MODA, STYL ŻYCIA

Rozmowy Fashion: Moda na pokaz

07.05.2020 Redakcja Fashion Magazine

Rozmowy Fashion: Moda na pokaz
Fot. ImaxTree

Materiał ukazał się w Fashion Magazine w 2018 roku. Nr 2(60/2018)

Kto i po co chodzą na pokazy mody, jaki jest ich sens i jak się zmieniają? O swoich ulubionych imprezach, o roli recenzenta oraz o branżowych absurdach rozmawiają Joanna Bojańczyk i Michał Zaczyński.

Michał Zaczyński, jeden z najbardziej opiniotwórczych polskich dziennikarzy mody. Publikuje w „Polityce”, „Vogue”, „Newsweeku”, „Rzeczpospolitej” „Unpolished” i „Fashion Magazine”. Wcześniej związany m.in. z „Esquire Polska”, „Forbesem” i „Wprost”. Wykładowca i juror konkursów dla projektantów.

Joanna Bojańczyk, polska publicystka mody. Autorka książki "Jej wysokość torebka". Wieloletnia współpracowniczka "Rzeczpospolitej" oraz "Twojego Stylu". 

Joanna Bojańczyk: Chodzisz na pokazy mody?

Michał Zaczyński: Na niektóre, wybrane.

J.B.: Ja przestałam chodzić, bo uważam, że my, dziennikarze, jesteśmy źle traktowani. Nie mam zamiaru czekać godzinę, bo jakaś gwiazdeczka z serialu się spóźnia. A tak to wygląda. Spóźnienia są skandaliczne. Czy organizatorzy uważają, że w ten sposób dogoniliśmy już Paryż? Tam też są spóźnienia, ale po pierwsze nie takie, po drugie, gdy w ciągu dnia odbywa się 20 takich shows, to czasem modelki nie zdążą dojechać na czas.

M.Z.: I to jest poniekąd usprawiedliwione.

J.B.: A i tak po półgodzinie publiczność zaczyna klaskać na znak zniecierpliwienia. U nas pokazy nie są po to, żeby zaprezentować ubrania, lecz by zebrać celebrytów na ściance. Nazajutrz pokażą to Pudelki, Pomponiki, Plotki. Nie pamiętam, żebym widziała zdjęcia z pokazu mody. Zawsze liczy się tylko, kto przyszedł.

M.Z.: Są w wydaniach online magazynów o modzie. Ale liczbowo przegrywają z raportami ze ścianek i odpytywaniem celebrytów uczestniczących w pokazie, co im się podobało. To zresztą pytanie kurtuazyjne, bo szybko przechodzi się do meritum. A jest nim, na przykład, przepis gwiazdy na wigilijnego karpia. Takie pytanie zadano przy mnie jednej z aktorek tuż przed pokazem MMC.

J.B.: Jako stary człowiek pamiętam pokazy z samego początku lat 90., kiedy cały wielki fashion boom dopiero się zaczynał. Nie, przepraszam: mój debiut miał miejsce na rue Cambon u Chanel. Rok chyba 1970. Nie było żadnego podium, kilkanaście modelek spacerowało, powoli okrążając kilka razy pokój, w którym na złoconych krzesełkach siedziała publiczność, czyli klientki – głównie ze Stanów i z krajów arabskich, które przeżywały wtedy szczyt prosperity naftowej. Każda modelka trzymała numer sukni, a panie w otrzymanym katalogu zaznaczały wybrany numer. Po pokazie, który trwał może pół godziny, zostawały do miary. Wszystko nadzorowała panna Chanel z wysokości schodów, na których siadywała. Brzmi jak opowieść o Mieszku i Dąbrówce, prawda?

M.Z.: Chyba tak… Potem zrobiono z tego wielki show. Versace wprowadził na wybiegi gwiazdy, w latach 90. nastąpiła epoka top modelek. Sale hotelowe zamieniano na wielkie scenografie na potrzeby imprez dla tysięcy ludzi. Pokaz stał się sztuką. Ale obok miejsc luksu- sowych są miejscówki undergroundowe. Margiela na wertepach, Kors w starym magazynie z odpadającym tynkiem. Kawałek sufitu spadł między innymi na Suzy Menkes…

J.B.: Miejsce wybiera się pod kątem profilu projektanta. Opuszczone hale, rudery wybierają albo początkujący projektanci, których nie stać na złocone sale, albo tacy, którzy od złoconych sal chcą się odciąć.

M.Z.: Najlepiej działa to przez kontrast. Zestawienie haute couture z efektowną ruderą. Rudery są na czasie.

J.B.: Jednak pewne marki do ruder nie schodzą. Chanel, Dior, Prada – ci mają swoją godność.

M.Z.: Ale już Dolce & Gabbana zrobił pokaz na uliczkach Neapolu, między sklepikami i wywieszoną bielizną. Problem tylko, jak – w tak rzekomo niebezpiecznym, nieprzewidywalnym i trud- nym do ogarnięcia mieście – ochronić publiczność, którą stano- wiła elita naftowa z Dubaju, Brunei, Teksasu, Chin. Żadnej gwarancji, że zza węgła nie wyskoczą gangsterzy. Ale zatrudniono setki ochroniarzy i wszystko się udało. A w Polsce nie denerwuje cię, że czasem jest niewiele do pokazania?

J.B.: Nasze pokazy i tak bardzo się zmieniły na korzyść. Teraz pracują przy nich profesjonalni oświetlacze, dźwiękowcy, choreografowie. W ogóle organizacją zajmują się wyspecjalizowane agencje. Kiedyś to była czysta amatorszczyzna. Pamiętam takie imprezy z początku lat 90. – dzisiaj to by nas nieźle rozśmieszyło. Każda modelka miała inne buty – takie, jakie sobie znalazła. Od tamtego czasu nasze pokazy bardzo „wyświatowiały”.

M.Z.: Tylko ze znakomitymi ludźmi można zrobić dobry pokaz. U Gosi Baczyńskiej zawsze jest ciekawie. Ale też ona zawsze ma coś do pokazania.

J.B.: Tak, Gosia to superliga. Jednak nasi projektanci nie mają na ogół pieniędzy, żeby zrobić wielką pokazówę. Nie stoi za nimi korporacja, która ma miliardy, jakiś Kering czy LVMH. Tam z jednego stosiku przełoży się pieniądze na drugi. Można wydać na ekstrawagancję, bo z perfum i szminek kasa leci.

M.Z.: Byłem pod wrażeniem pokazu Joanny Klimas w ogrodach Pałacu w Wilanowie. Rozmach jak u Gucciego – tego dawnego, sprzed Alessandra Michele. Projektantka ma jeden sklep, a rozmach, jakby miała imperium. To było kilka lat temu.

J.B.: Obawiam się, że Joanny Klimas dzisiaj nie byłoby stać na podobny show. Trzeba także powiedzieć, że chociaż reprezentujemy poważną polską prasę, to na imprezy w Paryżu, Nowym Jorku, Mediolanie po prostu nie mamy zaproszeń. Taka jest prawda. Polska nie jest klientem dla tych wysokich marek, bo nie mamy luksusowych sklepów. Sale na pokazach mają ograniczoną pojemność i większość miejsc zajmują teraz influencerzy, celebryci i kupcy oraz dziennikarze najważniejszych pism na świecie. Nie dziwię się, bo czym jest polski rynek w porównaniu z chińskim? Na pokaz Chanel mają jedno miejsce na Polskę.

M.Z.: Zależało mi bardzo, żeby być na pokazie Iris van Herpen. Napisałem do nich specjalnie, odpisali, że niestety sala jest mała i nie mogą mi pomóc. Możesz być ze znanego, „poważnego” tytułu – nic nie pomoże.

J.B.: Tu liczą się pieniądze. Dadzą tyle, ile mogą z ciebie wyciągnąć. Tak działa ten biznes.

M.Z.: Skądinąd redakcje też nie są chętne, żeby fundować dziennikarzom tydzień na fashion week. Samolot, hotel, diety.

J.B.: W latach 90. i na początku 2000 roku jeździłam. Redakcja płaciła. Teraz już nie. A i tak było różnie i trzeba było sobie radzić na własną rękę. W kręgu polskich dziennikarzy przekazywano sobie informacje, gdzie można przeskoczyć przez płot…

M.Z.: Mamy w tym pewne doświadczenia jako społeczeństwo.

J.B.: …czy gdzie najłatwiej prześlizgnąć się przez drzwi.

M.Z.: Przecież Jessica Mercedes też opowiadała, że przed jednym z pokazów wślizgnęła się za jakąś kotarę.

J.B.: Miałam koleżankę, która nauczyła się podrabiać zaproszenia…

M.Z.: Czyżby rozmowa o pokazach mody była tylko tłem do pokazania naszych cech narodowych?

ImaxTree
Fot. ImaxTree

J.B.: Nie przerywaj. Polscy dziennikarze, jeśli już mieli zaproszenia na zagraniczne pokazy, to tylko te na miejsca stojące. Ona zabierała komplet flamastrów i na miejscu przerabiała „standingi” na przykład na miejsce 4 rząd 5.

M.Z.: A teraz pokaz można zobaczyć w sieci. Każdy ma do niego dostęp, a jednak nadal bycie na nim to prestiż. Także dla blogerów i influencerów, których zresztą oskarża się o obniżenie rangi pokazów. Dwa lata temu najważniejsi redaktorzy amerykańskiego „Vogue’a” napisali niemalże paszkwil na blogerów. Cytuję: że „trollują pokazy mody”, „przynoszą śmierć stylowi”, są „żałośni” i „desperacko zwracają na siebie uwagę swoimi przebierankami”. Dostało się im też za niszczenie mody ulicy. „Dopatrywanie się stylu ulicy na osobach opłaconych przez odzieżowe marki to jak chodzenie do klubu ze striptizem w poszukiwaniu miłości”. Ostro.

J.B.: Nic dziwnego, że i sam Sartorialist odciął się od głównego nurtu, tj. przebierańców. Może też stracił cierpliwość do postaci typu Anna Dello Russo, która rzekomo na tydzień mody przywozi po 50 kompletów stroju na zmianę. Co swoją drogą jest już czystą aberracją.

M.Z.: Znamienne, że najważniejsi krytycy i ludzie w tej branży wyglądają mocno przeciętnie.

J.B.: Pojawił się też zwyczaj, by w ogóle nie robić pokazów. Zrobić prezentację w studiu i puścić ją w sieci. Widocznie szkoda pieniędzy. Ktoś pewnie przeliczył, czy opłaci się wydać pół miliona euro i czy się zwróci. Możliwe więc, że to paradoksalna przyszłość pokazów: ich brak.

M.Z.: Zwłaszcza że można osiągać sukces bez pokazów. Jak Magda Butrym, o której wszyscy mówią.

J.B.: Często pokazy nie mają pokrycia w ofercie. Łukasz Jemioł pokazuje interesujące rzeczy na wybiegu, ale w jego sklepie widzę głównie bluzy. Ja tego, używając nowomowy, nie rozkminię.

M.Z.: Rozkminisz. To jak pokaz Chanel. Bo kto kupuje ubrania Chanel? Prawie nikt, a perfumy czy dodatki – już tak.

J.B.: Jemioł ma perfumy?

M.Z.: Ma właśnie bluzy. Ja się cieszę, że na wybiegu nie pokazuje casualu, tylko swoją „linię premium”. To ambitne. Zwłaszcza że lista pokazów w Polsce, na których warto być, jest krótka.

J.B.: A kogo lubisz oglądać za granicą? Mnie podobają się pokazy Driesa van Notena.

M.Z.: Lubię, gdy pokazy są jak sztuka współczesna. Hussein Chalayan i jego kolekcja „z mebli” jako komentarz do wypędzeń w byłej Jugosławii to dla mnie najpiękniejszy pokaz w historii. Poza tym wspomniana van Herpen, dawny McQueen, Rick Owens, Jacquemus, Vivienne Westwood.

J.B.: A męskie? Pitti Uomo?

M.Z.: Cieszyłem się, gdy banda Goshy Rubchinskiy’ego najechała na Florencję i tzw. dandysi uciekli w popłochu, choć samego Rubchinskiy’ego nie cierpię. Ale nie cierpię też tego złego gustu, jakim epatują bywalcy Pitti. Owszem, pokazują się tam świetne marki i manufaktury, ale show kradną panowie w kolorowych skarpetkach i poszetkach.

J.B.: Same tygodnie mody męskiej to jednak stosunkowo niedawny wynalazek.

M.Z.: Jednak coraz więcej marek łączy obie kolekcje i pokazuje je jednocześnie.

J.B.: I to jest sensowne. Wszystko to wymusił Internet. Teraz każdy człowiek na planecie może obejrzeć pokaz mody online, a chwilę po jego zakończeniu możesz kupić ubrania w ramach systemu „see now, buy now”. Byłam na takim pokazie Burberry w Londynie. To nie był ten główny, najważniejszy dla prasy i najważniejszych mediów. Ten odbywał się w sklepie Burberry na Regent Street, też w czasie London Fashion Week. Zaproszone były głównie klientki, które „rokują zakupowo”. I rzeczywiście zaraz potem publiczność rzuciła się na bluzki za 500 funtów.

M.Z.: Czy to wyglądało tak samo, jak wtedy, kiedy jeździliśmy na pokazy projektanckich kolekcji H&M do Paryża czy Nowego Jorku? W chwilę po zakończeniu pokazu tłum rzucał się do sklepu i rozdrapywał ubrania. Sam zresztą ustawiłem się w kolejce po Isabel Marant.

J.B.: Tam wyglądało to inaczej, bo ubrania były nie po sto euro, tylko po tysiąc. Tłum się nie rzucał, ale frekwencja, nie powiem, była.

M.Z.: Pokazy H&M to zresztą osobny temat. Wielki rozmach, świetne imprezy. Bo wspaniałe pokazy są nie tylko domeną wiel- kich domów mody, ale sieciówek.

J.B.: Sieciówka sieciówce jednak nierówna. Robić zdjęcia dla H&M to dla fotografa prestiż. Nieporównywalny z innymi sieciówkami. Na Lagerfeldzie dla H&M byłam w 2004 roku. Starszego pana przywieziono na dach Centrum Pompidou. Przesuwał się przez tłum prowadzony przez ochroniarzy, zdezorientowany tym, co się dzieje. Wcześniej w ogóle nie wiedział, co to H&M.

M.Z.: Ten sam Karl wyprawia teraz cyrki na pokazach Chanel. J.B.: Naścinał drzew, żeby w Grand Palais zrobić las. Co za arogancja. I bezmyślność!

M.Z.: Mnie zirytowała Hawana. Zamknąć miasto i na tle biedy pokazywać luksusowe ciuchy to wstyd.

J.B.: Neokolonializm. Rasa panów przyjechała, żeby na tle nędzy ich bogactwo jeszcze jaśniej błyszczało. Okropnie cyniczne. Coś jak sesja włoskiego „Vogue’a” na tle ubogiej uliczki w Indiach, gdzie chudemu staruszkowi wetknięto w rękę parasol Fendi, żeby oczywiście zaraz go odebrać. Ale czym się różni Anja Rubik na kartoflach?

M.Z.: To jest zabawa, nikomu krzywdy nie robi.

J.B.: Może tak.

M.Z.: Niektórzy projektanci przestali w ogóle zapraszać kogokolwiek, kto pisał jakieś recenzje. Nieważne, pozytywne czy negatywne. Zaprasza się tylko media plotkarskie oraz te, które patronują imprezie – wiadomo, że napiszą dobrze. Z drugiej strony sami się przecież cenzurujemy. Pamiętam, jak po jednym z pokazów powiedziałaś, że nie napiszesz o twórcach kolekcji, by nie było im przykro.

J.B.: No tak. Nasz zawód jest lawirowaniem wśród różnych konieczności. Konieczności pochwalenia kogoś i wewnętrznego imperatywu bycia szczerym.

M.Z.: Możesz nie chwalić, ale środowisko jest małe, polubiłaś projektanta prywatnie i nie chcesz wyrządzać mu krzywdy, co zresztą jest bardzo ludzkie. Poza tym, jeśli będziesz krytykować, to cię nie zaproszą, co obniży twoją rangę towarzyską. Najgorsze jednak, że nie będziesz mogła dowiedzieć się różnych ciekawych rzeczy.

J.B.: Będę odcięta od informacji.

M.Z.: A ta informacja to nie tylko, kiedy, kto i gdzie planuje pokaz, ale mnóstwo ciekawych wiadomości, wiele mówiących o naszej branży.

J.B.: Na te najważniejsze tematy projektanci i tak nie chcą rozmawiać. 

M.Z.: Nie oszukuj. Często cytuję cię na różnych wykładach – powiedziałaś przecież kiedyś, że „wszystko, co najciekawsze w modzie, zawsze jest off the record”.