MODA

Zawsze chciałam więcej – rozmowa z Kasią Warnke

18.02.2023 Katarzyna Montgomery

Zawsze chciałam więcej – rozmowa z Kasią Warnke

W ramach naszego najnowszego cyklu przypominamy Wam wywiady i artykuły z poprzednich numerów Fashion Magazine. Dzisiaj zapraszamy do lektury wywiadu z Kasią Warnke. 

Fashion Magazine nr. 72

Aktorka Vegi? Owszem, ale także Jarzyny i Lupy. Nie ukrywa, że lubi swoją popularność, bo dzięki niej ma większą wolność robienia tego, na co ma ochotę. Z Katarzyną Warnke rozmawiamy o prawach kobiet, zaangażowaniu w sprawy społeczne i wolności do bycia sobą.

Cym jest dla pani kultura, zwłaszcza w ostatnim czasie?

Można powiedzieć, że odkrywam na nowo jej znaczenie, bo w czasach burzy i naporu objawia swoje prawdziwe oblicze. Pandemia, kryzys polityczny i w końcu strajk kobiet to warunki, w których widoczna jest waga kultury i jej zasadnicze znaczenie. Dziś, kiedy rozmawiamy, wciąż jestem pod silnym wrażeniem spektaklu „Dziady” w reżyserii Oskara Sadowskiego, który zagraliśmy w oknach warszawskiego bloku na Żoliborzu. To wspaniałe, że mogłam wziąć udział w tym zdarzeniu. Atmosfera była niezwykła, mieliśmy poczucie zjednoczenia w ważnej sprawie. Utwór Mickiewicza ożył, sensy się wypełniły. To tak, jakby potrzebował on aż tak dramatycznych okoliczności, żeby móc prawdziwie wybrzmieć. My, Polacy jesteśmy wrośnięci w romantyczną literaturę, ale niestety lubimy ją sentymentalizować, upraszczać i osładzać. A kiedy pochylić się nad twórczością Mickiewicza, zwłaszcza w takim momencie jak strajk kobiet, okazuje się, że jest radykalna i niezwykle nowoczesna. Język sztuki jest bardziej precyzyjny niż samo hasło „wypier…lać” i dlatego „Dziady” pomogły dobitnie wyrazić frustrację związaną z obecną sytuacją polityczną oraz lęk o siebie i bliskich.

Kiedy zadzwonili z propozycją, co pani pomyślała?

Ucieszyłam się. Od razu poczułam, że to doskonały pomysł. Ale nie sądziłam, że będzie to tak spektakularne przedsięwzięcie. Z inicjatywą do Teatru Studio wystąpili mieszkańcy bloku nazywanego szklanym domem, najsłynniejszego nowoczesnego budynku przedwojennego. Stoi on w niedalekim sąsiedztwie domu Jarosława Kaczyńskiego, pod którym zaczęły się jesienne protesty strajku kobiet. Już na próbie się okazało, że przedstawienie odbędzie się z rozmachem. Wzięli w nim udział aktorzy, muzycy, aktywistki, modele. Przygotowana została oprawa muzyczna, powstała piosenka, ułożono precyzyjnie dramaturgię – nic nie było przypadkowe.

Co panią poruszyło najbardziej?

Siła tego tekstu. W przesłaniu adresowanym do Kaczyńskiego skupiliśmy się na drugiej części i widmach. Mowa tam o tym, jak ważna w poczuciu wolności jest możliwość wyrażenia się w pełni, przeżywania życia w całym bogatym spektrum emocji. Mickiewicz opiera się na rytuałach przedchrześcijańskich. Świat przedstawiany przez naszego narodowego wieszcza nie jest wcale cukierkowy ani infantylny. Wręcz przeciwnie: jest radykalny, bo odrzuca mieszczańskie i katolickie normy. Wyzwolona seksualność jest drogą do spełnienia i poznania pełni życia, a nie powodem do wstydu i upokorzenia. Empatia wobec drugiego człowieka jest ponad wszelką ideologią.

A dziś jak pani to odbiera?

Zarówno prezes Kaczyński, jak i hierarchowie kościelni to ludzie niemający doświadczenia ani wiedzy, jeśli chodzi o życie rodzinne, związki i borykanie się z problemami dnia codziennego. Chcą zarządzać społeczeństwem, pozbawiając nas podstawowych praw, eskalując lęki, manipulując faktami, modelując swobodnie rzeczywistość, tak aby dostosowała się do ich wyobrażeń i interesów. Obecna propaganda bardzo mi przypomina czasy PRL, choć wtedy kościół był legendą, a teraz cała ta konstrukcja zapada się z hukiem. W religii chrześcijańskiej podstawą jest wolna wola. Od czasu wygnania Adama i Ewy z raju to jest brzemię ludzi, ale też piękno ich relacji z Bogiem opartej na codziennym konstruowaniu siebie od nowa. Decydowanie o sobie jest podstawą odpowiedzialności, dojrzałości. Ta przestrzeń jest intymna i powinna taką pozostać. Prawo do własnego ciała jest podstawą budowania nowoczesnego społeczeństwa. I kluczowe są tu prawa kobiet. Tymczasem kościół chce zrobić z nas owce. W „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood dobitnie pokazuje, że zapanowanie nad biologią człowieka, ograniczanie go w tych wyborach prowadzi do całkowitego odebrania mu wolności.

Pani zajmowała się problemami gender już dawno.

Tak, najpełniej w monodramie „Uwodziciel” wystawionym w Nowym Teatrze Krzysztofa Warlikowskiego. Ta najtrudniejsza rzecz, jaką udało mi się napisać do tej pory, powstała po trosze z pobudek towarzyskich, a po trosze z fascynacji filozofią francuską po 1968 r. Uznałam, że język tych filozofów świetnie nadaje się na scenę, co mi bardzo odradzał Krystian Lupa, przestrzegając, że to się nie może udać. Ja jednak – choć początkująca w tej roli – napisałam monodram, inspirując się książkami: „Erotyzm” Georgesa Bataille’a, „O uwodzeniu” Jeana Baudrillarda i „Pismo i różnica” Jacquesa Derridy. Powstał tekst eklektyczny, bo mieszają się w nim wątki egzystencjalne, humorystyczne, stylizacje barokowe.

A co to były za towarzyskie pobudki?

Przyjaźniłam się wtedy z homoseksualnym mężczyzną, który miał osobowość dojrzałej kobiety. Fascynowało mnie, że człowiek może nosić w sobie jednocześnie tak różne osobowości – w ciągu dnia być mężczyzną z lekkim brzuszkiem i brodą, a wieczorem przeistaczać się w kobietę, z całą jej złożonością. Napisałam ten monodram dla niego, bo marzył o graniu w teatrze, ale nasze drogi się rozeszły i zagrała to dziewczyna. Ostatnio zwrócił się do mnie student szkoły teatralnej z prośbą o możliwość wykorzystania tego tekstu – bardzo się cieszę, że wciąż się o nim pamięta.

Czym jest dla pani wolność?

Wiąże się ściśle z problemem gender, choć kiedyś chyba nie miałam pojęcia, że się nim zajmuję. Odkąd pamiętam, szukałam wyzwolenia. Już jako dziewczynka czułam, że są różnice między mną a kolegami, i odczuwam to nadal, bo w moim zawodzie ten podział jest bardzo wyraźny. Nawet to, jak traktują nas dziennikarze, jest znaczące. Zdarza się, że jestem określana jako „krnąbrna”, bo tak się nazywa kobiety, które mówią to, co myślą. Kiedyś uświadomiłam dziennikarce, że nie dość, że jest to pejoratywne, to jeszcze infantylizujące, bo tak się mówi o dzieciach. Do mojego męskiego odbicia, aktora z podobnym dorobkiem, nikt nigdy by się tak nie zwrócił. Określano by go raczej jako charyzmatycznego.

Kiedy obserwuję panią w mediach, odnoszę wrażenie, że trwa nieustanna próba usidlenia pani w stereotypie delikatnej blondynki z miłym głosem. Idąc dalej, nie powinna być pani zbyt mądra, a już na pewno nie może pani mieć swoich poglądów.

Walczę z tym cały czas. Od kiedy zaczęłam się społecznie konfrontować, odbierane mi było prawo do wypowiedzi wprost, ale to dotyczy wszystkich kobiet. Wyrażanie przez kobiety wprost tego, co myślą, nie wiadomo, dlaczego jest niedopuszczalne i obraźliwe. Co innego, jeśli schowamy się za „tak mi się wydaje”, lekko się wycofując, uśmiechając przepraszająco, udając niepewność. Życzliwi wielokrotnie próbowali mnie namówić na zmianę stylu, twierdząc, że sobie szkodzę. Mama, nauczycielki w szkole, przyjaciółki mówiły mi, że nic nie osiągnę w ten sposób i muszę się zmienić. To było dla mnie nie do zniesienia. Wytrwałam, choć przyznaję, że łamałam się i próbowałam trochę się wycofać, żeby dać szansę brylować mężczyźnie albo innej kobiecie wyżej w hierarchii. To obleśne i tylko pokazuje, jak patriarchat uwięził nas wszystkich i jak konstruuje całe społeczeństwo. Buntuję się przeciwko temu i jestem wręcz radykalna, choć zupełnie nie ma to odzwierciedlenia w moim fizis i może dają się na to ludzie nabrać. Różnica między oczekiwaniami a tym, jaka jestem, może wydawać się oszustwem i nawet zaboleć.

Pani nie prowokuje, tylko po prostu niczego nie udaje.

Staram się być otwarta, choć wiadomo, że trochę kalkuluję. Gdybym nie mogła pozwolić sobie na autentyczność, trudno byłoby mi żyć.

Mam poczucie, że potrzeba wolności jest u pani silnie związana z potrzebą wypowiedzi.

Możliwość wypowiedzi, wyrażenia siebie i emocji, ujawnienie, kim się jest naprawdę, są dla mnie nadrzędne. Nie można artystom odmawiać prawa do wyrażania się poza sceną w sprawach, które są istotne. Wydaje mi się, że właśnie od tego jesteśmy. Marlon Brando w 1973 r. zbojkotował galę rozdania Oscarów, na której miała być mu wręczona statuetka za rolę w „Ojcu chrzestnym”. Jego list wyrażający sprzeciw wobec traktowania Indian w westernach odczytała przedstawicielka Ruchu Indian Amerykańskich. Wygwizdano ją wtedy. Dziś mówi się o nas, że jesteśmy tylko celebrytami i powinniśmy siedzieć cicho. Mamy zajmować się tym, co jest łatwe i przyjemne, bo pracujemy w show-biznesie. Nie zgadzam się z tym. Szkoda, że celebrity po angielsku brzmi dobrze, a po polsku obraźliwie.

Pani celebruje medialność.

Ale bez przeceniania się. Kiedyś na premierze filmu „Sponsoring” Małgosi Szumowskiej obserwowałam Juliette Binoche. U nas jedni aktorzy w takich sytuacjach manifestują swoją skromność i przychodzą w swetrze i w trampkach, a inni pokazują swoje gwiazdorstwo tym, że są obrażeni i nie mają czasu dla fotoreporterów. Francuska międzynarodowa gwiazda całą swoją postawą dawała do zrozumienia, że przyszła na premierę dla ludzi i szanuje ich także przez elegancki strój. Była otwarta i jednocześnie pełna godności bez wywyższania się. Taki styl mnie zachwyca. Nie ukrywam, że lubię swoją popularność, bo ona mnie zabezpiecza pod względem finansowym. A to z kolei daje mi większą wolność, aby robić to, co chcę. To także wyraz sukcesu, potwierdzenia drogi, którą wybrałam. Dzięki popularności jestem lepiej opłacana, bo jestem produktem, który się lepiej sprzedaje.

Jak artystka może o sobie powiedzieć coś takiego?

Kiedyś w obronie finansowania teatrów powstało hasło „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem”. Nie do końca w to wierzę. Robiłam trudne i wymagające rzeczy, ale jestem przekonana, że i w teatrze, i w filmie trzeba umieć komunikować się z widzem, a nie robić coś tylko dla siebie, nie dbając o porozumienie. Jestem zwolenniczką opuszczania widowni przez niezadowolonych widzów, bo to jest rodzaj krytyki, która jest potrzebna, uczciwa i konstruktywna.

Zdarzyło się to pani?

Coś innego, ale zawstydzającego. W „Factory 2” Krystiana Lupy miałam bardzo trudny monolog, który mówiłam po 4,5 godzinach milczenia i samotnego chodzenia po strychach i piwnicach. Cały spektakl trwał 7 godzin i zagraliśmy go wtedy w Warszawie trzy dni z rzędu. To było bardzo wyczerpujące, płakałam ze zmęczenia. Mój chłopak zabrał mnie do parku. Zachwyciłam się czerwcową przyrodą, kaczkami w stawie i całe napięcie puściło. Pomimo prób zmobilizowania siebie wieczorem zupełnie mi nie szło. Sadziłam ten monolog i kiedy już któryś raz mówiłam: „Już nie mogę”, ktoś z widowni odkrzyknął: „Ja też”. Nawet mnie to nie dotknęło, bo wiedziałam, że tak jest, byłam w tym momencie bezradna. Lupa, kiedy dowiedział się o tym spacerze w parku, powiedział mi tylko, że takich rzeczy nie wolno robić.

Ma pani duży szacunek dla widza.

Dlatego mam żal do kina artystycznego, które skupiło się na tematach społecznych i przedstawiając je, porzuciło estetykę i piękno. Filmy festiwalowe nieudolnie próbują nazywać problemy społeczne, podczas gdy dokument świetnie sobie z tym radzi. Gdzie są dzisiejsi Mastroianni i Fellini, na których do kina chodziły tłumy? Zobowiązanie do tego, że kino ma być atrakcyjne, jest dla mnie oczywistością. „Czas Apokalipsy” z Marlonem Brando mimo poruszająco trudnych problemów jest tak świetnie zagrany i zrealizowany, że w oczywisty sposób staje się atrakcyjny.

Pani chyba nie boi się krytyki, skoro gra pani u Patryka Vegi? Choć ja go uważam za swego rodzaju geniusza…

Jestem bardzo ciekawa, co by było, gdyby dał sobie i operatorowi więcej czasu. Z wykształcenia jest socjologiem i rozpoznał swojego widza. Doskonale rozumie, z kim ma do czynienia, choć nie jest to jednorodna widownia, bo każdy odbiera go na swoim poziomie. Znajomy muzyk eksperymentalny uważa jego filmy za świetne, bo podoba mu się zgubienie formy. Właściciel jednej z galerii ze sztuką nowoczesną nie może się doczekać kolejnych „Kobiet mafii”. Patryk do kolejnych filmów podchodzi na sportowo: robi je tak szybko jak nikt, z aktorami i amatorami, i jest nastawiony na coraz większe zyski. Ale jednocześnie bez jego błyskotliwego poczucia humoru nie stworzyłabym roli Anki w „Kobietach mafii”, a jestem z tego efektu bardzo zadowolona. I bardzo się cieszę – wracając do popularności – że każdy z tych filmów zobaczy mnóstwo ludzi.

Ma już pani miano „aktorki Vegi”.

Nie mam z tym problemu, bo przecież występuję też u innych, a do tego nie gram w najnowszym jego filmie. Poza tym uczciwie muszę przyznać, że nie jestem zasypywana propozycjami i nie jest tak, że wszystko odrzucam, żeby tylko grać u Patryka. Rozumiem jednak, że dobrze by było, żeby jakaś zmiana nastąpiła, żebym nie tylko z jego filmami była kojarzona i sama już do tego doprowadzam.

Pisze pani scenariusz…

Razem z Kamilą Taraburą już go napisałyśmy i mamy zamiar go realizować w przyszłym roku. Projektem opiekuje się artystycznie Agnieszka Holland. Próbujemy stworzyć kino artystyczne w atrakcyjnym wydaniu. Bardzo dobrze się w tym z Kamilą rozumiemy.

Lubi pani brać sprawy w swoje ręce.

Przede wszystkim odczuwam potrzebę rozwoju i jeśli rzeczywistość nie wydaje mi się wystarczająca pod tym względem, to sama buduję alternatywę dla siebie. Poza tym kocham wyprawy w nieznane, pracę w nowym medium i również z tego powodu otworzyłam projekt muzyczny Lupus And The Girl. Mamy na koncie cover Maanamu „Chcę ci powiedzieć coś” i autorską piosenkę „Helena”, która cudownie wpisała się w strajk kobiet swoją feministyczną wymową. Można ich wysłuchać na kanale YouTube.

W dzieciństwie podobno namiętnie oglądała pani Fashion TV i marzyła, żeby chodzić po wybiegu. Lubi się pani pokazać?

Zawsze mi to sprawiało przyjemność. To na pewno jest związane z tym, że wychowałam się w PRL – w szarej, brzydkiej rzeczywistości. Pochodzę z uroczego, ale prowincjonalnego miasta, z Grudziądza. Tęsknota za Nowym Jorkiem i Paryżem była bardzo silna. Fashion TV była takim oknem na świat. A moda była zawsze moją fascynacją. Jestem chyba estetką. Studiowałam również historię sztuki, która w popkulturowym wydaniu wyraża się także w modzie. Moda jest kluczowa w takich obszarach jak obyczaj i na przykład malarstwo figuratywne. Dzięki modzie komunikujemy się, a rozpoznawanie zmian w niej zachodzących, tempo i kierunki w których zmierza, to dla mnie bardzo ciekawe opowieści o naszej cywilizacji. Można by napisać esej o kobiecie w odniesieniu do mody na sztyblety na wysokiej gumie.

Z którymi projektantami pani współpracuje?

W tej chwili najbliżej mi do Gosi Baczyńskiej i duetu MMC. Mam z nimi wieloletnie relacje, także towarzyskie. Lubię to środowisko, traktuję ich jak artystów. Są wielkimi osobowościami z dużymi możliwościami kreatywnymi i myślą bardzo szeroko, bo moda to implikuje. Trzeba nie tylko znać historię mody, ale też rozumieć sztukę, ulicę, architekturę i bieżącą politykę. Ta wszechstronność bardzo mi odpowiada. A także ich szczególne poczucie humoru. Imponuje mi też to, że są nie tylko designerami i artystami, ale jednocześnie przedsiębiorcami. Oni z kolei rozumieją moją potrzebę sensualności i kobiecości w klasycznym wydaniu, która jest moim orężem. Bronię się nim, gdy instytucja kościoła katolickiego próbuje nastawić nas lękowo do wszystkiego, co jest swobodne. Chronią mnie też przed seksualnością sprowadzoną do pornografii, co mnie odrzuca. Mam coraz silniejsze poczucie, że obie te frakcje na siebie pracują. Im bardziej jesteśmy skołtunieni i wiązani normami kościoła, tym łatwiej nam pójść w pornografię i ominąć teren sensualności, bliskości i piękna ciała, zmysłowej fascynacji.

Czym jest dla pani piękno?

Wspaniałym nośnikiem treści, bo nawet te trudne łatwiej jest dzięki pięknu przekazać. Piękno zniewala i otwiera. Jesteśmy wobec niego po prostu bezbronni. Takie narzędzie artystyczne ma szanse przetrwać o wiele dłużej niż to, co w tej chwili się uprawia, sto- sując brak formy lub wręcz tworząc przeciwko formie. Niestety piękno w naszym kraju jest na cenzurowanym. A ja wśród pięknych przedmiotów, literatury, zachowań ludzkich dobrze się czuję. To kwestia komfortu i porządku w przestrzeni. To nawet nie jest kwestia mojego wyboru, ale po prostu potrzeb.

Pięknie się pani też wysławia.

Dziękuję, mam to chyba po tacie i pewnie też dlatego, że dużo czytam od dziecka. Wróciłam właśnie do esejów Virginii Woolf, które nadal są świeże i w których w bardzo prosty sposób autorka obnaża patriarchat. Na przykład zwracając uwagę na to, że kobiety w domach nie miały własnego miejsca, przestrzeni, żeby myśleć albo tworzyć, bo gabinet i biblioteka należały do pana domu. Nie było mowy o gabinecie pani domu. Mówi się, że nauka i sztuka stoi mężczyzną, ale to właśnie z takich ograniczeń wynika. Wyraziście współcześnie pokazuje to Margaret Atwood, choć operuje fikcją. Ta jej rzeczywistość wydaje się odległa i radykalna, ale przecież teraz czujemy, jak nam do niej blisko. Czujemy, że jeśli damy się sprowadzić do roli inkubatorów, to po nas.

Zawsze chce pani więcej? Poza Akademią Teatralną ma pani na koncie również Teatr Ruchu, historię sztuki…

To było zawsze wpisane w moją ucieczkę z prowincji. Wiedziałam, że nie chcę żyć w formule mieszczańskiej ani małomiasteczkowej. Im większe miasto, tym lepiej się czułam. A potrzeba rozwoju intelektualnego była we mnie od zawsze. Pamiętam, jak się ucieszyłam, kiedy dostałam pierwszy raz listę lektur szkolnych, że wreszcie nie będę musiała szukać w bibliotece tego, co jest interesujące. Zawsze się bałam, że są książki, które są ważne, a ja nie będę wiedziała nawet o ich istnieniu. Bez książek nie wyobrażam sobie życia i nie wiem, gdzie bym bez nich dziś była. Niezwykłe jest to, że można po prostu sięgnąć po książkę i spotkać się z kimś niezwykłym, z kim w żaden inny sposób nie byłoby to możliwe. Zwłaszcza wtedy w Grudziądzu.