Zajmujesz się wieloma rzeczami – projektami lifestyle’owymi, fotografią, modą. W jakim jesteś teraz momencie, jak byś sam siebie określił?
Jestem, jak sama zauważyłaś, fotografem, ale też odkrywcą kulturowym. W pracy bazuję na połączeniu foto i wideo. Często współtworzę kampanie reklamowe dla zaprzyjaźnionych firm, a obecnie startuję z własną agencją. Będzie się nazywać Little Nation i zajmować mediami społecznościowymi (kreacją, strategią i contentem).
To będzie międzynarodowa agencja?
Pewnie, czy ja wyglądam na reprezentanta tylko jednego kraju? (śmiech). Jestem częścią świata. Nie mogę na stałe przebywać tylko w jednym miejscu. Moim partnerem biznesowym jest Szwed, więc Sztokholm będzie naszym punktem startowym. Obecnie zatrudniamy ludzi z różnych państw, żeby przymiotnika “międzynarodowy” nie mieć tylko w nazwie. Chcemy być wszędzie, globalnie.
Brzmi jak naprawdę ogromny i dość trudny w koordynacji projekt.
Myślę, że będzie interesująco. Na pewno nie zrezygnuję z prowadzenia swojego bloga i innych projektów. Zobaczymy, jak wyjdzie to w praniu, być może będę musiał więcej czasu spędzić w firmie.
Co masz na myśli, mówiąc “jestem częścią świata”?
Niedawno zdałem sobie sprawę, że mam w sobie miks wielu krajów. Moja mama pochodzi z Nowej Zelandii, w żyłach ojca płynie słowiańska krew. Przez ostatnie dziesięć lat non stop podróżuję i wiem, że czuję się dobrze w każdym miejscu na ziemi. To taki kosmopolityczny element w moim życiu. Nie mógłbym żyć cały czas w jednej kulturze.
Czyli nie przywiązujesz wagi do swojej narodowości?
Nie sądzę, żeby moje państwo (Szwajcaria przyp.red.) w jakikolwiek sposób mnie definiowało. Nie jestem zbytnio do niego przywiązany. Tym, co teraz można zaobserwować, jest globalna urbanizacja – coraz mniej ludzi identyfkuje się z jednym miejscem. Twoi rodzice z pewnością mają więcej wspólnego z Polską, niż ty w XXI wieku. Masz szansę podróżować, być wszędzie, gdzie chcesz. Ty też jesteś częścią świata, z dala od układów cliché.
Żadnego z miejsc, w których byłeś nie możesz nazwać swoim domem?
Być może do tego określenia najbardziej pasuje Londyn. Choć nie jestem typowym jego mieszkańcem, bo spędzam tam kilkadziesiąt dni w ciągu roku. Nie mam takiego miejsca, które w pełni oddaje ideę “home sweet home”.
Myślisz, że kiedyś będziesz je miał?
Tak, ale póki co od kilku dobrych lat jestem jeszcze w innym rozdziale swojego życia.
No właśnie, masz na koncie lata pracy. Jak zmieniły się formuły fotografii mody ulicznej?
Na początku chodziło przede wszystkim o spontaniczność i naturalność. Te fotografie celebrowały w jakiś sposób niewymuszony, codzienny styl przypadkowych osób. Spotykanych w drodze do pracy, spieszących się na zajęcia w szkole. To było totalnie prawdziwe i dość romantyczne z dzisiejszej perspektywy Nie przynosiło jednak dochodów. Kilka lat temu fotografowie zdali sobie sprawę z możliwości jakie daje moda uliczna. Można po prostu polecieć na tydzień mody w Paryżu i uwiecznić dziesiątki fashionistów, których zdjęcia kupią później magazyny. I biznes się kręci. Marki też zaczęły zauważać, że to się świetnie sprzedaje, że więcej osób zszeruje foto Anny Dello Russo niż modelki z wybiegu. To był moment, w którym ludzie zaczęli się przebierać idąc na pokaz. Pr’owcy marek zapraszali blogerów do swoich showroomów i wypożyczali im ubrania. W ten sposób w streamie zdjęć znajdowały się osoby ubrane modnie, ale podobnie. Komercjalizacja zrobiła z zajawki na uliczną modę coś na kształt cyrku z czerwonego dywanu. Nie ma to w zasadzie wiele wspólnego z jakąkolwiek inspiracją.
Zbyt duża sztuczność razi?
Uważam, że całościowo jest to mniej szczere, a na pierwszy plan wysuwają się hardcore’owi fashioniści. Perfekcyjni, od stóp do głów w ubraniach z metką. A ja wolę zrobić zdjęcie komuś , po kim widać, że faktycznie jego stylizacja odzwierciedla styl życia, kogoś z kim mogę przyybić piątkę. Takie zdjęcie są zdecydowanie bardziej efektowne. Choć nie ukrywam, że pracuję podczas europejskich tygodni mody. Ale od jakiegoś czasu staram się wyjeżdżać w miejsca, które nie są tak skomercjonalizowane. Nie jestem ekspertem od trendów i nie mam obsesji na punkcie marek. Mogę z równie wielką zajawką sfotografować nomadów na stepach w Mongolii i barwnego nastolatka w Londynie. Dla mnie oboje mają tę samą wartość, są równie fascynujący. Wszystko to łączy się ze społecznymi i kulturowymi meandrami, które niesłychanie mnie kręcą.
Polska w jakiś sposób Cię inspiruje?
W tym momencie jest super interesująca. Naprawdę niewiele krajów w Europie ma szczęście się tak szybko i fajnie rozwijać. Przyjeżdżam tu jakieś dwa razy w roku od dziesięciu lat, ale pierwszą wizytę pamiętam dokładnie. Teraz Warszawa jest kompletnie innym miastem. Dziesięć lat temu nie było tutaj żadnej kultury wychodzenia na szybki lunch, drinka do knajpy. Teraz wszyscy są zafiksowani na punkcie fajnego jedzenia, dizajnerskich miejscówek o przystępnych cenach, jest gdzie pójść. Zmieniły się również brzegi rzeki – niegdyś dość ponure, teraz pełne hot klubówi barów. Ludzie coraz lepiej zarabiają. To wszystko razem daje dość spektakularny obraz, z rozmachem. Jednak polska moda jest już trochę mniej wizjonerska. To znaczy, ludzie mają tu swój styl, ale raczej bardzo prosty, dość “płaski”. Nie spotkałem wielu inspirujących osób. Może to ma coś wspólnego z pewnością siebie? A przecież ubrania nie muszą być drogie, żeby wyglądać cool. Nawet w Zarze i H&M powinna się znaleźć dobra baza wyjściowa do stylizacji.
Jaki będzie następny wielki trend w Internecie?
To jest pytanie za milion dolarów (śmiech). Wszystko teraz da się przeklikać na pieniądze, na wszystkim można zarabiać. Blogerzy mają kontrakty reklamowe, każdy kontent można sprzedać. Nie jestem pewien, co będzie kolejnym narzędziem mediów społecznościowych po Snapchacie. Myślę, że to jeszcze nie powstało. Choć pewnie będzie mocno związane z wideo, bo to właśnie treści wideo już teraz robią się bardziej popularne od foto. Mogę jednak tylko domniemywać.
Kim byłbyś dziś, gdybyś nie został Facehunterem?
Mógłbym być opowiadaczem historii, pisarzem, reżyserem… Chciałbym przede wszystkim dzielić się swoimi opowieściami.