MODA, KULTURA, STYL ŻYCIA
Nigdy nie jest za późno na bunt – Mary Komasa o nowej płycie, cenie wolności i o wielkiej sile sztuki
15.01.2020 Kasia Mizera
Jestem świeżo po odsłuchu całego albumu „Disarm”. Czy tytułowe „rozbrojenie” to metafora na odsłonięcie się przed słuchaczami?
To co jest dla mnie rzeczą najważniejszą w tworzeniu to zdejmowanie masek. Marzyłam o tym, by przemycić prawdziwą esencję siebie w tych 10 utworach na płycie. Z jednej strony odsłaniam się jako artystka, a z drugiej wysyłam do ludzi wiadomość, żeby też „złożyli broń”. W tym momencie, w którym ta płyta zaczęła powstawać, kiedy Trump doszedł do władzy, zaczął się temat Brexitu, akty nietolerancji w Polsce, obudziły we mnie poczucie narastającego konfliktu.
Nie śpiewa Pani w języku polskim – ta komunikacja jaka Panią charakteryzuje, odbywa się na poziomie emocji. Czy muzyka i emocje są dla Pani środkiem komunikacji, który nie podlega żadnym granicom?
Absolutnie! Wydaje mi się, że sztuka jest ponad wszystkim. Jestem bardzo uprzywilejowana, że mogę wykonywać ten zawód, że mogę komunikować się pozawerbalnie. Dla mnie jest to rodzaj jakiegoś mistycznego przeżycia. Nie chcę żeby to zabrzmiało płytko – z biegiem lat utwierdzam się w przekonaniu o wielkiej sile muzyki. Wiele razy odczułam to mistyczne poczucie duchowości podczas słuchania muzyki poważnej, której nigdy wcześniej nie czułam, a to przecież muzyka bez słów. Tylko sztuka ma taką siłę.
W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że dopiero w wieku 30 lat dojrzała Pani do buntu. To chyba bardzo uwalniające uczucie? Czy bunt ma w ogóle wiek?
Teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to było dobre uczucie, ale wtedy czułam się jak w dziurze, z której nie mogę znaleźć wyjścia. Wcześnie wyszłam za mąż, moje życie od tego czasu bardzo przyspieszyło. Nie miałam czasu na buntowanie się. To nie był nigdy dla mnie temat – kwestionowanie tego, kim jestem. Dziś wiem, że bunt nie ma żadnej daty przydatności. Nigdy nie jest na niego za późno. Bunt to nie jest nic nieodpowiedzialnego, to kryzysy, które nas definiują i są nam bardzo potrzebne. Dopada on prędzej czy później każdego. Podchodzę do buntu jako do procesu rozwojowego – bardzo mnie wzmocnił. Wyszłam z niego zwycięsko, bo odpowiedziałam sobie na dręczące mnie pytania. Trwało to mniej więcej przez 3 lata, czyli tyle, ile powstawał album – to dało mi dużo czasu, by zastanowić się, z czego ten bunt wynika, czego się boję, z czym sobie nie radzę i pomóc sobie. Zależało mi na tym, by te wątpliwości były na tej płycie.
Zdecydowanie nie chce Pani przemilczeć żadnego tematu. W „Silence”, wręcz wykrzykuje Pani nawet ciszę.
„Silence” była pierwszą, która powstała na płycie. Była tym „pierwszym krzykiem”, gdy coś we mnie pękło. Na tym albumie znacznie odważniej i głośniej śpiewam, bo odnalazłam swój głos.
„Cisi nie będą błogosławieni”, parafrazując biblijny cytat?
Urodziłam się w Polsce. To nadal bardzo konserwatywny kraj i mimo że byłam wychowana w bardzo otwartej rodzinie, to jako kobieta miałam poczucie, że została przypisana mi jakaś rola, którą musze odgrywać. Gdy wyjechałam z Polski do Paryża, a potem do Berlina uświadomiłam sobie, że muszę się zmierzyć z pytaniem gdzie jest moje miejsce na świecie jako kobiety, człowieka? Musiałam zdefiniować siebie na nowo. I mimo, że chodziłam w Czarnych Marszach, udzielałam się społecznie, to nadal nie czułam, że mam głos i swoje prawa. Ludzie kwestionowali moją wolność choćby takimi pytaniami jak: „a kiedy dziecko?”. Bez względu na to kim jestem, co mówię i co robię nadal byłam sprowadzana do tej klasycznej roli. Długo narastała na mnie ta niezgoda.
To prawda – kobietę bez względu na stanowisko łatwiej zinfantylizować.
To była kwestia z którą też się zmagałam – czy moje pokolenie urodzonych w latach 80. ma prawo powiedzieć, że nie podoba im się rząd, brexit, czy jeszcze jesteśmy na to za młodzi. Czas uwierzyć, we własną siłę – jest to moment mojego pokolenia i to między innymi ode mnie zależy kształtowanie przyszłości. Ta granica dorosłości bardzo się przesunęła – „Przecież pracuję, zarabiam dobrą kasę – jestem dorosły”. Dla mnie dorosłość to odpowiedzialność za innych. Czuję odpowiedzialność za siebie, środowiska LGBTQ+, za kobiety, za ofiary przemocy domowej, których odsetek w Polsce jest ogromny – i chcę o tym głośno mówić. Gdy patrzę na statystyki wyborcze czuję głęboką żenadę. Jesteśmy odpowiedzialni, bo jednostka ma wielkie znaczenie. Tylko musimy w to uwierzyć.
I mieć odwagę, by głośno mówić swoje zdanie. Mam wrażenie, że to nadal rzadkość w świecie show-bizesu.
To jest pytanie, które nieustannie sobie zadaję – zastanawiam się czy i jak można się otworzyć na inną grupę ludzi o innych przekonaniach. Nie chciałabym się zamykać i dzielić ludzi na tych złych i dobrych. To bardzo cienka granica. To mój najważniejszy cel – wejście w dialog, odejście od segregowania ludzi. Może to naiwne, sądząc po tym, co się dzieje nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie, ale ja w to głęboko wierzę, że porozumienie jest możliwe.
Podkreśla Pani nie raz jak ważna jest kobieca solidarność i że przyszłość leży w rękach kobiet. Ale podobno długo miała Pani problem ze słowem „feminizm”.
Jako młoda osoba wychowana w latach 90. nie rozumiałam o co kobiety walczą. Moja mama spełniała się zawodowo, mężczyźni i kobiety stali dla mnie na równi – kwestionowanie tego, było dla mnie archaiczne. Do czasu, aż zaczęłam chodzić na służbowe spotkania i mówiło się na nich „o mnie”, a mężczyźni mieli nawet problem, żeby patrzeć mi prosto w oczy. W desperacji zaczęłam na takie spotkania zabierać męża – wtedy wszystko dziwnie szło sprawniej.
Jak to jest być kobietą w branży muzycznej?
Przez te ostatnie 3 lata wiele się zmieniło w branży – nie tylko przez ruch #metoo, walkę o parytety, ale też ja się zmieniłam. Zostałam tyle razy upokorzona, że musiałam zakasać rękawy i sięgnąć „po łopatę”. Ogromną siłę dały mi inne kobiety. Przyjaźń z Anją Rubik dała mi pewność, że to co robię ma sens. Mam kobiety wokół siebie – siostrę, przyjaciółki, mamę, które są moją armią. Dzięki nim czuję się silniejsza.
Tę siłę czuć na Pani nowej płycie. Dużo melancholii i refleksji na temat współczesnego świata. W tytułowym „Disarm” pyta Pani o cenę wolności, w „Degenerate love” jest lęk o brak przyszłości, a „Be a boy” już stało się manifestem wolności.
„Disarm” jest dla mnie kwintesencją tego bólu i melancholii, które powstają z poczucia bezradności. A ja nie lubię czuć się bezradna. Co chwila dowiadujemy się, że płoną lasy, topi się lód, że ludzie uciekając przed wojną na tratwach topią się w morzach – ogrom tej beznadziei jest przytłaczający. Teraz jest najlepszy czas na zmiany, ale jak analizuję co się dzieje – mogę sobie powiedzieć to prosto w twarz – że zawiedliśmy. Jeśli człowiek zabija drugiego człowieka ze względu na kolor skóry, wiarę, orientacji seksualną, czy płeć, to jest mi wstyd, bo czuję się częścią tego społeczeństwa. Dopóki nie będziemy dobrzy dla siebie samych nic sę na świecie nie zmieni, dalej będziemy ze sobą walczyć i niszczyć planetę. Jest mi wstyd, gdy uświadamiam sobie nawet ile czasu poświęcam na siedzenie na Instagramie. Brakuje nam na świecie duchowości.
Najbardziej romantyczny utwór na krążku to „Taste”, w którym emocjom takim jak strach, smutek, pożądanie, przyjemność nadane są smaki. Jakiego smaku jest w Pani życiu najwięcej?
Tam jest takie zdanie o potrzebie rewolucji – nie chcę ich robić pochopnie, ale nie chcę pozwolić sobie na stanie w miejscu. Jestem typem osobowości pełnym lęku, który też kieruje moimi decyzjami. Z biegiem czasu nauczyłam się przekuwać ten strach w siłę. A najsilniejsza czuję się na scenie. Dziś dokonywanie rewolucji napawa mnie ekscytacją, a nie lękiem. I to są emocje, których jest w moim życiu najwięcej.
Nowa płyta jest niezwykle eklektyczna. „Pierwszy singiel z płyty „Palermo” został nagrane z orkiestrą symfoniczną w Studio Polskiego Radia. „Shut down the lights” ma w sobie trochę z punkowej uporczywości roju brzęczących pszczół, a w „Closer” słychać surowość Depeche Mode i Baasha.
Inspiruje mnie wszystko dookoła, ale moją największą inspiracją muzyczną, jest i będzie zawsze twórczość Stanisława Lema. Jestem zafascynowana sci-fi. Inspiruje mnie też opera i współczesna muzyka minimalistyczna Johna Adamsa. Niezwykłym doświadczeniem było dla mnie zderzenie hip hopu industrialnego z muzyką filmową mojego męża. Zależało nam na kompletnym braku ograniczeń i atrofii sztywnych ram utworu – niektóre z nich mają zupełnie otwartą formę. Poza tym Laurie Anderson – prawdziwie ponadczasowe zjawisko, Krzysztof Penderecki, III Symfonia Góreckiego, Paweł Mykietyn i jego muzyka do przedstawienia „Phaedra (s)” Warlikowskiego, punkowy fotograf londyński z lat 70. – Derek Ridgers, którego obrazy powodowały, że słyszałam dźwięki – to są nazwiska, zjawiska, które zwykle towarzyszą w moim procesie twórczym. Poza tym z mężem spędzamy mnóstwo czasu w Filharmonii Berlińskiej. Nie musze mieć samochodu, mieszkań – każde pieniądze świata mogę wydać na książki, teatr i filharmonię – to mój snobizm.
Wywiad ukazał się we wrześniowym numerze Fashion Magazine z Kasią Sokołowską na okładce (09/2019)