Odwaga staniała? Ani trochę. Historia – nie tylko mody – pokazuje, że bezkompromisowość, wizjonerstwo, szarża, przebojowość i skłonność do ryzyka – a to synonimy odwagi – nadal są w cenie. I że zdobycze zarówno branży odzieżowej, jak i cywilizacyjne nigdy nie są dane raz na zawsze. Oto siedem przykładów brawury w modzie. Którą współtworzysz także ty.
Tekst: Michał Zaczyński
Mini(malistka) Mary Quant
Dla jednych symbol wszystkiego, co najlepsze. Dla drugich tego, co najgorsze. Młodości, buntu, kontrkultury. Obok Bitelsów, lądowania człowieka na księżycu, rewolucji seksualnej i swingującego Londynu – symbol tamtej dekady. Mary Quant sprawiła, że mini (uwaga do znawców historii mody: tak, pierwsze krótkie spódniczki noszono już w latach 20. XX wieku) podbiła świat. BBC przypomniało niedawno, że gdy Poczta Królewska postanowiła uczcić stulecie brytyjskiego designu serią 10 znaczków, mini trafiła tam wraz z czerwoną budką telefoniczną i samolotem Concorde. Jej kokietujący styl, umówmy się: podlotkowy, dla konserwatywnych społeczeństw tamtych czasów był prawdziwym wyzwaniem. Nie wszyscy je podjęli. Urzędnicy i przedsiębiorcy w średnim wieku potrafili walić w witrynę sklepu, wrzeszcząc: „To wulgarne!”. A wtórowała im… konkurencja Quant – Coco Chanel. Spódniczkę mini nazwała „po prostu ohydną”.
Mini nie podobała się też tradycyjnie konserwatywnym ustrojom komunistycznym, które uznały ją za kolejny dowód moralnej zgnilizny Zachodu (brzmi znajomo w obecnych czasach?) i niewybrednie komentowały w propagandowych mediach (jak wyżej). Dość szybko jednak zmieniły zdanie. Powód? Na mini z samej definicji szło mało materiału, a w kryzysowych, centralnie sterowanych gospodarkach nie gardzono przecież oszczędnościami.
Do dziś mini nie jest powszechnie akceptowana. Pomysły, by jej zakazać, pojawiają się w rozmaitych miejscach globu (nie licząc tego arabskiego), od Ugandy i Chile przez syberyjskie miasto Kemerowo (tam zakaz szybko jednak uznano za sprzeczny z… rosyjską konstytucją) po włoskie, nadmorskie Castellammare di Stabia. Burmistrz tego ostatniego nakazał policjantom karać mandatem do 500 euro każdą kobietę noszącą bardzo krótką mini. Wszystko w imię rzekomego podnoszenia standardu i estetyki miejskiej.
Czarna Chanel
Dziś to w zasadzie najpopularniejszy kolor ubrań; także dlatego, że zawsze jest modny i – według obiegowej opinii – pasuje do wszystkiego. Przy tak bogatej symbolice, bo i tajemniczość, i groza, i respekt, i teatralność, i intelektualizm („Wyobrażacie sobie poetę w jasnożółtej marynarce?” – pytała retorycznie Ann Demeulemeester), nie wspominając o buncie, erotyzmie czy żałobie, noszenie jej na co dzień uważane było za podejrzane do całkiem niedawna. Owszem, hołubiły ją najbogatsze warstwy społeczne – bo barwnik kosztował swoje – od Półwyspu Iberyjskiego po Skandynawię już w XIV wieku, jednak dopiero początek XX wieku dał legitymację do powszechnego jej noszenia. W czym spora sługa małej czarnej Chanel z lat 20. (i przy okazji czarnego żakietu), oczywiście. Wcześniej w stroju damskim czerń zarezerwowana była na pogrzeby, stąd pomysł, by nosić ją także w momentach radości i beztroski, jawił się wręcz jako brawurowy.
Nazywano ją (sukienkę, nie Coco) „fordem kobiecej garderoby”, co miało podkreślać zarówno fantastyczność, jak i utylitaryzm stroju – obie cechy przypisywane tej marce auta. Stwierdzono, że rozpoczęła nową erę w damskiej modzie, że czerń jest „bystra i elegancka”. Do popularności czerni przyczyniły się też fotografia i film. Początkowo przecież obie sztuki operowały czernią i bielą. Każde ciemne ubranie wyglądało więc na czarne, a że film błyskawicznie stał się nośnikiem mody (siłę rażenia miał większą niż dziś Instagram), uznano, że to kolor przyszłości, synonim nowoczesności i sukcesu. Stopniowo podchwytywali ją motocykliści, bitnicy, egzystencjaliści, punki, goci, heavymetalowcy. To jednak Chanel pierwsza dostrzegła w niej „absolutne piękno” i „idealną harmonię”.
Kobieta w spodniach…
„Kobieta nie będzie nosiła ubioru mężczyzny…” – brzmią pierwsze słowa cytatu ze Starego Testamentu, który działacze ONR wynieśli niedawno na billboard ustawiony na warszawskiej Woli. U jednych wzbudziło to śmiech, drugich przeszedł dreszcz, że w 2020 roku istnieje grupa, której marzy się Gilead z „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. Tymczasem jeszcze w drugiej połowie lat 60. zakaz wejścia dla kobiet w spodniach obowiązywał w dobrych restauracjach Nowego Jorku, czego ofiarą padła choćby Brigitte Bardot. Niektóre panie ratowały się fortelem: udawały do toalety i przebierały w sukienkę. Taką przynajmniej historyjkę opowiadano sobie w atelier Yvesa Saint Laurenta, można powiedzieć ojca chrzestnego damskich spodni.
Oczywiście, kobiety zakładały je dużo wcześniej: pisarka George Sand w XIX wieku, Marlena Dietrich w latach 30. wieku kolejnego. Były to jednak dość odosobnione przypadki, typowe nonkonformistkom. Dopiero Saint Laurent dzięki dziennemu i wieczorowemu garniturowi dla kobiet oraz strojowi safari sprawił, że zaczęto nosić je masowo. Tak na Zachodzie, jak i w Polsce. Choć nie bez oporu. W PRL lat 60. – według Oli Boćkowskiej, autorki kultowej już pozycji „To nie są moje wielbłądy” o modzie w czasach komunizmu – kobiety noszące spodnie były opluwane na ulicy. Jeszcze w 1968 roku prasa ostrzegała swoje czytelniczki przez noszeniem spodni wbrew woli mężów. Zdanie polskich chłopców prawicowców w tej materii znamy.
…i mężczyzna w sukience
Lub choćby w spódnicy… Historycznie – nic nowego; w czym innym mieliby przecież chodzić w antycznym Rzymie i Grecji? Także kulturowo: szkockie kilty to przykład pierwszy z brzegu. No i, bądźmy szczerzy, widok współczesnego mężczyzny w sukni opatrzył nam się choćby dzięki księżom i ogólnie duchownym. A jednak nie udało się przekonać mężczyzn do sukienek i spódnic ani Jean Paulowi Gaultierowi, ani Marcowi Jacobsowi, ani Rickowi Owensowi. Powód? Po prostu seksizm. Kobieta w męskim garniturze uważana jest za silną, mężczyzna w damskiej sukni nie za mężczyznę. Mocno widać to w potocznym języku. Pytanie: „Kto w domu nosi spodnie?” oznacza: „Kto rządzi, kto decyduje, kto ma władzę” i komu należy się podporządkować. Podobnie ze zwrotem „dać ciała”. Czyli coś schrzanić, zaniedbać. Ciała daje przecież kobieta, co jest emanacją słabości.
Mężczyźni noszą buny (te samurajskie koczki na głowie), małe torebki przez ramię, chodzą do manikiurzystek i wydają fortunę na kosmetyki (w tym makijaż, bo ten trend idzie jak burza). Nańczą dzieci, prowadzą dom. W ciągu ostatnich dwóch, trzech dekad wzorzec męskości zmienił się diametralnie. Ale noszenie spódnic i sukienek jest barierą nie do pokonania. Mimo że w ubiegłym roku magazyn „GQ” uznał 2019 rok za symboliczną datę, kiedy mężczyźni zaczną je nosić, i trafiły one do sprzedaży w tak popularnych sieciach odzieżowych jak COS.
Jedno jest pewne: im więcej mężczyzn zacznie nosić spódnice i sukienki, tym częściej będą traktować kobiety jak równe. A tego mężczyźni boją się najbardziej.
Reżyser Tom Ford
„A może tak rzucić wszystko w cholerę i nakręcić film?” – pomyślał (zapewne) Tom Ford. Były szef kreatywny marek Gucci i Yves Saint Laurent, odpowiedzialny za wprowadzenie ostentacyjnej seksualności do świata wielkiej mody, w 2009 roku zaprezentował swój debiutancki, długometrażowy obraz: „A Single Man”. Nakręcony na podstawie powieści Christophera Isherwooda (nic to, że recenzująca książki w piśmie „Ex Libris” Agnieszka Osiecka nazwała ją onegdaj pretensjonalnym gniotem) zyskał świetne recenzje, nominacje do Oscarów i Złotych Globów i zarobił w USA 25 milionów dolarów, przy zaledwie siedmiu, w jakich zmieścił się jego budżet (i to mimo ograniczonej dystrybucji w kinach).
Tom Ford zrobił to już po odejściu od Gucciego, mając na głowie odpowiedzialność za własną, jeszcze młodą markę i finansując film w całości z własnej kieszeni, bo nikt nie dawał przedsięwzięciu szans. Chciał pracować z zawodowymi scenarzystami, ale wszyscy mu odmówili, więc w ciągu dwóch lat napisał scenariusz sam, zmieniając go – jak policzył – piętnaście razy. Do czasu pokazania go na festiwalu w Toronto nie miał nawet dystrybutora. Opowiadający o rozpaczy uniwersyteckiego profesora (Colin Firth) po śmierci ukochanego był – i to też odwaga – jednym z pierwszych dramatów (patrz też: „Tajemnice Brokeback Mountain”) opowiadających o miłości dwóch mężczyzn.
Krytyczna Horyn
„Gówniany”, rzekła w krótkich żołnierskich słowach Cathy Horyn, poproszona przez dziennikarkę magazynu „Ssense” o recenzję ostatniego nowojorskiego tygodnia mody. Cała Horyn! Legendarna krytyczka „New York Timesa”, a dziś „New York Magazine” może i była latami oskarżana o brutalizację języka (i) krytyki mody (wszak to ona porównała kiedyś modelki u Fendi do bandy „skretyniałych trolli”), ale trzeba przyznać, że czytało się ją i nadal czyta wyśmienicie. Pewnie dlatego miała dostęp do wielu najpilniej strzeżonych tajemnic i zakamarków atelier najwybitniejszych projektantów, zaintrygowanych jej odwagą i zachwyconych, że gani ich konkurentów.
Choć, oczywiście, nie do wszystkich. Miała zakaz wstępu na pokazy Dolce&Gabbany, Caroliny Herrery, Helmuta Langa i Hediego Slimane’a. Giorgio Armani przysłał jej do hotelu odręcznie napisany list z prośbą, by nie fatygowała się na prezentację jego kolekcji, co wyciekło do mediów i uczyniło z niej gwiazdę właściwie w jeden wieczór w 2004 roku, gdy podczas fashion weeku rzuciły się na nią dziesiątki reporterów z prośbą o komentarz.
Nieustraszony Alaia
Nie dał się urobić Annie Wintour. Zmarły przed trzema laty kreator tunezyjskiego pochodzenia ma doczesne miejsce w historii mody. Tworzył wizerunek i Grety Garbo, i Grace Jones, i Kylie Minogue, zwany był „king of cling”, bo jego rzeźbiarskie kreacje, formowane niczym glina, genialnie przylegały do ciała, a typowe dla niego twórczości były też m.in. legginsy, metalowe ornamenty i perforowana skóra.
W wywiadzie dla „Virgine Magazine” w 2011 roku rzekł: „Gdy widzę , jak się ubiera (Anna Wintour – przyp. red.), nie wierzę w jej gust. Nie pokazała moich projektów od lat, mimo że znakomicie sprzedają się w USA i w samym Barneysie (wówczas prestiżowym domu towarowym; dziś w stanie likwidacji – przyp. autora) mam 140 metrów kwadratowych. Amerykanki mnie kochają i jej wsparcia nie potrzebuję”. Ignorujący fashion weeki outsider mody, niechętny marketingowi, skupiony raczej na tworzeniu strojów niż handlowaniu chodliwymi akcesoriami Alaia stwierdził, że to, co robi Anna Wintour, to tylko PR, biznes i straszenie wszystkich. „Ale na mój widok to ona sama zaczyna się bać” – zaśmiał się. Dodał, że „nikt nie będzie pamiętał Wintour po jej śmierci”. Przesadził. W historii mody jest miejsce dla wielu. Na wszelki wypadek po tej wypowiedzi Wintour zakazała zespołowi „Vogue’a” uczestnictwa w pokazach Alai. A Alaia zakazał im.
Ty, kiedy masz własny styl
W świecie mody, wbrew kłamliwym zapewnieniom o własnym, indywidualnym stylu, to odwaga. W życiu codziennym tym bardziej. Tak trzymaj.
Materiał pochodzi z jesiennego wydania Fashion Magazine (wyd. 3, 71/2020) >>