Czy może być coś prostszego do wymyślenia, niż monochromatyczna sukienka z wełnianego dżerseju? W bezpiecznym i zachowawczym kolorze czarnym? No cóż, najciemniej pod latarnią. Do 1926 roku wszyscy wiązali krucze kreacje z żałobą – nikt nie śmiał ich zakładać bez funeralnej okazji. Trzeba było wielkiej kreatorki, żeby docenić banał i odrzeć kobiety z gorsetów, falbanek, koronek, sztywnych krynolin oraz innych niedogodności. Kiedy „Vogue” opublikował na przełomie lat dwudziestych projekt Coco Chanel, krytycy mody wykrzyknęli: „Eureka!”. Mała czarna – wreszcie sukienka egalitarna, którą mogą nosić kobiety z każdego szczebla społecznego. Nauczycielka, sprzątaczka czy arystokratka – każda wyglądała świetnie w eleganckim, ale wygodnym fasonie. Sukces małej czarnej przypieczętowały wielki kryzys (1929-1933) i II wojna światowa, czyli ekonomiczne załamania, które nie pozwalały na strojny, drogi ubiór. Potem przyszedł Dior i jego widowiskowy, niewygodny „New Look”, a Chanel miała kłopoty z powodu kolaboracji z nazistami. Jej sukienka nieodwołalnie zajęła jednak miejsce w klasyce mody, by powracać w wizjach kolejnych projektantów.
Mała czarna, projekt Coco Chanel z 1926r., The Metropolitan Museum of Art
Najsłynniejsza odsłona małej czarnej nastąpiła kilkadziesiąt lat później. W 1961 roku kinomani zobaczyli, jak z nowojorskiej taksówki wysiada nad ranem, na bezludnej ulicy przedziwna postać. Arystokratycznie szczupła, niesłychanie elegancka w długiej, kolumnowej, bardzo prostej czarnej sukience z ciekawym wycięciem na plecach. Do tego sznury pereł, długie rękawiczki, fantazyjny kok, czarne okulary… Szykowna dama miała jednak coś, co nie pasowało do całości – pogniecioną papierową torebkę, z której wyjęła ciastko i kawę w kubku na wynos. Elegantka-tramp, która przyszła znikąd i wyglądała na zamożną, w rzeczywistości była bez grosza. Najniewinniejsza na świecie call girl, czyli Holly Golightly ze „Śniadania u Tiffany’ego” (reż. Blake Edwards) w ciele Audrey Hepburn, zawładnęła masową wyobraźnią. Pomógł jej w tym pewien francuski projektant mody…
Satynowa, kolumnowa mała czarna z pierwszych scen „Śniadania u Tiffany’ego”
Osiem lat wcześniej, kiedy 23-letni Hubert de Givenchy czekał na “panią Hepburn”, która miała przymierzyć jego kreacje, spodziewał się Katharine Hepburn. Ta wielka gwiazda Hollywood słynęła z szorstkiego, nieco męskiego obycia i w latach 50. była w średnim wieku. Tymczasem pojawiła się młoda, 24-letnia dziewczyna, przeciwieństwo obowiązujących wówczas kanonów piękna (pełne kształty Marilyn Monroe). Bardzo szczupła sylwetka nastolatki, elfia twarz, wielkie błyszczące oczy i naturalny wdzięk sprawiły, że Givenchy z miejsca platonicznie zakochał się w Audrey Hepburn. Dostrzegł w niej modelkę idealną. Projektant i aktorka przyjaźnili się całe życie. Efektem wzajemnego zauroczenia były kreacje, w których Audrey występowała w większości filmów i w prawdziwym życiu.
Mała czarna z frędzlami oraz kolumnowa z szalonej domówki
Do projektów Givenchy’ego należały również „małe czarne” sukienki ze „Śniadania u Tiffany’ego”. O pierwszej, kolumnowej z czarnej satyny, już wspomniałam. Podobną nosi Holly na szalonej domówce, kiedy to pali papierosa przez bardzo długą fifkę. Inna, dopasowana do ciała, o długości do kolan, wykończona subtelnymi frędzlami, doskonale definiuje fenomen prostej kreacji. Holly ubiera się w nią w pośpiechu po długiej nocy, spóźniona na wizytę w Sing Sing. Wyjmuje but z kosza z owocami, przeczesuje brew, wciąga kieckę, zakłada kapelusz i w pięć minut osiąga efekt, który innej kobiecie zająłby cały wieczór. Oczywiście duża w tym zasługa urody Audrey, ale bezpretensjonalny szyk małej czarnej okazał się bardzo pomocny.
Ostatnia scena „Śniadania u Tiffany’ego” – Holly w słynnym trenczu
Holly Golightly wzbudziła tak wielki entuzjazm nie tylko ubraniami, ale też sposobem, w jaki je nosiła. Piękne kreacje Givenchy leżały na niej jak druga skóra. Szalona dziewczyna śpiewająca w oknie „Moon River” była wolna od konwenansów i sztywnych dobrych manier – zamiast tego miała naturalny wdzięk i niewymuszoną elegancję. Szykowna czarna sukienka, ale śniadanie na ulicy; perły i diademy, ale bałagan w domu; szpilki w lodówce, mleko na śniadanie wypijane z kieliszka, a innego dnia kawa ze słoika. Urodą potrafiła manipulować mężczyznami. Ubrania były w tej grze bardzo pomocne. Kobiety na całym świecie chciały być jak Holly – wolne, czarujące, wiecznie eleganckie, ale naturalne. Dlatego ulice zapełniły się małymi czarnymi sukienkami. Audrey pokazała, jak dobierać do nich dodatki, by wyglądały oszałamiająco – koniecznie perły lub inna wyrazista biżuteria, diadem i baleriny.
Natalie Portman i Anne Hathaway w stylizacja „na Holly”
„Śniadanie u Tiffany’ego” wypromowało oczywiście więcej ubrań, na przykład słynny trencz z ostatniej sceny, w której Holly szuka na deszczu wypędzonego kota. To jednak kolumnowa czarna została uznana za najsłynniejszą kreację filmową w historii. Stylizacje z pierwszej sceny i z szalonego przyjęcia próbowano powielać nieskończoną ilość razy. Niestety – nawet najładniejsze współczesne gwiazdy Hollywood porównywane z Audrey Hepburn, czyli Natalie Portman i Anne Hathaway, nie zdołały osiągnąć „efektu Holly”. Roland Barthes pisał, że „Twarz Garbo jest Ideą, twarz Hepburn – Zdarzeniem””, a nic dwa razy się nie zdarza.
Marilyn Monroe w innej wersji małej czarnej
Co ciekawe, Truman Capote (autor powieści, na której oparto „Śniadanie u Tiffany’ego) widział w roli panny Golightly swoją przyjaciółkę Marilyn Monroe. Na szczęście dla małej czarnej – nie postawił na swoim!
Przeczytajcie pierwszą część cyklu z „Z filmu do mody” o ramonesce.