brak kategorii

Andrzej Sołtysik: nigdy nie zatańczę z gwiazdami [WYWIAD]

09.09.2016 Patryk Chilewicz

Andrzej Sołtysik: nigdy nie zatańczę z gwiazdami [WYWIAD]

Patryk Chilewicz: Bardzo doświadczony dziennikarz, wiele różnych formatów telewizyjnych. Czy z perspektywy tych wielu lat na antenie są jakieś takie programy czy momenty, które zrobiłby pan nieco inaczej?

Andrzej Sołtysik: Powiedziałeś, że jestem doświadczony. Powiedzmy, że mi to schlebia. Niech będzie, że jestem doświadczony…

A nie uważa się pan za doświadczoną osobę?

No trudno się nie zgodzić z takim sformułowaniem, ale jednakowoż brzmi to dziwnie jak to słyszę.

Brzmi poważnie?

Doświadczeni są ludzie starzy, wiesz o co mi chodzi. Czy czegoś żałuję i czy coś bym zrobił lepiej? Wiesz co, jakoś w moim życiu – i prywatnym i zawodowym, i krakowskim i warszawskim, i radiowym i telewizyjnym – sprzyja mi i przyświeca ta zasada, którą wyśpiewała kiedyś Edith Piaf, żeby nie żałować niczego. Ja nie żałuję niczego. Ani z radia, ani z telewizji. Wszystko można było zrobić inaczej. Na przykład „Big Brother” – prowadziłem drugą i trzecią edycję. To były programy na żywo, więc one nie są do odtworzenia, ale gdybyśmy dzisiaj im się przyjrzeli, to może było tam trochę moich błędów albo można było coś zrobić lepiej, ale wierz mi – robiłem to najlepiej jak potrafiłem i byłem wtedy usatysfakcjonowany ze swojego zaangażowania. Pamiętam, że to było wielkie medialne wydarzenie, to było dla mnie również wielkie przeżycie.

Cała Polska żyła „Big Brotherem”.

Dzisiaj Anita Włodarczyk przychodzi i mówi, że „witam, miło mi pana poznać, bo oglądałam Big Brothera”. Ja sobie myślę: siedemnaście lat temu Anita Włodarczyk miała 15 lat. OK, była więc jakąś siksą, która rzeczywiście to oglądała. Dziwne.

Przyznam, że ja też oglądałem z zapartym tchem.

No właśnie, więc może gdybyśmy mogli przyjrzeć się poszczególnym fragmentom, przeanalizować czy zobaczyć, to byśmy wskazali te błędy. Chętnie bym je poprawił, ale dzisiaj mimo wszystko pozostaje takie dobre, głębokie, zacne wspomnienie tego wydarzenia. Grażyna Kubica, która dziś jest zastępcą Edwarda Miszczaka, wtedy była producentką „Big Brothera”. Jak skończyliśmy finał trzeciej edycji to było wiadomo, że to była ostatnia. Ona przyszła do mnie i mówi: „no co synek, masz przejebane, już nic większego w telewizji nigdy nie zrobisz. To był największy program jaki poprowadziłeś”. Tak właśnie się wtedy czułem i musiałem jakoś z tym dalej żyć.

I dalej pracować.

I pracować, czymś się napędzać, szukać jakiejś satysfakcji. Nie było mi łatwo po „Big Brotherze”, wierz mi. Ale wydaje mi się, że znalazłem swoje miejsce na ziemi.

To miejsce na ziemi jest nieco na uboczu tego całego celebryckiego szału. To jest świadomy wybór czy zagrały tu inne czynniki?

Bardzo świadomy i bardzo oczywisty wybór. Po prostu pamiętam o tym, że jednak uprawiam dziennikarstwo i nawet lubię tę swoją robotę. Lubię premiery filmowe, ale lubię tam pogadać z aktorami, którzy mnie interesują, a nie przejść się przez ściankę. A przecież mógłbym! Bardzo lubię to rozgraniczać. Gdy jestem w pracy, to jestem dziennikarzem i na tym się skupiam, tak jak ty teraz musisz znaleźć czas, miejsce i zadać pytania, zrobić materiał, nagrać to.

Parę razy gdzieś tam lawirowałem między tą granicą, ponieważ stając się dziennikarzem telewizyjnym, przyjeżdżając do Warszawy, odnosząc jakiś sukces plus zmieniające się czasy i media, stałem się troszkę celebrytą. Dziś staram się nie mieszać tych dwóch porządków dla zdrowia własnego i najbliższych. Trzeba pamiętać, że dziennikarstwo niesie za sobą jakąś misję. Jakbyśmy nie nazwali „Dzień Dobry TVN”, do którego wróciłem po sporej przerwie, to wymaga ono dziennikarstwa, a nie tylko celebryctwa czy lśnienia. To zadawanie pytań, słuchanie odpowiedzi, czyhanie na puentę.

Oczywiście, przecież to jest program na żywo. To jest upiornie trudne.

Nauczyłem się tego w radiu, gdzie zaczynałem od przysłowiowego pucybuta i tłumaczenia newsów angielskich, budowania na tym polskich wiadomości. I ta podstawa gdzieś we mnie została. Ja najwięcej dziennikarstwa nauczyłem się w właśnie tam, jak pracowałem na tak zwanym serwisie lokalnym, na początku lat 90.

W RMF FM?

W RMF zajmowałem się Krakowem. Ta praca polegała na wykonaniu tych sześciu czy dziesięciu rutynowych, codziennych telefonów do służb, do policji. Byłem trochę tym rozczarowany – to jest dziennikarstwo? Do taksówkarzy będę dzwonił, jaka jest sytuacja na ulicy, czy są korki? A jednak później zrozumiałem, że to była dziennikarska szkoła podstawowa, a do reszty musiałem zwyczajnie dojrzeć. Dziś z perspektywy czasu i doświadczeń stwierdzam, że warto uprawiać dziennikarstwo.

A nie celebrytyzm.

Tak, stąd nie zatańczyłem i nigdy nie zatańczę w „Tańcu z gwiazdami”. Nie zatańczę dlatego, że jest w Polsacie, ale nie zatańczyłem kiedy był w TVN. A miałem dwie propozycje!

Dlaczego pan nie skorzystał?

Dwa razy dyrekcja programu się do mnie zgłaszała. Za pierwszym razem to była druga edycja. Dzwoni do mnie Edward Miszczak i mówi „słuchaj, może byś zatańczył w Tańcu? Wiesz, potrzebujemy kogoś ze stacji, ty się dobrze kojarzysz. Dałbyś radę? Podbudowałbyś formę i w ogóle”. Ja mówię: „Edward, chyba zwariowałeś. Ja? W życiu. Chyba, że będzie 11 edycja.” I potem była ta 11 edycja. Nie pojawiła się wtedy jakaś konkretna propozycja, ale gdzieś ktoś mi rzucił, żebym rozważył. Rozważyłem, że nie.

Ponoć panu Miszczakowi lepiej nie odmawiać.

(śmiech) Może potem rzeczywiście mnie jakoś ukarał banicją, ale tu jest moja granica celebrytyzmu. Niektórzy aktorzy też sobie ją wyznaczają. Są tacy, którzy tańczą i są tacy, którzy nigdy nie zatańczą. I nikt z producentów programu nie pomyśli, żeby do nich zadzwonić, bo mają tę swoją granicę. I dobrze, że tak jest.

Wiele osób mówi, że telewizja umiera. Pan zaczynał swoją karierę, kiedy jeszcze nie było tak rozbudowanego Internetu, jaki mamy dzisiaj. Nie czuje pan, że pracuje w przeżytku?

W takim razie ja także jestem przeżytkiem razem z tą telewizją.

Myślę, że niektórzy mogą tak uważać.

Słuchaj, a może nadejdą czasy retro i zaraz będę retro?

Jak z winylami?

Właśnie do tego zmierzałem, że stanę się modnym retro. Trochę siwizny jest, ale może za chwilę będę takim szacownym vintage. (śmiech)

To w modzie!

No właśnie! Tydzień temu znalazłem starą płytę The Beatles „Revolver” z 1966 roku w bardzo dobrym stanie, fenomenalnym wręcz. Jej wartość to około 400 euro. Mówię o tym, bo rzeczy retro też mogą być wartościowe i cenne. Internet będzie, gna, wszystko wchłania, ale z tą umierającą telewizją to jest tak, jak z kinem. To też miało umrzeć, jak pojawiła się telewizja.

Telewizja pojawiła się w latach 50. i 60. Kino miało umrzeć, ale salwowało się ucieczką do przodu, czyli po prostu superprodukcjami, jak „Kleopatra”. Okazało się, że historia telewizji potoczyła się swoją drogą, a historia kina swoją. Potem myślałem, że kino umrze po „Matriksie”. „Matrix” był według mnie takim filmem, który pokazał wszystko i technicznie, i merytorycznie, i głęboko, i komercyjnie. Zamknął wszystkie opowieści w opowieściach, wszystkie gatunki. Byłem wtedy zrozpaczony, myślałem, że kino się skończyło, a się okazało, że jednak wciąż dycha.

Dycha i to całkiem dobrze.

I to całkiem dobrze, mimo że nie do oglądania są te wielkie amerykańskie produkcje.

Granica patosu chyba została przekroczona, prawda?

To raz, ale chodzi mi też o ilość efektów specjalnych. W zeszłym roku przez 12 miesięcy co miesiąc mieliśmy wielki amerykański film. Big blockbuster production za 100, 200, 250 milionów dolarów, od „Gwiezdnych Wojen” do „Mission Impossible”. Wszystkie jakoś się sprzedały, wszystkie zarobiły, więc jest na to miejsce. I co, kino umiera? Wszyscy oglądamy filmy i seriale w Internecie, ale kino daje sobie radę, więc może telewizja też w jakimś stopniu przetrwa? Nic nie jest wieczne, ale ja nie wyobrażam sobie życia bez „Dzień Dobry TVN”.

Ten program rzeczywiście wrósł już w społeczeństwo. Wiadomo, że jest poranek, więc Wellman czy Meller gdzieś tam się pojawią.

U konkurencji w TVP też się coś dzieje równolegle, prawda? I też pichcą, gotują, chcą, żeby było jak najlepiej. Czekamy na Polsat, żeby stworzył coś wreszcie.

Już chyba były próby, ale bez większych sukcesów.

Szkoda. Byłaby lepsza pozycja negocjacyjna. (śmiech)