MODA

Czuły barbarzyńca – wywiad z Przemysławem Kossakowskim do Fashion Magazine

22.09.2024 Redakcja Fashion Magazine

Czuły barbarzyńca – wywiad z Przemysławem Kossakowskim do Fashion Magazine

Z artysty malarza stał się podróżnikiem i eksperymentatorem. Podda się symulacji porodu, da się uzdrowić szamanowi, nauczy się posługiwać włócznią. Nam Przemysław Kossakowski opowiedział o drodze do spełnienia i o tym, czym imponuje mu życiowa partnerka. 

Wywiad pochodzi z archiwalnego wydania Fashion Magazine (wyd. 62, 2018 rok)

Rozmawiała: Agnieszka Niedek

Bardzo zwraca uwagę na to, jak wygląda, jak jest postrzegany, czy ten outfit, który ma, jest OK, a nie ma kompletnie gustu – żartowała na twój temat Lidia Kazen, szefowa TTV.

Pamiętam tę wypowiedź. Bardzo mnie to dotknęło, bo choć nikomu o tym nie mówię, uważam, że mam wyrafinowany gust. Ale rozumiem, że oprócz mojego mniemania na własny temat istnieje jakaś przestrzeń prawdy obiektywnej i być może to moje mniemanie się w niej nie mieści. Bywało, że pojawiałem się gdzieś przekonany, że ubrałem się bardzo stosownie do sytuacji, a wywoływałem wybuchy śmiechu albo panikę.

Ale żarty na bok. Rzeczywiście aż tak przejmujesz się ubraniami?

Kilka dni temu byłem na prezentacji ramówki TVN. Uwielbiam te konferencje, bo to jedyna okazja, żebym się przebrał za eleganckiego mężczyznę. Z wielką przyjemnością oddaję się wtedy w ręce fachowców i zafascynowany patrzę, co z tego wyniknie. Ostatnio pomagała mi Malwina Wędzikowska. Kręciłem trochę nosem, bo jestem rozkapryszony, na szczęście w końcu osiągnęliśmy kompromis. Szkoda, że te konferencje odbywają się tylko raz na pół roku, bo chętnie bym się przebierał częściej. Moje codzienne życie nie sprzyja eleganckim strojom. Właśnie zakończyłem zdjęcia do drugiej serii „Wtajczenia”. Byłem w rejonach, gdzie styl oznacza raczej redukcję ubioru niż jego nagromadzenie, więc mówiąc wprost, rozbierałem się, a nie ubierałem.

Brzmi intrygująco. Rozwiń ten wątek.

Byliśmy na Sumatrze Zachodniej i Nowej Gwinei. Gościli nas ludzie, dla których kontakt z cywilizacją to ciągle świeża sprawa. Moda męska mówi tam coś całkiem innego niż w Europie, a ja, tak jak zawsze w swoich programach, dostosowuję się do okoliczności, więc na przykład cały dzień zdjęciowy biegałem nago, nie licząc ozdób różnego rodzaju. Najkrócej rzecz ujmując, byłem ubrany jedynie w tykwę.

To chyba najlepsza reklama dla nowej serii „Wtajemniczenia”.

(śmiech) Pokażemy plemię, w którym męskość wciąż jest definiowana przez wojnę, agresję i niezłomność. U nas mówi się ostatnio dużo o kryzysie męskości, ale po tej wyprawie patrzę na naszą rzeczywistość znacznie życzliwiej. Byłem w miejscu, gdzie kobiety nie mogą jeść z mężczyznami i dostają mięso tylko wtedy, gdy oni już się najedzą. Możemy tęsknić za prawdziwymi mężczyznami, ale czasem ta prawdziwa męskość oznacza tylko prężenie muskułów i zapatrzenie w samych siebie.

A czy dbanie o siebie jest twoim zdaniem męskie?

Tak. Przy czym każdy mężczyzna określa je inaczej. Ja na przykład wcieram w twarz kremy, regularnie chodzę do fryzjera, ostatnio zastraszająco często jak na siebie odwiedzam też barbera, bo wcześniej, gdy mieszkałem na wsi, sam sobie byłem barberem. Uprawiam tak- że sport. Dziś jestem bardzo obolały po treningach jiu-jitsu. Zawsze po dłuższej przerwie, czyli np. gdy opuszczam zajęcia z powodu wyjazdu na plan, koledzy z maty świadczą mi takie „uprzejmości”, że kończę w stanie agonalnym – tak jest i teraz. Każdy z nas powinien w miarę możliwości trenować, żeby ciało było sprawne, bo to czyni życie pełniejszym. Wierzę, że ważne są i kontekst intelektualny, i fizyczny – powinniśmy więc czytać i poznawać interesujących ludzi, ale też zadbać o wygląd.

A czego oczekujesz w kwestii wyglądu od kobiet?

Nie mam wielkich wymagań wobec tego, jak eksponują swoją kobiecość. Nie powiem na przykład, że muszą się malować. Lubię je w każdym wydaniu. I w tym, które jest efektem świadomej ingerencji w wygląd – od malowania po zabiegi medycyny estetycznej – i sauté. Ale oczywiście nie jestem pozbawiony krytycyzmu, bo można przegiąć w każdą stronę. Czasem kobiety doprowadzają się do stanu osobliwości i mam na myśli zarówno przesadnie powiększone usta, jak i paznokcie tak długie, że niemal uniemożliwiają codzienne funkcjonowanie. Z kolei naturalność bywa mylona z zaniedbaniem.

Czego byś nie zaakceptował?

Gdyby kobieta dbała o siebie mniej niż ja i uważała, że uroda to zbędny dodatek do jej duchowości.
Opowiedz mi o ważnej kobiecie w twoim życiu, jaką jest mama. Ostatnio relacjonowałeś na Instagramie wasz wyjazd do Toskanii. Teraz mamy świetną relację, ale nie zawsze było tak dobrze. Przeszliśmy drogę od niezrozumienia, buntu, odrzucania siebie nawzajem do tego, co jest teraz, i teraz faktycznie jest najlepiej. Mój bunt wobec mamy zaczął się klasycznie, czyli w okresie dojrzewania. Miałem 15 lat i uznałem, że już najwyższy czas zacząć prowadzić własne życie, oczywiście na koszt matki (śmiech). Poszedłem w typowe zachowania dla pokolenia Jarocin: nosiłem długie włosy, słuchałem agresywnej muzyki. Matka wychowała mnie i dwa lata młodszą siostrę sama. To też pewnie określiło ten mój model buntu – w przypadku pełnej rodziny bunt rozkłada się na obydwoje rodziców, tutaj wszystko musiała wziąć na siebie mama. Potem było różnie – czasem ona mnie ciężko doświadczała, czasem ja ją. Nie chcę wchodzić w szczegóły.

Ona je zdradziła – kiedyś uciekłeś z domu na kilka dni.

Ale to nie jest nic imponującego – ludzie znikali na znacznie dłużej. Były gorsze rzeczy – odwiedziny dzielnicowego, który mówił mamie, że jestem widywany w złym towarzystwie. To taka typowa osiedlowa akcja. Wokół mieszkali chłopcy tak samo pokręceni jak ja, z różnymi problemami, którzy starali się kanalizować swój gniew w sposób dziwny z punktu widzenia milicjanta – tworząc bandy i wdając się w bójki. Trzymałem się z nimi, ale potem poszedłem dalej, zacząłem poszukiwać i przekonałem się, że można spędzać czas inaczej niż tylko siedząc cały dzień na ławce, paląc papierosy i pijąc alkohol. Zrozumiałem też, że życie nie musi ograniczać się do tego jednego osiedla w Częstochowie, że można wyjść dalej w świat. Wtedy zacząłem się zmieniać, ale prawdziwy przełom w moich relacjach z mamą, takie nowe otwarcie, zrobiliśmy dopiero kilka lat temu. Może też dlatego, że mama przestała się o mnie bać? Bo kiedyś martwiła się, że nie miałem pracy, że się rozwiodłem. Od kiedy widzi, że znalazłem swoją drogę, uspokoiła się.

A nie martwi się, widząc, jak kąpiesz się w krwi zwierząt albo zostajesz sam na kilka dni w dżungli?

Oczywiście, że się martwi. Niektórych odcinków moich programów nie chce oglądać. Takie eskapady jak ten nasz wspólny wyjazd do Toskanii to też pewien rodzaj zadośćuczynienia z mojej strony. Samotne wychowywanie dzieci na przełomie lat 80. i 90. było już samo w sobie hardkorową przejażdżką. Wiem, że sprawiłem mamie dużo bólu. Próbuję spłacić dług, ale przy okazji świetnie się bawię. Wakacje w Toskanii były totalnie rockandrollowe. Mama zresztą ma w sobie rock and rolla.

Musi mieć, skoro zachęcała cię do studiów artystycznych. Zazwyczaj rodzice myślą o czymś bardziej praktycznym.

Nigdy nie miała ambicji, żebym zdobył zawód, dzięki któremu dużo zarobię. Zawsze chciała, żebym dbał o rozwój wewnętrzny. Potem chyba trochę tego żałowała, bo tak zadbałem o swój rozwój wewnętrzny, że nie byłem w stanie uregulować rachunków (śmiech).

Ale wtedy pojawiła się oferta pracy w TTV. Tylko jak do tego do- szło, że zarejestrowany w urzędzie pracy artysta malarz, nigdy niezwiązany z mediami, dostał propozycję zrobienia programu telewizyjnego?

Nie należę do osób, które same z siebie zgłosiłyby się do telewizji. Czułbym, że się narzucam. Bardzo podziwiam ludzi, którzy bez żadnej zachęty dzwonią dokądś lub piszą i oferują, że coś zrobią. Ja tak nie potrafię, jestem raczej bierny i potrzebuję impulsu. Tutaj miałem impuls – znaliśmy się z Lidką Kazen, szefową TTV, i ona poprosiła, żebym przygotował propozycje programów telewizyjnych. Wymyśliłem między innymi taki o medycynie niekonwencjonalnej. To się spodobało, ale wciąż nie było mowy, żebym został prezenterem programu.

Co się zatem wydarzyło, że nim zostałeś?

Zaproponowano mi, żebym został dokumentalistą tej produkcji. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Dzwoniłem do znajomych, którzy w moim mniemaniu coś wiedzieli i pytałem ich: „Co robi dokumentalista?”. Lidka nalegała, by pokazać uzdrowicieli w akcji, ale zazwyczaj okazywało się, że gdy do nich przyjeżdżałem, wbrew ich zapewnieniom o tłumach pacjentów, na miejscu nikogo nie było. Aby wykonać zadanie, sam poddawałem się zabiegom, a jednocześnie pamiętałem, że muszę przecież zrobić wywiad. I przeprowadzałem go w tym samym czasie, w którym oni mnie leczyli. To było kuriozalne: w ten sposób okazało się, że ktoś może być takim idiotą, by dać sobie wbijać w ciało igły, rozpalać ognisko na głowie i kłaść pijawki na twarzy, a jednocześnie rozmawiać na temat przeprowadzanego zabiegu. Tak zostałem prowadzącym program telewizyjny (śmiech). Wypracowałem sobie znak rozpoznawczy – nie zachowuję żadnego dystansu. A źródło jest takie, że źle zrozumiałem, na czym polega praca dokumentalisty.

Takie podejście do pracy raczej nie kojarzy się z lenistwem, które zarzuca ci mama.

Kiedy wchodzę na plan, zawsze idę na sto procent i w tym sensie można powiedzieć, że jestem pracowity. Ale w dni wolne ciężko zwlec mnie z wyrka przed dziewiątą. Wiesz, że nie umiem sobie przypomnieć, co robiłem przez ostatni rok, kiedy nie pracowałem nad programem? Ja po prostu byłem. Można powiedzieć, że w ten sposób dbałem o rozwój wewnętrzny, ale prawdę mówiąc, mam wątpliwości, czy naprawdę mnie to wzbogaciło…

Czy mam rozumieć, że jeśli dzielisz życie z kobietą, obowiązki domowe spadają na jej barki?

Nie, absolutnie. Nie mam żadnego problemu, żeby zmywać naczynia czy posprzątać mieszkanie. Nigdy nie byłem i nie będę w związku, w którym panowałby patriarchat. Oczywiście, jestem facetem, więc robię wokół siebie totalny bałagan i nie opuszczam deski klozetowej, ale kiedy przychodzi co do czego, łapię za odkurzacz. Tu chyba znowu wracamy do mojego wychowania – to było naturalne, że pomagałem mamie. Nawet kiedy uciekałem z domu i wdawałem w bójki, zawsze zmywałem naczynia (śmiech).

Czyli nie masz problemu z naprawami?

Do pewnego momentu byłem totalnym lewusem. Kiedy ze ściany odpadało gniazdko, miało prawo wisieć tak przez rok. To mi przeszło, kiedy zamieszkałem na wsi – wtedy okazało się, że nie da się żyć w ten sposób, że trzeba na bieżąco wszystko naprawiać. Nie miałem pieniędzy, żeby wynajmować do tego ludzi, więc sam to robiłem. Nagle okazało się, że jestem w stanie zrobić jakąś część instalacji elektrycznej, tynkować, malować, kupić deski, obrobić je i ułożyć podłogę, a na koniec, żeby to uczcić, wypędzić bardzo dobry bimber! Byłem wtedy po trzydziestce, co dowodzi, że do niektórych metamorfoz dojrzewamy bardzo długo.

A gotujesz?

Nie lubię, nie odnajduję się w tym.

Nie podasz kobiecie śniadania do łóżka?

Podam, ekspresja świąteczna jak najbardziej wchodzi w grę! Cała moja aktywność kulinarna to właśnie ekspresja świąteczna. Bo ja mam krótką kartę dań. W tej chwili umiem przygotować kilka potraw.

A jesteś otwarty na nowe smaki?

Tak, jak najbardziej. Tyle że tych nowych smaków szukam w restauracjach, a nie w swojej kuchni. Bardzo lubię potrawy indyjskie – mam kilka ulubionych knajpek w Warszawie.

Na pewno jesteś otwarty na wszelkie nowe doświadczenia – na tym polega twój program. Jedno z najboleśniejszych to chyba symulacja porodu, której się poddałeś, prawda?

Położna powiedziała mi potem, że po żadnym porodzie nie miała takich zakwasów jak po tym eksperymencie. Musiała mnie z całej siły trzymać, bo strasznie się szarpałem. Chyba kobiety są w czasie rodzenia bardziej opanowane. Pewnie czują odpowiedzialność za dziecko i wiedzą, że nie mogą tak się rzucać.

Ból był nie do zniesienia?

Maszyna imitująca skurcze została wyskalowana od 1 do 10. Każdy punkt oznaczał centymetr rozwarcia i ja doszedłem do siódmego, a mój operator twierdził, że widział główkę. Potem przy którymś skurczu zerwałem elektrodę i poraziłem sobie palec prądem. Wtedy miałem już dość i poprosiłem o przerwanie „porodu”.

Już przy czwartym centymetrze można dostać znieczulenie.

Serio? Położne nawet się nie zająknęły na ten temat! To jednak byłem twardzielem.

W „Kulisach sławy” zdradziłeś, że ten odcinek programu spotkał się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem wśród kobiet.

Tak, po tym odcinku dostałem od nich nieprawdopodobnie dużo wiadomości. Były entuzjastyczne, ale zarazem smutne. Wyłaniał się z tego taki obraz: kiedy kobieta mówi swojemu mężczyźnie, że poród jest piękny, ale okupiony potwornym cierpieniem, jest traktowana z przymrużeniem oka. A kiedy ten sam facet zobaczy innego faceta wijącego się z bólu, nagle dociera do nie- go, że coś jest na rzeczy. To pokazuje, że nadal mamy do czynienia z patriarchalną narracją, a mężczyźni nie podchodzą poważnie do bólu kobiet, uznając, że one dramatyzują. Dostałem więc wiele po- dziękowań, a także pytań, gdzie można wynająć urządzenie do symulacji porodu, bo wiele kobiet zapragnęło podpiąć pod nie swoich partnerów. To jeden z nielicznych momentów w mojej pracy, że zrobiłem coś, co podchodzi niemal pod misję. Okazuje się, że zrobiłem coś dla kobiet. I że świetnie rozumiesz matki, choć sam nie jesteś ojcem.

Czy w kolejnej serii „Wtajemniczenia” znowu spotykasz szamanów, którzy wmawiają ci, że masz nieślubne dzieci?

Nie, tym razem nie. Ja zresztą unikam już jasnowidzących, bo mam dość tego, że ciągle diagnozują mi jakieś choroby i dzieci właśnie.

Jakie to uczucie usłyszeć, że ma się dziecko, którego istnienia się nie podejrzewało?

Wtedy znika wszystko, co się dzieje dookoła, widzi się tylko osobę, która porusza ustami, ale już jej się nie słyszy, bo cała energia idzie w przypominanie sobie przeszłości i ustalanie, czy to fak- tycznie możliwe. Za pierwszym razem usłyszałem, że mam córkę, potem, że córkę i syna, a później tych dzieci było już tyle, że można było mówić o pladze urodzaju i przestało to na mnie robić wrażenie. Kolejne informacje o nieślubnych dzieciach przyjmowałem już jako składnik dnia codziennego. Bo gdy- by je wszystkie zebrać, byłoby już z 50.
A inne przepowiednie się spełniły? Mówiono ci m.in. że będziesz w związku. No tak, to by akurat się zgadzało. Wiesz, ja nie pamiętam już tych wszystkich przepowiedni i zawsze starałem się zachować do nich zdrowy dystans.

A jak udaje ci się zachować równowagę? Wracasz do domu z wyprawy, na której zostałeś obłożony wnętrznościami barana zabijanego w twojej obecności, i żyjesz sobie jak gdyby nigdy nic?

Nie, jestem zagubiony. Pytano mnie nieraz, czy mam wsparcie psychologa, ale nie, nie korzystam z niego, choć to rozważałem. Kilka razy po realizacji wyjątkowo ciężkich odcinków upiłem się, ale to droga donikąd. To po prostu nie pomaga. Teraz odreagowuję, uprawiając sport. Tuż po powrocie z Papui, a podróż powrotna trwała 36 godzin, wsiadłem na rower i jeździłem przez sześć godzin. Może to niezbyt rozsądne, ale coś musiałem z sobą zrobić. Zmęczyć się do końca. Jeździłem tak i nie wiedziałem, co się dzieje. Podczas wyjazdu wziąłem udział w inscenizacji bitwy między ple- mionami. Moi towarzysze broni mieli szable dzikich świń wetknięte w nosy i zrobili mi szkolenie z posługiwania się włócznią. Nawet jeśli ta bitwa była bezkrwawa, towarzyszyła jej adrenalina, która musiała ze mnie kiedyś zejść.

Nie wierzę, że takie wydarzenia nie zmieniają człowieka.

Teraz myślę, że na skutek realizacji „Szóstego zmysłu”, „Inicjacji” i „Wtajemniczenia” uzależniłem się od mocnych wrażeń. Tak, to jest ta zmiana. Ale kiedyś bałem się, że zmienię się na tyle, by nie móc normalnie funkcjonować w społeczeństwie, a dziś już wiem, że nie mam z tym problemu. Nie mam też problemu w poważnej relacji z kobietą.
O tej kobiecie, czyli o Martynie Wojciechowskiej, napisałeś niedawno na Instagramie, że potrafi zaimponować. Miałeś na myśli jej medialny wizerunek twardzielki czy coś, czego nie wiemy? Imponuje mi oczywiście tym, czym imponuje widzom, ale w istocie chodzi o coś o wiele bardziej trudnego i złożonego. Myślę tutaj o prawdziwym życiu, a nie spektakularnych wyczynach. Przeprowadziła siebie i swoją rodzinę przez prawdziwie dramatyczne sytuacje. Przez śmierć bliskich, swoją chorobę, rehabilitację po kilku ciężkich wypadkach. Nie dała się złamać przez życie, choć wiem, jak wiele ją to kosztowało. Wychowuje swoją córkę, starając się ukształtować dobrego, porządnego człowieka. To wszystko, ten zbiór doświadczeń, uczynił z niej silną i wyjątkową kobietę. To jest dla mnie prawdziwy heroizm i tym imponuje mi najbardziej.

Znowu wracamy do samotnego macierzyństwa…

Ten wywiad będzie chyba żyznym polem dla psychoanalityka (śmiech). Ale tak serio, mam świadomość, ile samotne wychowanie dzieci kosztowało moją matkę, przy czym całą ambicją mojej mamy było utrzymanie rodziny na powierzchni. Martyna robi to, a jednocześnie spełnia swoje własne ambicje i to jest dla mnie niesamowite. Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Pokonać wszystkie trudności, dać azymut małemu człowiekowi i do tego żyć pełnią życia.

Pracujecie nad wspólnym programem?

Wokół naszego programu rozpętała się burza medialna, ale my chyba przyczyniliśmy się do tego najmniej.

Małgorzata Rozenek-Majdan dała do zrozumienia, że ona i jej mąż przetarli wam szlaki.

Jest mi szalenie miło, że Małgosia poczuła się z naszego powodu klasykiem. Lubię sprawiać przyjemność innym ludziom, jestem też bardzo wdzięczny tym, którzy przecierają szlaki i są źródłem mojej inspiracji, chociaż w tej kwestii wskazywałbym bardziej na Indianę Jonesa niż Małgosię Rozenek (śmiech).

Czyli programu nie będzie?

Nie mówię, że nigdy go nie zrobimy, ale teraz ja kończę drugi sezon „Wtajemniczenia”, a Martyna dziesiąty „Kobiety na krańcu świata” i jesteśmy tym projektom absolutnie podporządkowani.

Jaki to miałby być program? W stylu „Iron Majdan”?

Myślę, że lepiej będzie, jeśli wszyscy zostaniemy przy swoich konwencjach (śmiech). Rozumiem poniekąd to zamieszanie wokół nas i ewentualnej współpracy. Wiem, że wielu ludziom nasz związek wy- daje się pospolitą medialną ustawką, cóż, nie mam wpływu na to, co myślą ludzie i już dawno się z tym pogodziłem.

Czy związek dwojga podróżników ma szanse przetrwać? Każde z was jeździ w swoją stronę.

Nie spędzam aż tak dużo czasu w drodze, ale faktycznie te wyjazdy, nawet kilkudniowe, destabilizują codzienność. Martyna wyjeżdża, ja wyjeżdżam więc nie jest to łatwe. Uczę się pracy na kalendarzu.

Nawyki z życia kawalerskiego dają ci się we znaki?

Mam 45 lat i to generuje nawyki. Byłem w związkach, również w małżeńskim, ale minęło sporo czasu. Zacząłem traktować życie jakby dotyczyło tylko mnie, a w związku tak się nie da. W relacji dwojga ludzi są też obowiązki, ujawniają się różne natręctwa…

Jakie?

Choćby te deski klozetowe, które chyba wszędzie są zarzewiem konfliktów (śmiech). Muszę się nauczyć, że dzień dzieli się na godziny, w których wykonuje się określone czynności. To nie jest nic wielkie- go, ale z wiekiem coraz gorzej przystosowujemy się do zmian i oczekujemy, że to raczej świat dostosuje się do nas, a nie my do świata.

A jak sobie radzisz z nowym rodzajem zainteresowania swoją osobą?

Wskoczyłem w obszar, którego dotąd unikałem. Od kilku lat przyglądam się show-biznesowi z perspektywy przedpokoju. Rzadko pozuję na ściankach, nie pisały o mnie portale plotkarskie, a teraz wylądowałem w samym środku tajfunu. Miesiąc temu pierwszy raz zobaczyłem, że ktoś mi robi zdjęcia z ukrycia – to było absurdalne, ale też interesujące. Poczułem się jak w terrarium, jakbym był obiektem jakiegoś eksperymentu. Tak, utraciłem nieco swobody, ale mimo wszystko wciąż jestem raczej obok, nie śledzę plotek, więc w sumie znoszę to zainteresowanie sobą bardzo dobrze. Myślałem, że będzie gorzej.

Nie boli cię, że część osób nie zna cię dzięki programom i poznaje dopiero teraz jako partnera Martyny Wojciechowskiej?

Nie mam przerostu ego, więc mi to nie przeszkadza.