brak kategorii
10 najlepszych filmów Jacka Nicholsona z okazji jego urodzin
22.04.2016 Redakcja Fashion Magazine

[poll id=”38″]
Dzisiaj to starszy pan, uspokoił się wreszcie i nie ma widowiskowych wybuchów gniewu z których słynął, ma rodzinę. Uchodzi za wiernego przyjaciela Johnny’ego Deppa, Seana Penna czy Roberta Evansa, producenta filmu „Chinatown”. Zbiera znane i drogie obrazy, m. in. płótna Matissa, Tamary Łempickiej i Andy’ego Warhola. Jego kolekcja dzieł sztuki uchodzi za jeden z najlepszych i najbardziej chronionych zbiorów prywatnych w USA. Nicholson to też wielki fan koszykówki, wielbiciel kobiecej urody i ojciec gromadki dzieciaków, o których mówi, że choć jest ojcem nietypowym, to dzieci właśnie zmieniły jego życie i podejście do świata; zwolennik Demokratów i właściciel słynnego „uśmiechu mordercy”, który wzbudza strach i ciarki przerażenia. „Będzie jedną z największych gwiazd filmowych naszych czasów”, mówił o nim reżyser Mike Nichols w latach 70. Dzisiaj wiemy, że miał rację. Nicholson to nie tylko ikona tego zawodu, żywa legenda Hollywood, super aktor ale też zwyczajny, pełen słabości facet, ktoś, kogo się po prostu lubi i szanuje. Z kimś takim jak on chciałoby się pójść na piwo. Oto jego 10 najważniejszych filmów, których nie wypada nie znać…

Oto jedna z postaci, która na lata zdefiniowała czym jest doskonałe filmowe aktorstwo – McMurphy. Cwany typ spod ciemnej gwiazdy, który chcąc uniknąć więzienia, wymyślił sobie, że będzie symulował chorobę psychiczną i trafia do zakładu psychiatrycznego. Tam oprócz więzionych, otępiałych i sterroryzowanych pacjentów spotyka demoniczną siostrę Ratched. To będzie starcie gigantów. McMurphy jest w duchu wolny, nie znosi żadnych, tym bardziej absurdalnych zakazów i nieustannie zadaje coraz bardziej wkurzające pytania o sens pewnych działań albo restrykcji. Wprowadzi w uporządkowany przez godziny posiłków i wydawania tabletek świat psychiatryka sporą dozę szaleństwa i wolności. To rola pomnik. Mimo upływu czasu, środki aktorskie Nicholsona nic się nie zestarzały, zachwyca świeżością, dynamiką, porażająca prawdą i szczerością. Tym ciekawiej brzmią opowieści o tym, że aby być wiarygodnym w roli, Nicholson dał się zamknąć w odosobnieniu i poddał się elektrowstrząsom… Wielka rola i jeśli chcecie wiedzieć, co to znaczy geniusz, zobaczcie ten film i dajcie się porwać Jackowi.

Transowa opowieść Stanley'a Kubricka na podstawie mrożącej krew w żyłach powieści Stephena Kinga. Z pozoru jest prosto – Jack Torrance z rodziną jedzie do odciętego od świata hotelu Overlook, gdzie na czas zimy będzie pracował jako dozorca. Jednak na miejscu okaże się, że nic nie jest takim, jakim się wydaje. A Jack zmienia się na naszych oczach w kogoś, kogo nie chcielibyśmy nigdy poznać. Facet wariuje, a Nicholson pokazuje to tak naturalnie i prawdziwie, że skłania widza do przyjrzenia się własnej kondycji psychicznej… Tak wygląda aktorska moc. Tak poznajemy wielki talent, który na nowo definiuje słowo „horror”.

Oto Charlie Partana, bawidamek i bezwzględny morderca, a także zdolny gangster, który ma niestety brzemienną w skutki tendencję do zakochiwania się w niewłaściwych kobietach, takich jak Irene Walker – w tej roli Kathleen Turner. Charlie, wszak to Jack Nicholson, rozdarty jest między dwie piękne kobiety – ową Irene i swoją narzeczoną, graną przez ówczesną towarzyszkę życia, Anjelicę Houston. W tamtych czasach Jack i Anjelica, a byli ze sobą w latach 1973-1989, tworzyli parę na miarę dzisiejszego duetu Jolie&Pitt. Prasa szalała na ich temat, byli bowiem zdolni jak diabli, piękni, młodzi, świat mieli u stóp i na dodatek mega wyluzowani. Ten film to niby kolejny typowy, mafijno-erotyczny trójkąt, ale patrzenie na Nicholsona rozdartego pomiędzy dwie kobiety, honor rodziny i swoją wystawioną na próbę męskość, to wielka rozkosz.

Melvin Udall to ludzka menda, ma nerwicę natręctw, nie daje żyć innym ludziom; jest egoistą, skupionym tylko na sobie, odrażającym dupkiem, homofobem i furiatem. Jest samotnym pisarzem, nikogo nie lubi i jego też nie lubią, a jedyną osobą, która ma na niego zbawienny wpływ i sprawia, że pojawia się w nim zapomniany czynnik ludzki, jest pewna samotnie wychowująca chore dziecko kelnerka z restauracji, w której Melvin się stołuje. A że może doprowadzić on swoimi wymaganiami i fobiami do zawału niejednego kelnera, kobieta owa zasługuje na miano niemal świętej… Nicholson pokazał tu mistrzostwo, choć byli tacy, którzy uważali, że jedynie sprytnie zmiksował kilka poprzednich kreacji. Polemizowałabym, bo w żadnym ze swoich poprzednich filmów nie grał aż takiego dupka. Jest wyśmienity.

Były astronauta, niedorosły i wieczny, choć fizycznie duży, podstarzały chłopiec, który mentalnie zatrzymał się w czasach swej wczesnej, coraz bardziej odległej młodości. Dramatyczny babiarz, kłamczuszek i kombinator, ale tak szczery i uroczy, że jest w stanie rozbroić samą Shirley McLaine, doprowadzając do tego, że to ona mu się oświadcza. Nicholson, choć nie gra tutaj postaci jednoznacznie pozytywnej, jest kwintesencją marzeń kobiety o facecie idealnym na gorący romans, może nawet na parę fajnie spędzonych lat, o mężczyźnie, przy którym nie nudzimy się nigdy. I który, choć jest nieprzewidywalny, prawdopodobnie ma jeszcze inne adresy, pod którymi znajdzie spokojny sen i kolację ze śniadaniem, zawsze zmiękczy nasze serca. Jak sam Nicholson.

Każdy z nas kiedyś umrze, pytanie tylko brzmi, na jakich to stanie się warunkach. O tym jest ten film: co robić, kiedy widzimy już granicę, kiedy horyzont życia zbliża się w naszą stronę nieuchronnie? Bawić się na całego i maksymalnie wykorzystać czas, który jeszcze pozostał. Dokładnie jak bohaterowie tego filmu, który może nie należy do najwybitniejszych w historii, ale role Nicholsona i Morgana Freemana to aktorskie perły. Zero fałszu czy szantażu emocjonalnego, za to wiele prawdziwych emocji, naprawdę starszych panów, którzy graniem w tym filmie doskonale się bawią. Od początku wiemy, jak ta historia się skończy, ale mimo to, dzięki genialnemu aktorskiemu duetowi, kibicujemy bohaterom do samego końca. Jak odchodzić, to naprawdę tak, jak Nicholson w tym obrazie o tym, że żyć trzeba do końca. Cos mi mówi, że Jack, kiedy przyjdzie jego czas, zrobi dokładnie tak, jak jego filmowy bohater. Jakby trochę w tym filmie grał samego siebie i mówił nam, ze swoim charakterystycznym łobuzerskim uśmiechem, że ostatnie co zrobi, to podda się losowi bez walki…