Uroczy czy skandalista czy sprytny manipulator? Geniusz czy skuteczny mistyfikator? Jeff Koons wymyka się prostym osądom, a my z radością poświęcamy mu kilka stron w numerze pod hasłem pozytywnej energii.
Tekst o Jeffie Koonsie winno się zacząć jak baśń – od słów „dawno, dawno temu”. Niby zresztą nie aż tak dawno, bo cofamy się zaledwie ku początkowi lat 90. XX wieku,
trzydzieści lat wstecz, tyle że to lata świetlne w kategorii przepływu informacji. Internet wówczas dopiero raczkuje, a główne media to prasa i telewizja. Polska zachłystuje się kolorowymi obrazkami z Zachodu, a wśród nich – relacjami na temat ekscentrycznego amerykańskiego artysty, który poślubił równie
ekscentryczną jak on włoską gwiazdę porno. Nie tylko polubił, ale też zaprezentował światu serię prac – obrazów i wykonanych różnymi technikami rzeźb – przedstawiających parę w trakcie kopulacji, w rozmaitych jej wariantach. Całość pod tytułem „Made in Heaven”. My, Polacy chyba właśnie wtedy dowiedzieliśmy się o istnieniu Jeffa Koonsa. Ilonę Staller aka Cicciolinę poznaliśmy już wcześniej – z sensacyjnych telewizyjnych relacji na temat politycznej kariery tej pochodzącej z Węgier włoskiej gwiazdy hardcorowego porno.
To było ekscytujące i gorszące oglądać tę tlenioną blondynkę przekraczającą wrota parlamentu w Rzymie z biustem, sporym
i ponętnym zresztą, zupełnie na wierzchu. Trzeba też sobie wyobrazić, jaką wartość medialną miały takie doniesienia w tamtym czasie – przed erą Kardashianek, Big Brotherów i filmików z kotkami i pieskami. Kiedyś to było coś – dziś zapewne wzbudziłoby uwagę na moment i utonęło w milionach innych spraw. Na początku lat 90. filmy Ilony Staller, takie jak na przykład „Zmysłowe
opowieści Ciccioliny”, w którym między innymi oddaje się zamaskowanym mężczyznom
jako wyuzdana zakonnica, można było znaleźć
na półkach polskich sex shopów wśród innych
pracowicie kopiowanych taśm.
Małżeństwo pary zakończyło się prędko, a potem nastąpiła relacjonowana przez media batalia sądowa o opiekę nad wspólnym synem. Zakończyła się wygraną Jeffa, ale chłopak dorastał z matką we Włoszech.
Kiedy w głowie amerykańskiego artysty narodziła się fascynacja europejską gwiazdą porno? Staller była bardzo znana we Włoszech, zresztą już w 1979 roku kandydowała do tamtejszego parlamentu. Koons po raz pierwszy zobaczył ją w 1988 roku na zdjęciu w niemieckim magazyn nie „Stern”. Zapragnął sfotografować się z nią i umieścić zdjęcie na billboardzie reklamującym jego nadchodzącą wystawę w nowojorskim Whitney. Cicciolina nie miała bladego pojęcia, kim jest proponujący współpracę Amerykanin. Do wzięcia udziału w projekcie przekonał ją dopiero jej menedżer. Tak narodziło się
„Made in Heaven”. Na wernisażu w 1991 roku odnotowano wiele zgorszonych spojrzeń – w końcu nie co dzień artysta pokazuje się
w trakcie rozmaitych seksualnych zbliżeń. Trzy lata później byli już po rozwodzie.
Dzisiejsze podsumowanie życia rodzinnego Koonsa jest następujące: jest mężem Justine Wheeler, artystki, która wiele lat pracowała w jego atelier. Para ma (uwaga!) sześcioro dzieci.
Koons pozostaje też w kontakcie z synem ze związku z Ciccioliną. Nawiązał również relację z Shannon Rodgers – córką, która narodziła się, kiedy studiował jeszcze w Maryland Institute College of Art, ale on i jego ówczesna partnerka zdecydowali się oddać dziecko do adopcji.
Warto wiedzieć, co mówi o sobie sam artysta. Od dziecka chciał być aktywnym uczestnikiem świata sztuki – być częścią awangardy. Zafascynowany był takimi oryginałami i geniuszami jak Duchamp, Dali, Picabia i Picasso. O rekordach aukcyjnych swoich dzieł wypowiada się z rezerwą, podkreślając, że najważniejsze jest nawiązanie kontaktu
z ludźmi przez sztukę. Że liczą się uczucia, wrażenia i komunikacja. Zapytany o to, co powinno się czuć, oglądając jego prace, które nawet jeśli wydają się infantylne i banalne, są zawsze wykończone z najwyższą perfekcją, mówi o bliskości, o tym jak ważny jest brak dystansu i wejście w dialog z nimi i ze sobą samym. Jako artysta chciałby, żeby ludzie czuli w sobie więcej możliwości. Koons podkreśla, że mówi językiem uniwersalnym i czuć w tym szczerość. Jego motto na stronie galerii Gagosian oferującej jego prace brzmi: „Lubię myśleć, że kiedy wychodzisz z pokoju, sztuka też opuszcza pokój. Sztuka dotyczy twoich własnych możliwości jako istoty ludzkiej. Chodzi o twoje własne podekscytowanie, twój własny potencjał i to,
czym możesz się stać. Potwierdza twoje istnienie. Amen.
Świat sztuki ma z Koonsem problem, bo nie do końca wie, jak odbierać tego starzejącego się jak zadbana gwiazda filmowa artystę
– zawsze nienagannego, w idealnie skrojonych garniturach, z nieskazitelną fryzurą. Niepodważalnie atrakcyjnego i w tak zwanym urodowym kanonie mimo skończonych w tym roku 66 lat. Którego dzieła wyglądają jak zabawki. Czy on tak na serio? Czy
to wszystko jest tylko medialny kreacją, wyrosłą niewątpliwie na tradycji innego amerykańskiego skandalisty – Andy’ego Warhola? Jedni uważają prace Jeffa Koonsa za zabawne i pełne radości, inni za dziecinne i banalne. Te pytania pozostają otwarte, niezależnie od tego, że dzieła Koonsa znalazły się w kolekcjach najznamienitszych muzeów
sztuki współczesnej na świecie – w Muzeum Guggenheima w Bilbao, Deutsche Guggenheim w Berlinie, Berardo w Lizbonie, nowojorskich MoMa i Whitney Museum of American Art, londyńskiej Tate Gallery i Whitney Museum of American Art.
Wątpliwości wobec Jeffa nie zgłasza za to kapryśny rynek sztuki. Wręcz przeciwnie. Jego prace nie tylko sprzedają się za miliony w najbardziej prestiżowych domach aukcyjnych, ale też biją spektakularne rekordy. „Rabbit” – srebrny królik z błyszczącej stali, perfekcyjne
odwzorowanie nadmuchiwanej zabawki z 1986 roku osiągnął na aukcji w Christie’s w maju 2019 roku 91,1 miliona dolarów, stając się
najdrożej sprzedaną pracą żyjącego artysty i detronizując sprzedane w poprzednim roku dzieło Davida Hockneya „Portrait of an
Artist (Pool With Two Figures)”. Prawda jest taka, że licytacja obu prac sięgnęła 80 milionów dolarów, a różnica wynika jedynie z wysokości opłat pobieranych przez dom aukcyjny, niemniej jest to wielki sukces amerykańskiego skandalista. W obronie wartości dzieł Koonsa – tej artystycznej, a nie
rynkowej, której bronić nie trzeba – wystąpiła Roberta Smith, krytyczka sztuki opiniotwórczego „The New York Times’a”.
W tekście pod jednoznacznie brzmiącym tytułem „Stop Hating Jeff Koons” („Przestańmy nienawidzić Jeffa Koonsa”) pisze „Nienawidzenie jego sztuki jest modne i łatwe. W pewnych kręgach świata sztuki wręcz się tego wymaga, choć wyłamuje się z tego
wielu kolekcjonerów, marszandów i kuratorów”. I kontynuuje: „Kiedy jednak patrzymy na twórczość Jeffa Koonsa, parę punktów wydaje się niepodwarzalnych.
Zmienił rzeźbę, łącząc pop, minimalizm i Duchampa w nowy sposób, częściowo otwierając ten środek przekazu na własną historię i ożywiając go różnymi materiałami i technikami rzemieślniczymi, zarówno tradycyjnym, jak i nowymi. Jego rzeźby, które
są albo gotowymi przedmiotami znalezionymi (jak jego prace przy użyciu odkurzaczy Hoover), albo przerobionymi gotowymi
przedmiotami (jak psy balonowe), mogą połączyć Brancusiego z nadmuchiwanymi zabawkami i sparafrazować Berniniego, tak
jak zrobił to z błyszczącym »Plutonem i Prozerpiną«, rzeźbą, w której można też sadzić rośliny”. Dalej Smith wychwala Koonsa
za dodanie rzeźbie koloru i przerysowanie, prowadzenie zaskakującej gry pozorów, kiedy dmuchane, nietrwałe obiekty przeistaczają się za jego sprawą w ciężkie, wysokiej jakości i trwałe cieszące oko elementy. Nie da się podważyć tego, że jego praca zapada w pamięć i wzywa nas ku nowemu odbieraniu rzeczywistości. Dodajmy, że za perfekcją form dzieł Koonsa stoi prawdziwa fabryka złożona że 130 pracowników. Cel nadrzędny? Każde z dzieł ma wyglądać tak doskonale, jakby nie powstało za sprawą pracy ludzkich rąk.
Koons doskonale wpasowuje się we współczesną rzeczywistość – kulturę popularną i wirtualną, o czym najlepiej świadczą jego komercyjne projekty. Ma na koncie
okładkę płyty Lady Gagi, jego balonikowy, gigantyczny pies był ozdobą trasy koncertowej Jay’a Z, a królik pojawił się na łańcuszkach z kolekcji Stelli McCartney. Na liście firm współpracujących z artystą nie zabrakło takich gigantów jak BMW i Louis Vuitton. Najlepiej o jego młodym duchu świadczy jednak zaprojektowanie filtrów dla popularnej aplikacji Snapchat. Bo świat nadal lubi spojrzeć na rzeczywistość oczami Koonsa…