Kto pamięta Louise z Saint Louis, piękną asystentkę Carrie Bradshaw w pierwszej długometrażowej produkcji opartej na kultowym serialu? Asystentka zwykła chadzać z markowymi torebkami – i to nie byle jakimi, bo z najwyższej półki. Jakim cudem, skoro jej kariera w Nowym Jorku nawet się nie zaczęła? Był rok 2008, a w Stanach już działało słynne Bag Borrow Steal, czyli miejsce w sieci, gdzie mogliśmy wypożyczyć torebki Chanel, Louis Vuitton czy Fendi, bez narażania finansów na drastyczne wahania. Wówczas ciekawostka. Obecnie trend. Za chwilę najprawdopodobniej konieczność. Bohaterki porównywały tę usługę do Netflixa. A mnie kojarzy się z trzymaniem ubrań… w chmurze. Nie zajmują miejsca, znacznie mniej kosztują i możemy sięgać po nie naprawdę tylko wtedy, gdy ich potrzebujemy. Czyż nie jest to kuszące?
Bikini Berlin to galeria handlowa w nowoczesnym wydaniu. Nie znajdziemy wewnątrz supermarketu ani najpopularniejszych sieciówek. Zamiast nich wita nas parę concept store’ów – w tym m.in. AM+ – kolejny projekt Andreasa Murkudisa czy Address, pełen ubrań najlepszych skandynawskich marek. Co przyciąga mój wzrok najbardziej? Kilka wieszaków rozmieszczonych w wolnej strefie na parterze. Nie mylę się. To płaszcz Vivienne Westwood! Gdy podchodzę bliżej, przeżywam pozytywny szok. Cena? 70 euro. Jak to możliwe? Rozglądam się wokół i nagle wszystko staje się jasne. Jestem w pop-upie niemieckiej platformy internetowej Rent Revolution. Liczby na metkach to nie ceny sprzedaży, a wypożyczenia. Za równowartość trzystu złotych mogę się cieszyć asymetrycznym wełnianym płaszczem przez cały miesiąc. Gdy mi się znudzi, w kolejce czeka puchówka Edited za trzy razy mniej. A może kultowa sukienka Ganni, która miga na wszystkich zdjęciach z hashtagiem #scandinavianstyle? Proszę bardzo, dwadzieścia euro i jest moja… przez kolejnych trzydzieści dni. Wokół mnie same hity sezonu. Płaszcze „miśki”, spodnie w kratę, lamparcie cętki, neonowe kolory. Czyli to, co zwykle kupujemy impulsywnie, by za parę miesięcy cisnąć w kąt szafy, bo wyszło z mody.
Rent Revolution prężnie działa w sieci, co pewien czas organizując przestrzeń w tzw. „realu”. Przesłanki marketingowe, wiadomo. Dać się zobaczyć poza internetem to wciąż pewnego rodzaju luksus i, mimo mniejszych niż internetowe zasięgów, skuteczna forma pozyskania nowego klienta. A nawet rozprzestrzenienia dobrych wieści, choćby za pomocą sprytnych sloganów umieszczonych nad ladą czy na lustrze w przymierzalni. W Bikini Berlin przywitał mnie napis „Hello Fashion Future. Nice To Meet You”. Czy tego typu miejsca są rzeczywiście przyszłością mody? Póki co na pewno nie jedyną, ale sam fakt, że mają rację bytu, daje do myślenia. „Re-cycle, Re-nt, Re-duce. Re-peat” – to z kolei swoista gra słów, zachęcająca nie tylko do wypożyczania, ale także oddawania swoich starych ubrań w zamian za… rabat na wypożyczenie nowych. Bardzo rozsądnie.
Do tej pory wypożyczalnie odzieży kojarzyły się ze specjalnymi okazjami. Od lat można było wypożyczyć kreację na bal, wciąż funkcjonują wypożyczalnie kostiumów przy teatrach (choćby w Teatrze Wielkim w Warszawie i w Poznaniu czy Teatrze Miejskim w Gliwicach). Ale zwyczajne spodnie od Filippy K czy żakiet rzeczonej Vivienne Westwood? O ile nie miało się naprawdę dobrej przyjaciółki z przepastną szafą i kredytu jej zaufania, takie rzeczy nie wchodziły w grę. Ponadto w pewnych kręgach wypożyczanie po prostu nie uchodziło i koniec. Zmieniły się czasy, zmienia się świadomość i lada moment, a posiadanie na stałe wieczorowej sukni za równowartość dwóch średnich krajowych stanie się niemodne. Ile razy w życiu wkładamy sukienkę kupioną na studniówkę? O ile nie zawalimy egzaminu maturalnego, wychodzi na to, że tylko raz. A na wesele? Przecież nie pokażemy się w tej samej kilka razy w roku. Ile kosztuje taka kreacja? Jeśli ma być z prawdziwego zdarzenia, kilkaset złotych przynajmniej. Jeśli od projektanta, cenę liczymy w tysiącach. Prosty rachunek i wąż w naszej kieszeni zaczyna syczeć złowrogo. Na ratunek przychodzą polskie serwisy Rent’n’Rule czy Love the Dress, oferujące spory wybór wieczorowych kreacji m.in. od Lanvin, Very Wang lub Moschino.
Nieco inaczej działa E-garderobe. Owszem, strojów na specjalną okazję nie brakuje, ale istotną częścią serwisu jest sfera casual. Gdy jesienią tego roku, w przededniu otwarcia strony, rozmawiam z Kariną Sobiś (założycielką serwisu), robi na mnie wrażenie nie tylko pomysłowością, ale też znajomością fantastycznych marek, o których ja nie miałam pojęcia. Właśnie to było jej głównym celem. Sprowadzić do wypożyczalni takie rzeczy, których na sto procent nie będzie miał nikt inny. I takich, które można nosić na co dzień: do pracy, na randkę czy niezobowiązującą wieczorną imprezę. Gdy klikam w dział projektantów, pojawia się mapa. A na niej zaznaczone takie kierunki jak Australia, Korea Południowa, Japonia, ale też całkiem nam bliskie Rumunia, Szwecja czy Włochy.
Co dalej? Wypożyczalnia w Zarze? Zmniejszenie produkcji odzieży? Sami świadomi konsumenci? No cóż, cudów nie ma, ale nie należy tracić wiary. Bo okazuje się, że bardzo ważne okazje wcale nie muszą doprowadzać nas na skraj bankructwa. Mamy wybór. Warto o tym pamiętać.