Można by się pokusić o stwierdzenie, że moda w Polsce, szczególnie rozpatrywana przez pryzmat sztuki, stała się tematem strywializowanym, spauperyzowanym, odsądzonym od czci, wiary i kultury. Można by, oczywiście, gdyby tylko grała w naszej historii większą rolę. Niestety. Pech chciał, że Polskę skutecznie odcięto od świata akurat w tym momencie, w którym każda kolejna dekada przynosiła coraz szybsze i coraz bardziej ekscytujące rewolucje obyczajowe, a co za tym idzie, zmiany w podejściu do ubioru i jego roli w życiu człowieka. Kiedy w Polsce rozpaczliwie walczono o najmniejszy wycinek z zagranicznej prasy i kupon kolorowego materiału znośnej jakości, na świecie pojawił się projektancki boom. Powstała nowa generacja twórców, dla których moda była nie tylko rzeczą stricte utylitarną, ale przede wszystkim przyczynkiem do dyskusji o zmianach zachodzących w społeczeństwie, katalizatorem niekoniecznie przyjemnych i łatwych w odbiorze emocji, czy narzędziem do rozprawiania się ze stereotypami i ustalonymi kodami. Pokaz mody stał się pretekstem do przekazania artystycznego credo.
Moda, traktowana jako drugi biegun konfekcji, przestała być domeną klasy uprzywilejowanej urodzeniem i artystów. Drzwi do kariery w świecie fashion otworzyły się dla każdego, kto miał talent, upór i pracowitość, żeby przedstawić swoją wizję i sprzedać ją innym. To wolny rynek determinował sukces, lub jego brak. Bardzo ważnym czynnikiem stał się fakt, że świat stanął otworem, a dostęp do wiedzy, innych kultur, a nawet materiałów stawał się coraz łatwiejszy. Ci, którym się udało, zyskiwali globalną rozpoznawalność, zapisywali się na kolejnych kartach historii mody, tworzyli zarówno podwaliny pod wielkie firmy będące ważnym elementem gospodarki, jak również kontekst dla swoich następców. Wychowywali nowe pokolenia projektantów-artystów, szykując dla nich grunt, nie tylko do tworzenia, ale również do kontestowania i negowania zastanej rzeczywistości. Moda płynnie związała się ze sztuką, nauką i polityką. Przewidywała przyszłość, rozliczała się z przeszłością. Opowiadała żarty, wbijała szpile i zadawała pytania. Wyzwalała ciało człowieka, albo je krępowała. Jej oblicze zyskało nieskończoną ilość twarzy i charakterów, a ubiór stał się instalacją i deklaracją artystyczną.
A w Polsce? Niewesoło. Kilka państwowych instytucji, trzy nazwiska na krzyż, z Jadwigą Grabowską i Barbarą Hoff na czele. Historycznych światowych osiągnięć w tej dziedzinie posiadamy równie mało, a europejska popularność naszych ciżem w XV wieku właściwie zaczyna i kończy ten temat. Wspominamy te fakty z nostalgią, ale tak skromny dorobek nie miał prawa stać się podwaliną dla mariażu mody i sztuki w polskim kapitalizmie, który sromotnie przerósł nasze możliwości. To nie było zachłyśnięcie. To było udławienie się, z czkawką odbijającą się po dziś dzień. Niemal trzy chaotyczne dekady później nadal nie zaznaliśmy ukojenia. Instytucje kulturalne i artystyczne ciągle traktują modę po macoszemu. Moda jest pop, jest trywialna, pozbawiona ambicji i głosu. A jak wiadomo – zjawisko, które nie posiada mocnego gruntu, nie może również zakwitnąć.
Mimo tej ubogiej i skomplikowanej przeszłości, są w Polsce projektanci, którzy chcieliby traktować ubiór jako zjawisko głębsze, zdecydowanie bardziej refleksyjne, niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka, szczególnie patrząc na obraz namalowany przez media głównego nurtu, dla których moda jest tylko i wyłącznie narzędziem autoprezentacji, odwzorowania określonych schematów. Nie ma sensu szukać tu żadnego konfliktu między sztuką a komercją, bo tej pierwszej po prostu nie ma. I nie jest to już nawet powód do narzekań, raczej specyfika naszego społeczeństwa, które kuleje we wszystkich dziedzinach dotyczących estetyki, szczególnie tej najbliższej człowiekowi.
Wyglądamy dokładnie tak, jak wyglądają nasze miasta, przedmioty, którymi się otaczamy, to co jemy i to czym żyjemy. Wyglądamy jak debata w polskim sejmie, wyglądamy jak polska służba zdrowia, wyglądamy jak polskie muzea. Rolą projektanta w Polsce stało się odtwarzanie zagranicznych propozycji i sprzedawanie ich w absurdalnych cenach, które łechczą ego nuworyszy, co również jest płynnym przedłużeniem czasów komunizmu. O tym, jakiej krzywdy doznał w Polsce strój historyczny i nasz własny folklor, niech świadczy ilość wystaw poświęconych modzie, witryna Cepelii, która urodziła filcową torebkę z kogutkiem i koniakowskie koronki, które wzbudziły największe emocje wtedy, kiedy przybrały formę stringów.
Prawdziwie przygnębiający stan, w którym nowoczesna reinterpretacja tych zjawisk jest już praktycznie niemożliwa, bo zostały one doszczętnie zdewastowane estetycznie, a co za tym idzie, ich percepcja zmieniła się na zawsze. To co ludowe, to co stare jest postrzegane negatywnie. Za wszelką cenę chcieliśmy nowoczesności i wielkiego świata, do którego nikt nas nie przygotował. Tylko jedna cecha naszych charakterów jest nadal niezmienna – absolutne zapatrzenie na obce kultury, których kody staramy się tłumaczyć na nasz język i wdrażać w naszą rzeczywistość. Idealnym przykładem takiej twórczyni jest ugruntowana w Krakowie projektantka – Joanna Hawrot, która w zalewającym nasz kraj banale, tandecie i bylejakości wzorniczej nieustannie hołduje ambitnej zasadzie From Fashion To Art, opierając się jednocześnie na japońskiej historii ubioru. Warszawskiej publiczności dała się poznać podczas pokazu, który był nagrodą w konkursie organizowanym przez targi Hush Warsaw – #BeginDesire. Joanna Hawrot tańczy do swojej własnej muzyki, a szukanie w jej kolekcjach „ubrań w trendzie” jest bezcelowe. To zdecydowanie ponadczasowa estetyka, która idealnie wpisuje się ponadczasowość japońskiego kimona.
Joannie Hawrot należy przede wszystkim pogratulować odwagi i szczodrości. Wydarzenie w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha swoją skalą mogło spokojnie przyćmić warszawskie spędy towarzyskie, podczas których rozmaicie pojmowana moda częściej bywa pretekstem, niż celem. Wystawa fotografii, ekspozycja na manekinach, koncert orkiestry kameralnej, wideo-instalacje, pokaz tańca w kimonach zaprojektowanych przez Hawrot, do których nadruki stworzyła Sonia Hensler. Wieczór dosłownie iskrzył od atrakcji. Nie ma co ukrywać, że połączenie takiej ilości mediów, inspiracji i kierunków artystycznych jest bardzo ryzykowne. Zagrożenie może przybrać wiele form, od pretensjonalności, przez chaotyczność, aż po brak zrozumienia widowni dla intencji organizatora.
Trzeba jednak przyznać, że Hawrot, choć porwała się z motyką na słońce, to z powodzeniem uciekła przed potencjalnym wpadkami. Wieczór zaczął się od bogatej recepcji – przekąski, wino, w powietrzu czuć spokój i opanowanie, charakterystyczny dla wydarzeń bez fertycznej obecności celebrytów i gwiazd, za którymi niczym psy w rui podążają fotografowie. Mniej szczekających fleszy, żadnych krzyków, przepychanek, walki o miejsce. Po recepcji goście zostali skierowani do pomieszczenia z wystawą zdjęć pod tytułem „Atak!”, połączoną z projekcją filmu modowego autorstwa duetu REDЯUM IMAGE, wyświetlanego na trzech pół-przeźroczystych ekranach, przecinających strumień projektora i stopniowo „rozcieńczających” nagranie.
Autorką wystawy zdjęć była Katarzyna Widmańska, a mroczne, wyraziste, czarno-białe fotografie (podobnie jak wyżej wspomniany film) przedstawiały wystylizowane w projekty Joanny Hawrot modelki-wojowniczki, których twarze ozdabiały domalowane oczy, żywcem wyjęte z filmów anime, skutecznie wytrącające widzów ze strefy komfortu. Komplet zdjęć z wernisażu wystawy „Atak!” znajdziecie na facebookowym profilu fotografki. W tej samej przestrzeni znalazły również swoje miejsce cztery manekiny, zatrzymane w udramatyzowanych pozach, na których została zaprezentowana część kolekcji kimon. Następnym punktem programu był koncert orkiestry Lutosławski Orchestra Moderna pod batutą Błażeja Wincentego Kozłowskiego, który towarzyszył tanecznemu performance w wykonaniu czterech scenicznych artystek, reprezentujących cztery szkoły tańca, w tym niepokojącego stylu Butō. Awangardowy, częściowo improwizowany występ doskonale punktował niezwykłą mobilność i plastykę ruchu kimon zaprojektowanych przez Joannę Hawrot. Muzyka, którą mogliśmy usłyszeć tego wieczora nie należała do najłatwiejszych w odbiorze. Skomponowana przez japońskiego kompozytora Toshio Hosokawę i odebrana moim laickim uchem, stanowiła fascynującą podróż w świat nieoczywistych dźwięków, pozbawionych rytmu czy melodii, które płynnie zespoliły się z wizualizacjami wyświetlanymi na kilku nieregularnie ustawionych ekranach i przedstawiających równie nieoczywistą przyrodę.
Towarzystwo Ewy, znanej jako Harel, która z wykształcenia jest muzykiem, okazało się nie tylko przemiłe, ale również zbawienne w kwestii zrozumienia i ocenienia wysłuchanych utworów. Nie będę jednak zdradzać tajemnic jej oceny, miejmy nadzieję, że swoimi profesjonalnymi refleksjami podzieli się na swoim blogu. To bardzo odważne, że temat ubioru, który w trakcie takich wydarzeń gra główną rolę, tu został umiejscowiony na ostatnim plan – dopiero po skończonym koncercie tancerki-modelki zamarły w bezruchu, a goście mogli w końcu przyjrzeć się projektom z bliska, bez rozpraszającej muzyki i gry świateł.
Synteza sztuki i mody, albo mody i sztuki, nie posiada w Polsce żadnych standardów, jest ziemią niczyją. Trudno więc oceniać podobne przedsięwzięcia. Warto jednak zauważyć, że pokazy mody w Polsce niezwykle rzadko pozwalają poszerzyć horyzonty, nie dają też pretekstów do poznawania innych dziedzin sztuki, historii, czy egzotycznych form ubioru. Joanna Hawrot z determinacją godną podziwu stara się udowodnić, że jest inaczej. Warto też dodać, że sobotnie wydarzenie było również swoistym pożegnaniem projektantki z niegdysiejszą stolicą. Dalsze destynacje niech pozostaną jeszcze sekretem, ale jak możemy przeczytać w informacji prasowej: „Pokaz jest zwieńczeniem działalności projektantki w Krakowie i otwiera nowy rozdział w życiu marki, zapowiadając projekty na gruncie międzynarodowym i konsekwentne prezentowanie mody za pomocą sztuki”.
Na osobne brawa zasługuje też samo Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, które podjęło współpracę z projektantką, a co za tym idzie, z szeregiem innych artystów biorących udział w tym prekursorskim multimedialnym projekcie. To fantastyczna sprawa, że tak prestiżowa placówka udostępniła zarówno swoje przestrzenie, jak i kanały promocyjne pod projekt, którego prowodyrką, ale nie jedyną bohaterką, stała się moda.
Czy posiadamy język i platformy komunikacyjne, dzięki którym moglibyśmy dyskutować o przenikaniu się sztuki i mody? Czy taki dyskurs jest potrzebny? Czy Polacy odkryją w końcu pełen potencjał, jaki niesie w sobie moda autorska – zarówno ten komercyjny, jak i artystyczny? Choć obraz, który narysowałem we wcześniejszych akapitach nie nastraja optymistycznie, to współpraca między Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha i Joanną Hawrot otwiera całkiem nowe drzwi do dalszych inicjatyw, już nie oddolnych, nie amatorskich, ale organizowanych z pełnym profesjonalizmem, posiadających konkretny atrakcyjny program i wspieranych przez narodowe instytucje kultury, tak jak to miało miejsce w tym przypadku. Skoro nie posiadamy kontekstu, najwyraźniej trzeba stworzyć nowy. Być może jesteśmy na dobrej drodze?