów.
Urzeczywistnienie tego pomysłu początkowo robi wrażenie. Tancerze w barwnych szatach zaczynają od naśladowania ruchu stopki w maszynie, by przejść do coraz szybszego odtwarzania gestów szwaczek. Gesty te urzekają swoim pięknem i harmonią. Ta harmonia jednak, na tle wyświetlanych na ekranie komunikatów, liczb i liczników monitorujących wydajność, zyskuje kontekst i szybko okazuje się złowroga. Jest w niej coś niepokojącego, nieuchronnie zmierzającego do katastrofy. I przeczuwana katastrofa, jak wiadomo, w końcu się wydarza. To zawalenie się Rana Plazy, pod gruzami której życie straciło ponad tysiąc sto osób.
Made in Bangladesh choreografia Helena Waldmann, fot. Wonge Bergmann
Pod tym względem właśnie, zgodnie z opisem Goethe-Institut, który włączył się w produkcję przedstawienia, ta sztuka uwiera. Widać też, jak bolesne muszą być czynności szwaczek. Wykonywane przez tancerzy w powietrzu, zdają się być katorgą. Katorgą szwaczek: fatalnie opłacaną i spotęgowaną łamaniem podstawowych praw pracowniczych i zasad bezpieczeństwa.
Niezrozumiałym jest jednak napis, jaki pojawia się na końcu pierwszej części spektaklu: „Nie bojkotujcie naszych produktów”. Może dla osób zgłębiających tematykę produkcji w krajach Trzeciego Świata nie wymaga on dopowiedzenia; nie chodzi bowiem przecież o to, by zaniechać zakupów czegokolwiek z metką Made in Bangladesh, ale by wywierać jak największy nacisk na odzieżowe koncerny, by kontrolowały warunki pracy i płacy swoich zleceniobiorców oraz – po części – wymuszały na rządzie w Dhace zmianę fatalnego prawa. Jestem jednak przekonany, że dla pozostałych widzów, tj. większości, wydaje się on sprzeczny z wymową morderczego tańca.
Podobnie rzecz ma się z wyświetlanymi na ekranie cytatami z rodzaju: „Wciąż jestem wykorzystywana i zmuszana” versus wypowiadanymi przez aktorów ze sceny kwestiami w stylu: „Jestem dumna, że jestem częścią przemysłu modowego”. Widz, już nawet bez wtajemniczenia w system, jaki stoi za organizacją pracy w szwalniach, wziąłby je za ponurą ironię. Wszak pracownicy szwalni zobowiązani są do takich entuzjastycznych deklaracji wizytującym je z rzadka przedstawicielom firm. Dla reżyserki wcale to już jasne nie jest. „Sprzeczne opinie szwaczek obrazują nierozwiązane i nierozwiązywalne problemy, które Helena Waldmann poznała podczas swoich poszukiwań i obserwacji w Bangladeszu”, czytamy w opisie. Co stawia pod znakiem zapytania, co właściwie reżyserka widziała i co zrozumiała podczas swoich wizytacji. Jak się domyślam, zapowiedzianych.
Owszem, wiele szwaczek woli katować się w fabrykach niż być bezrobotnymi lub pracować w swoich wioskach w polu, nijak jednak nie umniejsza to ich cierpienia. Komunikacja spektaklu zatem rozjeżdża się, pokazany problem jałowieje, a reżyserka zdaje się sama zostać po części wmanewrowana w pokazówkę, w jakiej zmuszone są uczestniczyć szwaczki niczym podczas gospodarskich wizyt komunistycznych sekretarzy. Owe problemy zaś z pewnością „nierozwiązywalne” nie są. Gotowe podpowiedzi ma każda szanująca się organizacja pozarządowa, specjalizująca się w tej tematyce.
A to dopiero preludium do drugiej części spektaklu, w którym autorka postanowiła porównać wyzysk sweatshopów z… pracą aktorów w teatrze. Nie banglijskich, tylko w ogóle – a może zwłaszcza – w świecie kapitalistycznym. I dochodzi do tych samych wniosków! Praca na akord. Upodlenie. Zakaz wychodzenia do toalety i zaopatrywanie się w wymowny woreczek – przenośną „toaletę”. Oraz mobbing, zwalnianie bez uzasadnienia, głodowe stawki, a w konsekwencji wykończenie fizyczne i psychiczne. Waldmann wszystko to pokazuje dokładnie powtarzając choreografię pierwszej części. Tancerze znów naśladują maszyny do szycia, układają z rąk te same gesty. Tyle, że już w mniej barwnych, w domyśle bardziej „zachodnich” strojach.
Możliwe, że kiepsko znam kulisy pracy w teatrze i „sikanie i wymiotowanie do woreczków”, o czym mówi jedna z tancerek, jest tu przyjętą, ogólnoświatową normą. Ale jak można zestawiać los szwaczek, zwłaszcza, jeśli pokazało się na ekranie zgliszcza po fabryce i zbliżenia na zabitych, zastygłych w dramatycznych pozach jej pracowników, ze zmęczeniem zespołu aktorskiego i cięciami budżetowymi? Czy zdaniem reżyserki, zabita szwaczka może podać rękę spauperyzowanej przez nierozumiejących prawdziwej sztuki kapitalistów aktorce, której nie stać na, powiedzmy, drogą restaurację? Czy nisko opłacana kultura i wielogodzinne próby doprowadzą w konsekwencji do tysięcy zgonów? Do zawalenia się teatrów i pogrzebania jego pracowników?
Owszem, w pracy czy raczej ruchach szwaczek i tancerzy/aktorów można znaleźć pewne analogie, ale to pokazała już pierwsza część spektaklu. Druga jest już tylko trywializowaniem tragedii, która wydarzyła się w kwietniu 2013 roku. I można ją odebrać jako rodzaj zakamuflowanego apelu o większe środki finansowe na kolejne produkcje reżyserki. A wszystko to w myśl – jakże słusznego i szlachetnego przecież – hasła, by ludzkość ujarzmiła swoje konsumpcyjne nawyki. Prawicowi publicyści nazwaliby ten spektakl lewackim bełkotem. I, niestety, mieliby rację.
Made in Bangladesh choreografia Helena Waldmann, fot. Wonge Bergmann
Made in Bangladesh pokazano w… ramach polsko-niemieckiego roku jubileuszowego 2016 ŚWIĘTUJEMY! zorganizowanego przez Goethe-Institut i Ambasadę Niemiec z okazji 25-lecia Traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Spektakl przedstawiono w Nowym Teatrze w Warszawie.
Helena Waldmann jest niemiecką reżyserką teatralną, freelancerką tworzącą spektakle zaangażowane społecznie, poruszające tematykę imigracji, dyktatury czy praw kobiet, a realizowane zarówno w Niemczech, jak i w Iranie czy Brazylii.