brak kategorii

Michael Hekmat, projektant Blessus

03.11.2015 Redakcja Fashion Magazine

Jak się zaczęła twoja fascynacja branżą?

Urodziłem się w Niemczech, wychowałem w Zachodniej Europie, a studiowałem w Mediolanie. I tak naprawdę same początki zainteresowania modą i ubiorem wiążą się z tym, że moja matka kupowała niezliczone ilości „Vogue”, przede wszystkim niemieckiej edycji, którą traktowała trochę jak katalog zakupowy.

Dlatego pewnie, pierwszą fascynacją był dla mnie świat luksusu i całej jego nienamacalnej otoczki. Jakiś rodzaj snobizmu, fanaberii, coś, co dla większości społeczeństwa jest zwyczajnie niedostępne. Oczywiście dla mojej mamy, kolekcjonerki sztuki, ubiór jest ekspresją jej osobowości. Koniec lat 90. w modzie zachodniej to przede wszystkim logomania. Moment, w którym Louis Vuitton, Chanel, Fendi, Céline wypuszczały takie „obrandowane” kolekcje. To mnie chyba najbardziej fascynowało…

Stąd decyzja, pytanie skierowane do mojej mamy – czy mogę się tym zająć. Tak naprawdę to ona mnie ukierunkowała. Przede wszystkim tym, że od początku „zaprzęgła” mnie do rysunku i szycia.

O modę przez duże „M” otarłeś się więc już w dzieciństwie?

Byłem strasznie zepsutym dzieckiem. Raczej snobem… Mam jeszcze kilka rzeczy w szafie z tamtego okresu, które trzymam tylko po to, żeby przypomnieć sobie, w jaki sposób się zachowywałem i to mnie bardzo szybko sprowadza do parkietu.

 

Pierwsze kroki w modzie były trudne?

Zacząłem od stażu u Bossa. To była praca na trzy zmiany. Oczywiście pracowałem zazwyczaj na jednej, ale długo. Nieraz kończyliśmy po godzinie czwartej albo zaczynaliśmy po trzeciej. Trzy zmiany w szwalni dla osiemnastolatka nie były kwintesencją tego, co ja sobie wyobrażałem o modzie, o ubraniu czy o samym projektowaniu.

Teraz, mając prawie trzydzieści lat, mogę sobie pozwolić na to, żeby siedzieć na Mokotowskiej za biurkiem i spokojnie projektować. Musiałem poznać ten zawód od podszewki.

Już na samym początku trzeba jednak mieć jakieś pojęcie o projektowaniu, prawda?

Absolutnie tak. Cały ten trud pierwszego roku studiów został nagrodzony, kiedy dostałem staż u Vivienne Westwood. To było po pierwszym roku studiów – nie zdarza się często, żeby ktoś na tym etapie trafiał do pracowni Westwood…

 

Studiowałeś w słynnym Istituto Marangoni? 

Tak, teraz Istituto Marangoni wygląda zupełnie inaczej. Są trzy lata studiów, szkoła została wykupiona przez Amerykanów i, według mnie, nastawiają się znowu na ilość studentów, a nie na jakość nauczania.

Czasem patrząc na nowych absolwentów, włosy stają mi dęba… Oczywiście monitoruję pokazy dyplomowe z Mediolanu, Londynu, Paryża i Szanghaju. Trochę to jednak przestało mieć ręce i nogi, teraz wygląda jak masowa produkcja projektantów. Z jednej strony fajnie, ale z drugiej to jest taka strata pieniędzy i czasu dla tych ludzi, jeśli mają lądować potem w firmach, w których projektują nadruki na t-shirtach… Nie musisz mieć wtedy konstrukcji w jednym paluszku. Dlatego tak bardzo cieszę się, że jestem rocznikiem 85′.

 

Staż u Westwood odbywał się w czasie wakacji?

To były moje wakacje. Pracowałem przy niej w studio. Sama obserwacja, przebywanie w tym towarzystwie, praca z ludźmi, którzy autentycznie robili to, co ja teraz robię, siedzieli i rysowali – to było super cenne doświadczenie. I nie ukrywajmy, stażyści wtedy byli traktowani troszeczkę inaczej. To były osoby do pomocy, a nie ludzie, którzy mają odwalić robotę za ciebie.

 

Pomógł ci start u Vivienne?

Vivienne Westwood otworzyła mi drzwi do kolejnego stażu u Narciso Rodrigueza. Przez kolejne lato. Kolejne lato bez wakacji.

 

Sam się zgłosiłeś?

Tutaj zadziałała już szkoła. Jak się okazało, byłem najmłodszym studentem, który się dostał na staż do Rodrigueza. W Nowym Jorku czułem się jak w pracy biurowej. Tam projekt jest totalnie poukładany. Nawet atmosfera w jego studiu projektowym jest „korpo”. W niektórych miejscach panuje kreatywny chaos, a w innych grobowa cisza i z centymetrem mierzysz rzeczy, które przychodzą z produkcji.

 

Wspomniałeś, że byłeś najmłodszy ze szkoły. Jak cię wybrali?

Poszedłem do działu zajmującego się stażami i powiedziałem, że pracowałem u Vivienne Westwood i u Hugo Bossa oraz, że mam dwa listy referencyjne… i jakoś się udało.

 

Trzeba mieć, jednym słowem, smykałkę do interesów.

To jest coś, co mi kazano zrobić. Coś, co mój brat i moja matka kazali mi zrobić. Nie mam smykałki do interesów, za to mam naprawdę dobrych doradców i jestem autentyczny (śmiech).

 

Rodrigueza sobie wybrałeś?

Wybrałem listę dziesięciu marek, w Nowym Jorku, Paryżu i Mediolanie. I dostałem wtedy odpowiedź tylko od Narciso Rodrigueza. Bez żadnej pierwszej rozmowy.

 

Czy po stażu jest szansa na stałą pracę u danego projektanta?

Tak bywa, ale rzadko. Ja miałem wystarczająco dużo – trzy staże podczas studiów, aby dostać pracę po uczelni. Swoją pierwszą pracę dostałem w Nowym Jorku, więc nie było czasu na okres próbny. Przez sześć miesięcy pracowałem u Proenza Schouler. Nowy Jork jednak totalnie zjadł mnie w te pół roku… Kiedy dostałem telefon od headhuntera, że ktoś się mną interesuje w Paryżu, byłem naprawdę szczęśliwy. I myślę, że ta wycieczka z Nowego Jorku do Paryża była jedną z lepszych rzeczy, jakie mogłem zrobić. Wtedy właśnie dostałem pracę u Giambattista Valli.

 

W jaki sposób i gdzie odbywa się w branży high fashion taki headhunting?

Przede wszystkim w szkołach, jeżeli chodzi o stażystów. A jeśli chodzi o junior i senior designerów, to są agencje, które się tym zajmują. Ja pracowałem z jedną z trzech w Paryżu.

 

Z Dolce&Gabbana też miałeś przyjemność?

Napisali do mnie. Spotkaliśmy się w showroomie Dolce&Gabanna w Paryżu po godzinach mojej pracy, czyli jakoś wieczorem. Studio director Dolce&Gabbana zachwyciła się wszystkimi rysunkami, faktem, że jestem młody, mówię po francusku i po włosku, że się odnajduję i widzi we mnie potencjał, bo słyszała od kogoś tam… Później mnie poprosiła o przygotowanie czegoś konkretnie dla nich i spotkałem się ze Stefano Gabbana. To była moja najgorsza rozmowa w życiu…

 

Spotkanie w cztery oczy?

Nie, nie. Był Stefano i ktoś jeszcze. Chyba z produkcji. Wtedy istniała jeszcze linia D&G i szukali kogoś kto będzie senior designerem. Jednak projektant dał mi do zrozumienia, że nie chce nikogo od Valliego.

 

Chodziło o styl? Styl, którym pracowałeś w tej marce?

Tak, chodziło o styl, o sposób rysowania, o to, że te rzeczy są zbyt „bon ton”. To mnie tylko zmotywowało i dało kopa – mogę więcej, dłużej i lepiej pracować u Giamby. Myślę, że to był trochę kubeł zimnej wody. Powiedziałem sobie – jesteś w bardzo dobrym miejscu. Robisz kolekcje dla Max Mary, Moncler, trochę rzeczy dla Mango.

 

Giambattista Valli projektuje dla Mango?!

Tak, projektował dla Mango. W zasadzie jego studio. To było w 2009 roku.

 

Z tego co mówiłeś, robiłeś bardzo dużo rzeczy w Paryżu, w ramach marki, ale jednak dodatkowo. Chyba ci się tam nie nudziło?

Tak. Byłem zatrudniony przez Studio Valli. Było ono odpowiedzialne za kolekcje dla Max Mara Atelier, Moncler Gamme Rouge, Mango i Giambattista Valli. Teraz doszła do tego linia Gamba i Giambattista Valli Haute Couture. Mieliśmy bardzo dużo pracy.

 

Skąd wziął się pomysł, żeby opuścić progi paryskie i wrócić do Warszawy? Z tego co mówisz, praca u Giambattisty Valli była idealna… 

Myślę, że to była praca, która najwięcej mi dała pod względem rozwoju kreatywnego i rozwoju osobowości. W tym okresie nauczyłem się najwięcej. Wykształciłem swój mechanizm samoobrony, bo to nie jest łatwy biznes i łatwe środowisko. Będąc nawet na stanowisku senior designera jesteś narażony na takie same nieprzyjemności jak stażyści. Taka sama energia na innym poziomie, trochę inny etap wtajemniczenia. A masz jeszcze odpowiedzialność za produkcję, za jakieś liczby.

Jak połączyć ten świat konstruktorów, osób technicznych, zupełnie niezwiązanych z modą z najwyższą formą kreacji i wtajemniczenia, którą obrazował mój szef i mentor Giamba? To było wyzwanie!

 

Tworzyłeś coś dla wielkiej marki, ale ostatecznie to projektant numer jeden spijał śmietankę. Chciałeś pracować na własne nazwisko?

To było bardzo impulsywne. Szybka decyzja, której żałuję do dzisiaj. Głupio mi o tym mówić głośno… Mam studio na Mokotowskiej, mam super mieszkanie tuż obok, partnera, psa, buduję karierę… Jezus, nie mogę tego nazwać karierą. To jest na tak małą skalę w porównaniu do tego, co robiłem wcześniej… Buduję swoją drogę zawodową na rynku, który nie istnieje. Buduję też swoje życie prywatne, do którego wcześniej nie miałem prawa, którego wcześniej byłem pozbawiony.

 

Czy to oznacza, że praca dla dużego studia projektowego wyklucza czas dla siebie?

To jest trochę jak bycie czyimś asystentem dwadzieścia cztery godziny na dobę.

 

Był też jeszcze jakiś inny powód, dla którego stwierdziłeś „zacznę coś innego”?

Niekoniecznie, ale mogłem to zrobić trochę później.

 

Dziękuję za rozmowę.