brak kategorii

„Zapału mamy ciągle bardzo dużo” – wywiad z Rafałem Michalakiem z MMC

06.05.2016 Michalina Murawska

„Zapału mamy ciągle bardzo dużo” – wywiad z Rafałem Michalakiem z MMC

MMC obchodzi w tym roku 20. urodziny. Pamięta Pan moment, w którym zadecydowaliście: to jest to, chcemy założyć własną markę, będziemy robić określone rzeczy?

Trzeba wyjaśnić, że na początku nie była to marka. W rzeczywistości założyliśmy coś w rodzaju studia projektowego i w momencie obrony dyplomu zdecydowaliśmy, że będziemy projektować dla firm odzieżowych. Zawsze chcieliśmy robić jednocześnie własne rzeczy, ale założenie mieliśmy takie, że jest to studio, które w sposób komercyjny sprzedaje swoje usługi dla polskich firm odzieżowych.

Można więc powiedzieć, że byliście „projektantami do wynajęcia”…

Tak, nadal jesteśmy. Pracujemy, mamy studio, które cały czas otrzymuje zlecenia. Jesteśmy bardzo aktywni, mamy stałych klientów, przybywa nam też nowych. Natomiast w pewnym momencie zobaczyliśmy, że nie wystarcza nam tylko praca dla innych, bo nie mogliśmy tam realizować się w sposób artystyczny. Oczywiście, kiedy zaczynaliśmy w latach 90., rynek zupełnie nie był przygotowany na tego typu ubrania, więc zaczęliśmy bardzo skromnie – od organizowania pokazów i startowania w konkursach, już pod logo MMC. To były też czasy, w których raczkowała prasa kobieca, dopiero co pojawiło się polskie „Elle”. Zaczęliśmy pracować ze stylistami i, jako MMC, robić z nimi sporo autorskich rzeczy. Pierwsza kolekcja typowo pokazowa powstała kilka lat później i była swego rodzaju odskocznią od naszej codzienności, czyli pracy dla dużych, popularnych i ekskluzywnych marek. A tych było dość sporo, bo przez te wszystkie lata obsługiwaliśmy między innymi Aryton, Hexeline czy marki należące do LPP. Pracujemy tak nieprzerwanie od 20 lat, spod naszej ręki wyszły pewnie miliony sztuk odzieży. Cały czas jednak mieliśmy gdzieś w głowie plan zrobienia czegoś własnego. Momentem, w którym tak naprawdę pojawiła się możliwość tworzenia stałych kolekcji, było powstanie łódzkiego Fashion Weeku, który przez 10 lat niejako „zmuszał” nas do tego, aby regularnie, co pół roku, startować z nową kolekcją. Te kolekcje miały dobry odbiór, zresztą wtedy zaczęła się też zmieniać atmosfera wokół polskiej mody. Wzbudzała coraz większe zainteresowanie, małymi kroczkami postanowiliśmy ruszyć ze sprzedażą, na początku internetową, później weszliśmy także do butików stacjonarnych. Nie mogę jednak powiedzieć, że jest to, także w tym momencie, sprzedaż na dużą skalę, bo nie do końca chyba chcemy robić z MMC masowej marki i staramy się zachować ekskluzywność produktu. Pilnujemy również tego, by butiki, w których sprzedawane są nasze kolekcje, miały u siebie czołówkę polskich projektantów – Gosię Baczyńską, duet Paprocki&Brzozowski, Roberta Kupisza…

Łącząc pracę dla dużych firm odzieżowych z kreowaniem własnej marki, można powiedzieć, że w MMC folgujecie sobie kreatywnie ograniczenia, jakie narzuca na was moda masowa?

Tak, zdecydowanie. Ja współtworzę teraz markę Si-Mi, która jest dość grunge’owa i młodzieżowa, Ilona (Majer, przyp.red.) pracuje cały czas z Cateriną, czyli projektuje wytworną, klasyczną elegancję. Są to więc klimaty, których w naszej marce nie znajdziecie. Ideałem byłoby znalezienie inwestora i stworzenie z naszej marki bardziej komercyjnego brandu. Chcielibyśmy jednak wykreować ją na własnych zasadach, więc póki co postanowiliśmy osiągnąć ten cel małymi kroczkami.

Wasze podejście idealnie wpisuje się w nurt szybkiej mody, bo jednak musicie pracować dla masowych marek, tworzyć masowe kolekcje i dostosowywać się do realiów tego rynku.

To co robimy w markach odzieżowych to zdecydowanie jest „szybka moda”. Tego oczekują od nas klienci, tego oczekuje także rynek. To wymusza więc wypuszczanie kilku kolekcji w sezonie. W MMC także dopasowujemy się do oficjalnego kalendarza, tak aby przygotować wszystko do ewentualnej produkcji. Pracujemy już nad wiosenno-letnią kolekcją, mamy kupione tkaniny, jestem nawet świeżo po pobycie we Włoszech, gdzie wybierałem tkaniny do kolejnej kolekcji. Staramy się być na tyle kreatywni, by bez względu na to, czy robimy „pronto” modę, którą ktoś zleci nam na bieżąco, czy projektujemy z rocznym, czy nawet półtorarocznym wyprzedzeniem, dać radę. Pracowaliśmy też dla marek, które tworzą kolekcje z bardzo dużym wyprzedzeniem i jesteśmy w stanie dostosować się do tego trybu.

A nie jest tak, że jest to także kwestia profesjonalizmu? Ten świat rządzi się swoimi prawami i umiejętność nagięcia się do jego zasad jest bardzo istotna.

Po pierwsze, w szybkiej modzie bardzo ważny jest dobry research na rynku tkanin, który my na pewno przez te lata opanowaliśmy. Bardzo ważne są nasze rozwinięte kontakty z dostawcami tkanin i wiemy, co w tym momencie znajdziemy we Włoszech, co we Francji, a co w Hiszpanii. Oczywiście, staramy się przewidywać także nadchodzące trendy, ale „szybka moda” nie do końca tego wymaga. Wiele marek ogłosiło niedawno, że kolekcje będą trafiać do sprzedaży po dwóch tygodniach od pokazu. To jest na pewno jakaś droga, ale w dużej mierze wyznacza ją sprzedaż internetowa. Klienci, którzy klikną na zdjęcia z pokazu, chcieliby od razu mieć ubrania, które im się spodobały. To jest trudne, ale cóż… Zarze się udaje, innym również, więc myślę, że jest to przyszłość mody i sezonowość już niedługo w ogóle zaniknie.

Czyli uważa pan, że popularna ostatnio idea „see now, buy now” na stałe zagości w branży?

Wydaje mi się, że zmierza to właśnie w tym kierunku. My podjęliśmy na przykład próbę zrobienia pre-kolekcji. Wszyscy byli w szoku, mówili „o, pierwsi polscy projektanci zrobili pre-kolekcję”. Dla mnie to nie jest nic dziwnego, bo w przemyśle modowym i we wszystkich naszych komercyjnych kolekcjach jest to norma. Dla SI-MI zaczynam dopiero pracować nad letnią odsłoną kolekcji i to jest bardzo normalne, oboje z Iloną pracujemy na takich warunkach od 20 lat.

Można powiedzieć, że jesteście prekursorami tego nurtu na polskim rynku. Czego wobec tego projektant może się nauczyć z tworzenia własnej marki z segmentu premium, a czego z pracowania dla marki masowej?

To są dwa, zupełnie różne, światy. Prowadzę teraz zajęcia w School of Form i stworzyłem następujące ćwiczenie dla studentów – wymyśliłem fikcyjne marki, i tanie i drogie, żeby im pokazać, że do wszystkiego trzeba mieć inne podejście, poczynając od zakupu tkanin. Klient premium potrzebuje pewnego wyrafinowania, zarówno w kwestii tkaniny, jak i wykończenia. Oczekuje też albo awangardy, albo super klasyki. To są dwa różne światy także dlatego, że w przypadku marek popularnych kluczowe znaczenie ma cena. Nie oszukujmy się, pierwsze wytyczne, jakie dostaje projektant to „ja chcę sprzedawać bluzkę za 49 złotych”. A ty musisz zrobić coś na tyle prostego z danego materiału, żeby sprzedało się to w tej cenie.

 A jak w ciągu ostatnich 20 lat zmieniło się podejście do klienta? Jak się go zdobywa i przede wszystkim utrzymuje?

Myślę, że zmieniło się wszystko. Przede wszystkim, kobiety 20 lat temu były zapatrzone na zachodnie marki i luksus, który stamtąd „powiewał”. Teraz, w czasach dostępności wszystkiego, jest trochę tak, że wiele klientek oczekuje oryginalności i my staramy się sprostać wymaganiom tego segmentu. Kobiety są już zmęczone sieciówkami, ale jednocześnie każda z nich posiada w szafie kilkaset ubrań. Co więcej, nie ma też dyktatu mody, jest totalna wolność. Zwiększył się dostęp do samych ubrań i wiedzy na temat tego, co jest modne i co może być modne już niedługo. Rządzi Internet, blogi i media społecznościowe. Zdjęcia z pokazu ogląda się pięć minut po jego zakończeniu, więc dostęp klienta do mody, jeśli tylko zechce on z niego skorzystać, jest ogromny.

Jak w takim razie kreować wizerunek marki premium poprzez media społecznościowe?

Nie czujemy się liderami mediów społecznościowych, więc to dość trudne pytanie. Obserwujemy, że w momencie pokazu lub kilka dni po nim, zainteresowanie marką jest bardzo duże, widać wzmożoną aktywność na Facebooku i Instagramie. Staramy się, żeby wszyscy, którzy „obserwują” naszą markę, byli nią rzeczywiście zainteresowani, więc nie przekłada się to na setki followersów. Nie jest to okupione żadnymi pieniędzmi wydanymi na pozyskanie klientów, to po prostu grono osób ciekawych, co w danym momencie robi nasza marka.

W ciągu ostatnich 20 lat wielu projektantów musiało zakończyć działalność, nie obyło się także bez spektakularnych upadków. MMC niezmiennie znajduje się w czołówce polskich marek – jaki jest  wasz przepis na sukces?

Bycie sobą. Cieszymy się, ze jesteśmy jedną z polskich marek, która dorobiła się własnego, bardzo rozpoznawalnego stylu i przez lata pozyskaliśmy wiele wiernych klientek. Z modą jest tak, że rzeczy, które parę lat temu wydawały się bardzo kontrowersyjne nagle stają się wszechobecne. Śmiejemy się, że kurtka ‘bomber’, która jest hitem tego sezonu u nas pojawiła się 3 czy 4 lata temu wzbudzając wielkie kontrowersje. Pamiętam zestaw, który miała na sobie Joanna Horodyńska – różowa bomberka z różową spódnicą. Pudelek szalał wtedy przez dwa tygodnie roztrząsając, „jak ona mogła coś takiego założyć”. A w tym sezonie to bardzo modny look! (śmiech). Często kreujemy coś dużo za wcześnie i płacimy za to cenę.

Słyniecie z dość bezkompromisowej wizji i charakterystycznego stylu. Szczególnie jest to zauważalne w ostatnich kilku sezonach – wydaje mi się, że wasze ubrania mogłyby wisieć wśród wielu innych, a osoby, które was znają od razu by je rozpoznały.

Styliści twierdzą, że mamy charakterystyczny „sznyt”. Czasem jednak robimy coś na przekór, niekoniecznie prostego – na przykład w pokazach mamy mało sukienek. Ominęła nas także moda na dres, „dresówka” nigdy jakoś specjalnie nie wpisywała się w nasze działania…

A jak to jest z popularnymi, zagranicznymi projektantami? Podziwia pan któregoś szczególnie?

Jak najbardziej! Wiadomo jednak, że nie wszystkie sezony są równe, zmieniają się także same marki. Dior teraz i Dior 10 lat temu to zupełnie inne światy. Muszę przyznać, że nigdy nie byłem fanem Johna Galliano i jego teatralności, ale to, co z Diorem robił Raf Simons bardzo mi się podobało. Ilona bardzo lubi Proenzę Schouler. To moda, która trochę różni się od wszystkiego, co dzieje się wokół. Ja natomiast jestem także niezmiennie fanem Marca Jacobsa, uważam, że to co robił dla Louis Vuitton było bardzo dobre, a jego ostatni, autorski pokaz był jednym z najlepszych w sezonie. Zresztą pokazy oglądamy także po to, aby poczuć aranżację, wyłapać trendy muzyczne, scenograficzne. Dla nas w procesie przygotowywania pokazu niezwykle ważna jest atmosfera. Zawsze staramy się zbudować historię wokół kolekcji. Oglądanie wzorców z zagranicy dobrze nam robi.

Branża organizuje coraz więcej konkursów – niektóre z nich wyłaniają zdolnych, młodych projektantów, a w przypadku innych nietrudno o wrażenie, że promuje się pewną bylejakość…

My sami wyrośliśmy z konkursów. Jako studenci często braliśmy w nich udział, a fakt, że często je wygrywaliśmy dawał nam zawsze sporego kopa do działania. Pamiętam swoje początki w łódzkiej szkole, gdzie na trzecim roku studiów dostałem nagrodę w konkursie Złotej Nitki, to była chyba pierwsza edycja… Tak naprawdę to właśnie ta nagroda zdecydowała o tym, że zostałem projektantem. Nie do końca byłem zadowolony ze studiów w Katedrze Ubioru ASP i dopiero kiedy zrobiłem coś samodzielnie i zostałem doceniony przez innych, zrozumiałem, że to jest to, co chcę robić. Zdarza nam się jurorować w konkursach i poziom faktycznie jest bardzo różny, ale są perełki, którym wróżę naprawdę owocną przyszłość.

 A nie jest tak, że młodym projektantom jest teraz po prostu nieco trudniej niż kiedyś?

I trudniej, i łatwiej. Z jednej strony świat jest otwarty, sam Internet jest fantastyczną platformą do promocji. Młodzi swoje marzenia kierują do świata, są bardzo otwarci. My nie byliśmy tym pokoleniem. Dla nas pierwszy wyjazd do Francji czy Włoch był wyjątkowym wydarzeniem, a teraz, w erze tanich lotów, Internetu, świetnej znajomości języków, świat się zmienił. Wyjazd do Azji czy USA może jest jeszcze jakimś wydarzeniem, natomiast podróż po Europie jest czymś totalnie normalnym. Z tej perspektywy jest im łatwiej. Z drugiej strony, konkurencja jest znacznie większa, także ze względu na to, że coraz więcej szkół kieruje swoje oferty to młodych projektantów. Za naszych czasów była jedna, którą kończyło 10-15 osób, więc pewnie łatwiej było nam się odnaleźć. Teraz tych szkół jest mnóstwo, kończy je naprawdę wielu absolwentów; oczywiście nie wszyscy odniosą sukces i znajdą dobrą pracę. Z tego niestety trzeba zdać sobie sprawę.

Mam też wrażenie, że szkoły nie kładą nacisku na kontakt projektanta z klientem. Młodzi projektanci nie są w stanie nic opowiedzieć o kolekcji, którą stworzyli, nie wiedzą, jak komunikować się ani z klientem, ani z jurorem, któremu mają na przykład zaprezentować swoją kolekcję dyplomową…

W School of Form, w której od dwóch tygodni prowadzę zajęcia, będę starał się przekazać studentom, jak mają rozmawiać z klientem, który zleca im zrobienie kolekcji. To jest dla mnie najważniejsze, bo fakt, że są kreatywni, zakładam niejako z góry. Na ich drodze będzie dużo rozczarowań, niespodzianek i zagadek. Chciałbym więc przekazać im pewien skrót tego, czego mogą się spodziewać, bo mam wrażenie, że nie do końca wiedzą, co ich czeka. Sam pamiętam, jak zaczynałem pracę nad swoją pierwszą kolekcją w Arytonie. Przez pierwszy tydzień chodziłem w szoku, bo nie do końca rozumiałem, czego się ode mnie oczekuje. Szkoła mnie właściwie do tego nie przygotowała.

Czego możemy życzyć MMC na kolejne 20 lat?

Coraz większej liczby klientów odważnie patrzących na modę. No i chyba cierpliwości (śmiech). Zapału mamy na szczęście ciągle bardzo dużo, chociaż czasem ciężko sprostać oczekiwaniom rynku. Prawda jest taka, że to tylko tak ładnie wygląda od strony pokazu, ten cały blichtr jest bardzo złudny. W rzeczywistości jest to bardzo ciężki kawałek chleba.